recenzje / KOMENTARZE

O kochance Norwida

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

Posłowie do książki Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego Kochanka Norwida, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 13 marca 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Tak się zło­ży­ło, że nie mia­łem naj­lep­szych rela­cji z ojcem, Sta­ni­sła­wem Kost­ką Tka­czy­szy­nem-Dyc­kim. Praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że ojciec nie akcep­to­wał i nie tole­ro­wał (w prze­ci­wień­stwie do mnie) wyima­gi­no­wa­nych kochan­ków mojej mat­ki. Jed­nym z nich oka­zał się poeta Cyprian Kamil Nor­wid (1821–1883), co spra­wi­ło, że zain­te­re­so­wa­łem się i zwró­ci­łem ku lite­ra­tu­rze.

To przy Nor­wi­dzie zorien­to­wa­łem się, że mat­ka jest cięż­ko cho­ra. Zgod­nie z praw­dą. Zgod­nie z tym, co mówi się we wsi. Wcze­śniej nie zaj­mo­wa­łem się inno­ścią i obco­ścią mat­ki, choć nie zna­łem bar­dziej samot­nej i izo­lo­wa­nej kobie­ty w naszym wiej­skim świat­ku. Wła­ści­wie odrzu­co­nej i odtrą­co­nej.

Zorien­to­wa­łem się, że jest to cho­ro­ba (schi­zo­fre­nia para­no­idal­na), ale nie od razu. Było mi dobrze przy odjaz­dach i odlo­tach mat­ki (nazy­wa­nej we wsi Hrud­ny­chą), pil­no­wa­łem jej, nie wycho­dzi­li­śmy z domu i nie opusz­cza­li­śmy podwór­ka, wszy­scy we wsi bali się, że Hrud­ny­cha zapró­szy ogień. I że pój­dą z dymem kry­te strze­chą budyn­ki, w tym nasza cha­ta.

Nie spo­tka­łem w życiu rów­nie odrzu­co­nej i odtrą­co­nej, izo­lo­wa­nej i osa­mot­nio­nej kobie­ty, co Hrud­ny­cha. Mia­ła tyl­ko mnie. Poświę­ca­łem jej naj­wię­cej cza­su, dziś mogę powie­dzieć, że moje dzie­ciń­stwo i chło­pięc­two upły­nę­ły w jej cie­niu, w cie­niu jej cho­ro­by. A tak­że alko­ho­li­zmu, bo naj­pierw był alko­ho­lizm, włącz­nie z dena­tu­ra­tem. Hrud­ny­cha potra­fi­ła opróż­nić butel­kę octu, jeże­li zabra­kło alko­ho­lu.

Przez dłu­gie lata myśla­łem, że Hrud­ny­cha nie funk­cjo­nu­je we wsi, nie bie­rze naj­mniej­sze­go udzia­łu w życiu wsi z powo­du schi­zo­fre­nii, z powo­du wyklu­cza­ją­cej cho­ro­by, któ­rą zresz­tą zaczą­łem dostrze­gać dopie­ro przy Nor­wi­dzie. W związ­ku z Nor­wi­dem. Dostrze­gać, ale i akcep­to­wać. Bo ule­głem fascy­na­cji Nor­wi­dem, ule­głem nagłej nie­rze­czy­wi­sto­ści („rze­czy­wi­ste i nie­rze­czy­wi­ste sta­je się jed­nym cia­łem”), któ­ra uczy­ni­ła z mat­ki pośmie­wi­sko.

Odtrą­ce­nie i odrzu­ce­nie przy­szło wszak­że wcze­śniej, przy­szło skąd­inąd. Otóż nie wie­dzia­łem, że ojciec Hrud­ny­chy, a więc mój unic­ki dzia­dek Myko­ła, był żoł­nie­rzem Ukra­iń­skiej Powstań­czej Armii (UPA), któ­re­go we wsi nazy­wa­no ban­de­row­cem, rezu­nem lub sie­kier­ni­kiem. W kwiet­niu 1944 roku ban­de­row­cy zaata­ko­wa­li i spa­li­li Wól­kę Kro­wic­ką, mor­du­jąc kil­ku miesz­kań­ców wsi, m.in. kogoś z bocz­nej linii Tka­czy­szy­nów-Dyc­kich o imie­niu Woj­ciech.

