
Erupcje (2)
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek53. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.
WięcejRecenzja Przemysława Rojka z książki O dwa kroki stąd Tadeusza Pióry.
I.
Jest nie nazbyt późny wieczór, poniedziałek, 14 listopada 2011 (listopad, niemal koniec świata – napisał poeta Świetlicki, choć chyba nie znał ponurych proroctw na okoliczność kalendarza Majów). Biurko dosunięte do okna, za nim – blok z wielkiej płyty, a więc też okna, w nich skrawki cudzego życia (zawsze fascynował mnie ten widok; mam skłonności do w sumie chyba niewinnego voyeuryzmu, pewnie dlatego film Alfreda Hitchcocka Okno na podwórze lokuje się nieodmiennie w najściślejszej czołówce moich ulubionych obrazów). Między moimi a tamtymi oknami zaczyna się chyba mróz; po mojej stronie moich okien jest jasny krąg lampy na stole, w słupie światła niespiesznie wirują kłęby fajkowego dymu. Wyjątkowo nie towarzyszy temu ani herbata, ani kawa (zarówno kofeina, jak i teina raczej nie przekładają się u mnie na kłopoty ze snem), ani nawet alkohol. Słucham – co nie bez znaczenia, jak wszystko zresztą – nieśmiertelnego soundtracku Chucka Mangione z filmu Children of Sanchez.
II.
I tak dalej, i tak dalej… najbardziej nawet banalna konstatacja na temat okoliczności czegokolwiek skutkuje kłączowatym plenieniem się pytań. Ile stopni mrozu? Ile watów w żarówce? I dlaczego, do cholery, te energooszczędne takie drogie? Czy bardziej porywają mnie trąbki w „Children of Sanchez Overture”, czy jednak wolę ten niezrównany dreszcz, jakim przejmuje wiolonczela w „Death Scene”? Jeśli już zdecydowałbym się na herbatę (z kawą to jednak trzeba już – no bo serce, serce – ostrożniej niż te pięć, dziesięć lat temu), to na jaką? Czarną czy może raczej zieloną? A co z innymi filmami Hitchcocka? Dlaczego nigdy nie obejrzałem (wstyd, wstyd!) ani M jak morderstwo, ani Północ, północny zachód? I kiedy to nadrobić?
III.
Można tak właściwie w nieskończoność – i zawsze będę dalej od wiersza Tadeusza Pióry „Rocznica urodzin Lenina” z wydanego w 1997 roku tomu Wiersze okolicznościowe. A może – paradoksalnie – bliżej? Jak Achilles u Eleaty, który co prawda nigdy nie doścignie żółwia, ale zawsze będzie do niego o połowę dystansu bliżej. Bo może opowieść o tym wierszu – okolicznościowym, ze zbioru ostentacyjnie okolicznościowego (same tytuły: „miesiąc” tego, „rocznica” tamtego, „święto” takie, „dzień” owaki, i jeszcze o wigilii, i o popielcowej środzie, i o uroczo dwuznacznych mikołajkach) – powinna być opowieścią o okolicznościach, w jakich się opowiada? Wszak interpretacja to przeniesienie w inny komunikacyjny kontekst, w odmienną przestrzeń rozumienia, w nowe okolice czytania… Usytuowanie, przygodność, jednostkowość, momentalność – i wszelkie inne zamianowania okoliczności: czy to aby nie one decydują o zawsze wątpliwej sensowności wiersza? W jakimś ściśle określonym miejscu i czasie poeta pisze, ja czytam, zawsze w innych okolicznościach, nie mając wstępu na scenę, na której rozegrał się dramat pisania. A zatem – czyż nie powinno się okolicznościom przeciwstawić okoliczności właśnie? Byłem tu i tam, i jeszcze tam (wtedy, przedtem, potem, kiedy indziej) – powiada poeta. Aha – odpowiadam. A ja, widzisz, byłem jeszcze gdzieś i jeszcze w innym czasie. Porozmawiajmy. Rozciągnijmy granice, splątajmy ślady, zwielokrotnijmy czasoprzestrzenie. Czyż nie o to w tym wszystkim chodzi?
IV.
Porozmawialiśmy, owszem. Mam na to twarde dowody: dedykację na stronie przedtytułowej Wierszy okolicznościowych, która głosi „Przemysławowi z nieoczekiwanym rozpoznaniem własnej w cudzych oczach atrakcyjności słownej Tadeusz”. No i data, miejsce: „Kudowa Zdrój 17 X 2004”. Teraz, gdy karmię swój narcyzm (na marginesie: Chuck Mangione już się skończył i jakoś brakuje mi pomysłu, co mogłoby po nim zaśmiecić ciszę, więc chyba pozostanie niezaśmiecona) odczytywaniem tych kilku skreślonych niebieskim atramentem słów, uderza mnie ich akuratność. Pomijam już, że ta data, to miejsce znaczą teraz, po siedmiu latach i jednym miesiącu coś zupełnie innego niż miesiąc i siedem lat temu, ba!, ich sens nijak się ma do tego sprzed dni kilku, kiedy to sięgnąłem po Wiersze okolicznościowe raz jeszcze, by przypomnieć sobie, o co też w tej „Rocznicy urodzin Lenina” chodziło (daremny trud! – zawołała gromko moja nieświadomość i nie pozwoliła podówczas do rzeczonego wiersza dotrzeć)…
V.
…podobnie jak senność nie pozwoliła mi wczorajszego wieczoru dokończyć tego, co rozpoczęte i tak oto wracam – a może i nie, może wrócić się nie da. Dodam tylko, że w tak zwanej rzeczywistości od wczoraj nic się właściwie nie zmieniło (tak jakby nic – choć oczywiście zmieniło się wszystko i jeszcze trochę); Chucka Mangione zastąpił kwartet Brada Terry’ego i Joachima Mencla, a że Brad właśnie gwiżdże ostatnie takty „Rosemary’s Baby” Komedy, więc i jego za chwilę zluzują Theleonius Monk i John Coltrane, a nic w szklance wymieniłem na też smętnie balansującą w okolicach niczego resztówkę beherovki. Może zatem wypadałoby zacząć od początku? Jednak nie, jednak spróbuję powrotu.
VI.
Pomijam więc datę – są rzeczy istotniejsze. Zwłaszcza owo „nieoczekiwane rozpoznanie” czegoś „własnego” w czymś „cudzym”. Zetknęły się oto dwie wyobraźnie, dwa porządki – poety i mój. Jego – jako autora „Rocznicy urodzin Lenina”, mój – jako czytelnika tak tym wierszem zauroczonego, że ośmielił się popełnić tekst parapoetycki niejako z utworem Tadeusza (byliśmy chyba podówczas na ty, tak w każdym razie perswaduje mi moja mitotwórcza pamięć) dialogujący. Więcej nawet: pozwoliłem sobie, gówniarz bezczelny, ten mój „Esej podróżny II” poecie pokazać. Chyba się nawet nieco spodobał – a w każdym razie na tyle, że Tadeusz uznał, iż „Rocznica urodzin Lenina” „nieoczekiwanie rozpoznała się atrakcyjną w moich oczach”. Zdarzyło się przeto coś niezwykłego (bo przecież w samym „rozpoznaniu” jest coś najintensywniej nieoczekiwanego, a co dopiero w „rozpoznaniu nieoczekiwanym”) – coś przygodnego i okolicznościowego jak się patrzy (i jak się nie patrzy, dodałby w tym miejscu pewien wiersz Piotra Sommera). Tadeusz dostał do dyspozycji krzywe zwierciadło, w którym zobaczył koślawy i karykaturalny zapewne, ale jednak trochę inny, na szerszych nieco okolicach się płożący obraz tego, co mu się napisało. Ja otrzymałem coś, co sprawia, że teraz, po osiemdziesięciu pięciu miesiącach siedzę i usiłuję przedrzeć się przez to wszystko, co nie tylko oddziela mnie od wglądu w semantyczne sedno „Rocznicy urodzin Lenina” (to oddzielanie byłoby jeszcze do pokonania), ale i – co stokroć gorsze – jest integralną częścią tego, co wiersz ten dla mnie znaczy. Bo przecież gdyby nie tamto obrzydliwie deszczowe przedpołudnie w Kudowie Zdroju, nie pisałbym teraz o jednym liryku Tadeusza. A wiersze, o których się nie pisze – po co nam one?