To nie cho­ro­ba znisz­czy­ła moją mat­kę. To ludzie, nie­kie­dy dość bli­scy, któ­rzy nigdy nie zapo­mnie­li, że jest unit­ką (Hrud­ny­cha prze­chrzci­ła się w 1962 roku), że jej ojciec, wraz z naj­bliż­szą rodzi­ną, przy­stał do ukra­iń­skie­go pod­zie­mia, że dopu­ścił się nie­jed­nej zbrod­ni na oko­licz­nych Pola­kach, za co depor­to­wa­no w 1945 i 1947 roku całą unic­ką rodzi­nę, włącz­nie z Hrud­ny­chą, któ­ra zatem nie­po­trzeb­nie wró­ci­ła do Wól­ki Kro­wic­kiej, przyj­mu­jąc kato­li­cyzm i wią­żąc się z moim spo­lo­ni­zo­wa­nym ojcem Tka­czy­szy­nem-Dyc­kim.

Ojciec nigdy nie pomógł mat­ce, nie udzie­lił jej wspar­cia, mam wra­że­nie, że pod­czas kon­fron­ta­cji opo­wie­dział się po stro­nie pol­skiej, po stro­nie Wól­ki Kro­wic­kiej, w któ­rej się uro­dził i wycho­wał.

O tym wszyst­kim nie wie­dzia­łem mniej wię­cej do pięt­na­ste­go roku życia. Nie wie­dzia­łem na przy­kład, że dzia­dek był w UPA (dobrze poin­for­mo­wa­ni twier­dzi­li, że nale­żał do SS-Gali­zien), że po sąsiedz­ku mor­do­wał Pola­ków, m.in. pana Kozyr­skie­go, któ­re­go ban­de­row­cy „roz­włó­czy­li koń­mi”.

Nie wie­dzia­łem tak­że, iż Hrud­ny­cha nie roz­ma­wia ze mną w języ­ku ukra­iń­skim, ponie­waż zabro­nił jej i suro­wo zaka­zał mój ojciec, posłu­gu­ją­cy się zresz­tą kiep­ską pol­sz­czy­zną, tak zwa­nym języ­kiem cha­chłac­kim, czy­li mie­sza­ni­ną pol­skie­go i ukra­iń­skie­go.

Sie­dzie­li­śmy i mil­cze­li­śmy (w kuch­ni let­niej o gli­nia­nej pole­pie, w któ­rej zawsze było mi naj­le­piej), mat­ka zapa­da­ła się w swo­im odle­głym świe­cie, mnie zaś nicze­go nie bra­ko­wa­ło. Wyci­na­łem z pisma „Bluszcz” wier­sze („zwrot­ki-nicot­ki”), ukła­da­łem je w kup­ki, mniej­sze lub więk­sze cią­gi, nie­kie­dy zagad­ną­łem mat­kę o nazwi­sko auto­ra, pro­si­łem o lek­tu­rę tek­stu. Hrud­ny­cha oży­wia­ła się, w kuch­ni let­niej o gli­nia­nej pole­pie roz­gry­wał się spek­takl, mat­ka pochy­la­ła się, gar­bi­ła, mam­ro­ta­ła ni to do sie­bie, ni to do mnie, śpie­wa­ła jakiś frag­ment tek­stu (lala­la, lala­la, lala­la), wra­ca­ła i nawią­zy­wa­ła do poszcze­gól­nych miejsc w wier­szu, akcen­tu­jąc je i pod­kre­śla­jąc, bar­dzo czę­sto impro­wi­zu­jąc, dorzu­ca­jąc swo­bod­nie kolej­ny wers lub nawet całą stro­fę („zwrot­kę-nicot­kę”), spek­takl gwał­tow­nie ury­wał się, gasł, zaprze­pasz­czał, kie­dy do cha­ty wcho­dził Dycio, mój ojciec, mat­ka natych­miast mil­kła.

Dycio nie krył nie­za­do­wo­le­nia, wykrzy­ki­wał i pomsto­wał na teatr, któ­ry nie uszedł jego uwa­dze. Póź­niej tak samo wykrzy­ki­wał i pomsto­wał na Nor­wi­da. Ku moje­mu zbie­dze­niu.

O autorze

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

Ur. w 1962 r. w Wólce Krowickiej koło Lubaczowa. Poeta. Laureat m.in. Nagrody Literackiej im. Barbary Sadowskiej (1995), Nagrody Niemiecko-Polskich Dni Literatury w Dreźnie (1998), Huberta Burdy (2007), dwukrotnie Nagrody Literackiej Gdynia (2006 i 2009), Nagrody Literackiej Nike (2009) oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” (2012), którą otrzymał ponownie w 2020 r. za całokształt twórczości. Członek kapituły Poznańskiej Nagrody Literackiej. Mieszka w Warszawie.

Powiązania