VII
Mój niewydarzony „Esej podróżny II” był utworem okolicznościowym co się zowie. Był – jak to esej – przechadzką po wspomnieniach z podróży na Krym, gdzie pomników Lenina co niemiara; jeden zwłaszcza mi się zapamiętał, w Kerczu, na sięgającej w czasy pierwszomajowych i październikowych pochodów mównicy, gdzie wódz rewolucji utrwalony został (jakżeby inaczej!) w pozie natchnionego wieszcza. Jakoś szczególnie niesamowicie wyglądał w tamten letni świt, kiedy z głośników nad placem sączył się marsz imperatora z Gwiezdnych wojen, więc się zapamiętał… Czy jednak wiersz Tadeusza również jest okolicznościowy? Muszę, muszę wreszcie sobie na to odpowiedzieć, bo inaczej ugrzęznę bez reszty i w Kerczu, i w Kudowie, i w dzisiejszym poranku, kiedy to listonosz przyniósł mi O dwa kroki stąd Tadeusza…
VIII
Nim zatem Monka i Coltrane’a zastąpi (a fortepianowe solo Theleoniusa w „Functional” właśnie dobiega końca) składanka The Manhattan Transfer, zdążę jeszcze napisać, że „Rocznica urodzin Lenina” to vilanella, co będzie pierwszym, choć kto wie, czy nie ostatnim (zawsze jednakoż znaczącym) przyszpileniem tego wiersza do czegokolwiek. Choćby do w miarę stabilnego gruntu teorii literatury, która mówi, że vilanella jest gatunkiem jak mało który skonwencjonalizowanym – pięć tercetów o układzie rymów aba i wieńczący tetrastych rymowany wedle wzoru abaa, a do tego jeszcze upiorna reguła, że pierwszy i trzeci wers pierwszej strofy muszą się pojawiać w niezmienionym brzmieniu (choć w rozmaitych lokalizacjach) we wszystkich pozostałych zwrotach, z kodą w postaci powrotu do dwóch ostatnich wersów utworu. Strasznie jest czytać vilanellę: to potworne doświadczenie jakiegoś zamknięcia, zapętlenia, bezwyjściowości wreszcie. Z jednej strony zwodniczo i uwodzicielsko lekka, śpiewna (kto nie słyszał krążącego po sieci nagrania Dylana Thomasa recytującego swoją wstrząsającą vilanellę „Do not go gentle into that good night”, ten być może nigdy nie zrozumie, czym w ogóle jest poezja), z drugiej – zdaje się realizować projekt jakiegoś ostatecznego wyczerpania literatury, wcielać w swoje uporczywe dziewiętnaście wersów normatywizm poetycki w stanie ostrej kompulsji. Vilanella – niczym martwy ojciec u Thomasa, niczym zmumfikowany Lenin u Pióry – jest śmiercią literatury, jest poezją opanowaną przez dalece zaawansowany rigor mortis, vilanella to trylobit. Czytać i pisać vilanelle to uprawiać sublimowaną nekrofilię. Vilanella to wykluczenie zawsze przygodnych, zawsze nieoczekiwanych okoliczności.
IX.
Grozę tak przez teorię definiowanej vilanelli osłabia nieco interwencja jej (teorii) tyleż bliźniaczej, co kapryśnej siostry, historii literatury. Powiada ona, że gatunek ten zrodził się prawdopodobnie we włoskiej poezji ludowej, aby w literaturze zagościć gdzieś między renesansem a barokiem. Początkowo formalnie nie aż tak rygorystyczny, służył do wyśpiewywania tematów idyllicznych (stąd zresztą podobno nazwa: od włoskiego słowa villano, „wieśniak”). W romantyzmie, a zwłaszcza w modernizmie gatunek odżył, ale już w użytkowaniu przez tematykę filozoficzną bądź refleksyjną…
X.
…i ach, ależ się ten Coltrane przyczepił! A to z Monkiem, a to z Milesem, a to z własnym zespołem, w dzikim nagraniu (wszak sala nowojorskiego centrum kultury afrykańskiej, Olatunji, sprzyja takim niepowściągliwym dźwiękom) z ostatniego swojego zarejestrowanego koncertu. Towarzyszył mi wczoraj, gdy przerywałem, towarzyszy dziś, kiedy podejmuję. No właśnie. O ile teoria literatury wyrywa vilanellę z okolicznościowego kontekstu, zamienia w byt ustateczniony i martwy, o tyle historyczność – jak ja ją tutaj czytam – to nowe ruah, owo hebrajskie tchnięcie w nozdrza antropomorficznej gliny tchnienia życia, to ślad Bergsonowskiego élan vital. Ileż musiało się złożyć nieprzewidywalnych zbiegów okoliczności, by z zaśpiewów włoskich wieśniaków, z pastoralnego żywiołu, z kodyfikacyjnych wysiłków Jeana Passerata, poprzez romantyczną i modernistyczną estetykę wzniosłości powstało to, co napisał Tadeusz! Śmiertelny bezruch jest naturalnym skutkiem pląsu życia, podobnie jak teoretyczny konstrukt jest sumą swych proteuszowych uwarunkowań – ale czyż w niezmiennym truchle zwanym esencją nie przechowuje się ślad nieokiełznanej egzystencji?
XI.
Jakoś tak skleja mi się to, co napisałem powyżej (o napięciu pomiędzy vilanellą historycznie incydentalną, pojmowaną jako wypadkowa wielu żywiołów, a tą teortycznie instytucjonalną, będącą wcieleniem idei porządku i normy) z tym, jak czytam tę konkretną vilanellę, „Rocznicę urodzin Lenina” Tadeusza Pióry. Wersy pierwszy („bo przyszło ci żyć w warunkach beztlenowych”) i trzeci („i nastąpił rozkład substancji białkowych”) pierwszego tercetu, które rządzić będą strukturą i semantyką całego tekstu, nie pozostawiają wątpliwości: rzecz będzie o śmierci. Samo sformułowanie o „życiu w warunkach beztlenowych” jest naznaczone jak najgłębszą sprzecznością – nie trzeba być bardzo wykwalifikowanym przyrodnikiem, by wiedzieć, że tlen jest do funkcjonowania wyższych form życia organicznego niezbędny; a przecież nie do bakterii tężca tekst się zwraca, lecz do wodza rewolucji, choćby nawet tegoż wodza białko zwolna, lecz nieubłaganie się rozkładało. Bo i ten trzeci wers rówież jest o obumieraniu – a w połączeniu z pierwszym zdaje się mówić o śmierci niejako podwojonej; przecież nie bez znaczenia jest to, jak o umieraniu mówimy, a Pióro wybiera sobie język uśmiercający dodatkowo, język pozbawiającej życie życia nauki (raz jeszcze Bergson: dyskursy naukowe mają w opisie rzeczywistości wartość li tylko ograniczenie praktyczną, nie mówią nic o esencji rzeczy, tą bowiem jest ruch, zmiana, pęd, życie samo). Albo jeszcze inaczej: o ile można życie i umieranie jako fakty biologiczne opisać w kategoriach czegoś romantycznie naturalnego (a więc sensownego, współodczuwającego, niepozbawionego być może metafizycznej sankcji), o tyle tu poeta staje po stronie pozytywistycznej przyrody: biologii niby tej samej, ale przecież jakoś obcej, nie-samowitej, nie-swojej, stawiającej poznawcze wyzwania, ale nie wchodzącej w rozumiejący dialog.
XII.
Owo niepokojące figuratywizowanie śmierci i jej kolizji z życiem rozciąga się na cały tekst, zawłaszczając obszary nie tylko biologii, ale i ducha – wszak nie bez powodu mówimy do orędownika historyczej i materialistycznej dialektyki. Oczy, z których mogłyby płynąć łzy, przeistaczają się w zimne i nieczułe brylanty; śluz przegrywa z wysuszoną, sztywną błoną; pełne potencji życie zamienione zostało w dookreśloną już wieczność; wola odegrania w dialektyce dziejów czynnej roli musi ustąpić przed koniecznością zajęcia miejsca nie podmiotu, a przedmiotu dziania się historii.
XIII.
A przecież – no właśnie! – mówi się. Jeśli w tym wierszu rozpaczliwie martwym, martwym poprzez swój temat (którym jest mumia tego, co chciał ożywić strupieszały świat), swój język (antynauralny dyskurs przyrodoznawstwa i zwulgaryzowanego marksizmu) i swoją formę (radykalnie skonwencjonalizowana vilanella) jest jakiekolwiek życie, to nade wszystko w fakcie samego podjęcia wysiłku mówienia. Człowiek jest zwierzęciem, które mówi – i niesłusznie powiada się, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem; jeśli istotnie mówienie ze srebra bywa wykuwane, to milczenie niemal zawsze jest (jak u kamedułów, jak u kartuzów) inwokowaniem nieistnienia. Tadeusz mówi – i już przez to uzasadnia istnienie tego, co istnieje. Mogę na widok vilanelli czuć ten śmiercionośny – jak go nazwał Gustaw Herling-Grudziński – gorący oddech pustyni, ale przecież ktoś to napisał. I samo to jest wielkim zwycięstwem tego, co żywe, nad tym, co żywe już nie jest. Ostentacyjna komunikacyjność, dyskursywność „Rocznicy urodzin Lenina” bierze zamkniętą uśmierconą formą gatunkową śmierć w ironiczny nawias – a ironia jest tym bardziej żywotna, że umyka jakiemukolwiej ostatecznemu rozstrzygnięciu (zresztą wiele tej ironii w wierszu Tadeusza kryje się też w szczegółach: nie można zadekretować tego, czy mumia jest naśladowaniem życia, czy podkreślaniem bycia umarłym; nie da się bez reszty wyczerpać już to biologicznego, już to historycystycznego sensu osobliwie sylleptycznego sformułowania o „dialektyce przemian ustrojowych”). A nade wszystko – wiersz o martwym zaczyna się i kończy ostentacją życia: wszak powstał na okoliczność rocznicy urodzin, a wieńczy go karnawał, który co prawda śmieje się „balsamicznie”, ale w śmiechu tym wspomina anarchiczny gest kogoś, kto na murze napisał to, co napisał. Kto ciekaw, co dokładnie – niech przeczyta wiersz Tadeusza, niech da mu życie nowe.
XIV.
Davis już dobrą chwilę temu porzucił Coltrane, przesiadając się na orkiestrę Gila Evansa – teraz umilkła i ona. Skończyła się herbata z takim miodem-nie-miodem wysmażanym z kwiatów mniszka lekarskiego (Tadeusz, jeśli kiedykolwiek przeczyta ten kawałek, na pewno będzie wiedział, o czym tu mowa – a wielu innych wie, dlaczego on powinien wiedzieć). Patrzę na zdanie, które zamyka pierwszy fragment tego, co tu napisano – czy dwa dni temu, w tamtych okolicznościach mogłem przypuszczać, że rzucone tam od niechcenia słówko „nieśmiertelność” nabierze teraz oto takich a nie innych znaczeń? No i mam nadzieję, że tej nocy nie będzie mnie dręczył kaszel.
XV.
Z dziennika Jana Koreckiego, fikcyjnego bohatera fikcyjnej wyprawy na Księżyc opisanej przez Jerzego Żuławskiego w powieści Na srebrnym globie z roku 1901 (fikcja, fikcja… czy aby na pewno?). Zapis z podróży hermetycznym księżycowym wozem przez śmiertelnie mroźną pustynię Mare Imbrium (współrzędne księżycowe: 7°45′ W i 24°1′ N), datowany na pierwszą godzinę drugiej doby od wylądowania na Księżycu: „piszmy, piszmy, aby nie zasnąć, bo to śmierć”.
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.