recenzje / NOTKI I OPINIE

O W widnokręgu Odmieńca

Komentarze Joanny Mueller, Jarosława Borowca i Bogusława Kierca.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jak reago­wać, kie­dy dwu­ipół­let­ni Odmie­niec opo­wia­da swo­jej lal­ce baj­kę tre­ści nastę­pu­ją­cej: „Byli sobie raz Bab­cia Cza­cho­wa i Dzia­dek Cza­cho­wy. I były małe Lud­ki Cza­cho­we. Idzie­ły sobie na spa­ce­ry i się tak grzecz­ni­ły. A potem zry­wa­ły kwiat­ki cza­cho­we. Idły, idły i idły. Koniec”? Co robić, kie­dy wla­zł­szy pod łóż­ko, uspo­ka­ja­ją­cym tonem zapew­nia: „Ciem­no­ściu, Ciem­no­ściu, możesz cho­dzić w ciem­no, tyl­ko nie pobrudź pod­ło­gi!”? Czy pro­sto­wać, kie­dy dżdżow­ni­cę nazy­wa „idą­cym wło­sem”, budu­je „bud­dę dla psa”, o cio­ci mówi, że jest „złą śmie­chą”, a nad naszki­co­wa­nym koni­kiem pła­cze, że ten „nigdy już nie wyj­dzie z krat kolo­ro­wan­ki”? Śmiać się czy pła­kać, kie­dy kate­go­rycz­nym tonem powia­da o poetach: „przyj­dą brzy­da­le i napsu­ją sło­wa”? I kie­dy zamiast baj­ki – wybie­ra do lek­tu­ry okład­kę, bo dopie­ro tam „zaczy­na się taka ład­na pusta histo­ria”? Wresz­cie – czy przy­znać się Odmień­co­wi, że kie­dy zaśnie, pod­kra­da się mu zna­cze­nia, któ­re przed snem poukła­dał w sło­wach-waliz­kach nie gorzej niż sam Hump­ty Dump­ty?

Kry­sty­na Miło­będz­ka wie, że żad­ne­go z tych pytań (Mary­si, Wojt­ka, Ali­cji, Kry­si, Joasi) nie wol­no wkła­dać mię­dzy baj­ki. Już raczej – mię­dzy wier­sze, repli­ki dra­ma­tów, mię­dzy kar­ty filo­zo­ficz­nych trak­ta­tów i naj­waż­niej­sze poda­nia ludz­ko­ści. Ta samo­czyn­na pytaj­na man­tra kwi­tu­je bez lito­ści naj­ro­zum­niej­sze domnie­ma­nia doro­słych. Jedy­ną zasa­dą opi­sy­wa­nych przez Miło­będz­ką świa­tów (świa­tów teatral­nych Jana Dorma­na, kosmo­lo­gicz­nych – czło­wie­ka pier­wot­ne­go, dzie­cię­cych – Wojt­ka Fal­kie­wi­cza itd.) jest anty­re­gu­ła rzą­dzą­ca Kra­iną Cza­rów Lewi­sa Car­rol­la. „Zdziw­niej i zdziw­niej!” – powia­da poet­ka i tą drob­nost­ką umiesz­cza czy­tel­ni­ka w samym cen­trum „wid­no­krę­gu Odmień­ca”. To wła­śnie tutaj, na mar­gi­ne­sie, zaczy­na­ją się naj­istot­niej­sze „peł­ne histo­rie”. „I tak będzie to trwa­ło – powia­da ostat­nie zda­nie Pio­tru­sia Pana – dopó­ty, dopó­ki dzie­ci będą weso­łe, nie­win­ne i bez­dusz­ne”. I dopó­ty, dopó­ki doro­śli – wzo­rem Autor­ki i jej boha­te­rów – nie będą się bali o tym pisać.

Joan­na Muel­ler


„Bab­cie zwy­kle opo­wia­da­ją wnu­kom dziw­ne zda­rze­nia z wła­sne­go życia – moje było­by takie:

Kil­ka­dzie­siąt lat temu napi­sa­łam dla dzie­ci sztu­kę pod tytu­łem Sia­ła baba mak opar­tą w cało­ści na wła­snych zaba­wach i wyli­czan­kach pamię­ta­nych z dzie­ciń­stwa. Była z powo­dze­niem gra­na w Pol­sce – widocz­nie dzie­ci zna­ły te same zaba­wy co ja. To mnie nie zdzi­wi­ło. Ale kie­dy moja sztu­ka zosta­ła prze­tłu­ma­czo­na i zagra­na w języ­ku angiel­skim, wło­skim, fran­cu­skim, cze­skim, nie­miec­kim, hisz­pań­skim – oka­za­ło się, że tam­te dzie­ci i tam­ci doro­śli też zna­li moje zaba­wy.

Zna­li te same zaba­wo­we gesty – z tą róż­ni­cą, że moja baba sia­ła mak, Fran­cu­zi sia­li kapu­stę, Cze­si i Sło­wa­cy też mak, Niem­cy groch (Der alte Groch [!] saht Erb­sen noch), Wło­si sia­li rodzyn­ki, Tur­cy sia­li las, na Kubie plą­cze się kula­wa baba, a w Anglii nie ma żad­nej baby, tyl­ko wprost prze­ciw­nie (Mary, Mary, quite con­tra­ry). Dopie­ro to mnie zdu­mia­ło. Do dziś mnie zdu­mie­wa i wzru­sza, że to, co moje, naj­bar­dziej pry­wat­ne, wła­sne, tutej­sze, domo­we, jest jed­no­cze­śnie cudze i wędrow­ne”.

Z powyż­szych słów Autor­ki moż­na wypro­wa­dzić pod­sta­wo­wą tezę tej książ­ki. Oto ona. Żyje­my w poczu­ciu swej jedy­no­ści pośród odmien­nych od nas ludzi, ale w isto­cie dzie­li nas mniej, niż sądzi­my. Jeśli tyl­ko pomi­nie­my nie­istot­ne podzia­ły, oka­że się, że jeste­śmy bliż­si sobie, niż nam się wyda­wa­ło. Mamy bowiem coś – jeden czyn­nik, któ­ry nas łączy. Czyn­ni­kiem tym jest  wspól­ne dzie­ciń­stwo. Autor­ka – posłu­gu­jąc się pra­ca­mi psy­cho­lo­gów, ana­li­zu­jąc przed­sta­wie­nia teatral­ne dla dzie­ci i zaba­wo­wy folk­lor dzie­cię­cy róż­nych kul­tur, wyko­rzy­stu­jąc wła­sne doświad­cze­nia mat­ki – zwra­ca uwa­gę czy­tel­ni­ków na nie­do­strze­ga­ny zazwy­czaj spo­sób obco­wa­nia dziec­ka ze świa­tem. Poka­zu­je prze­myśl­ne zabie­gi, za pomo­cą któ­rych dziec­ko – zawsze obcy odmie­niec wrzu­co­ny w rze­czy­wi­stość już goto­wą i doro­słą – czy­ni świat do sie­bie podob­nym. Zro­zu­mie­nie tych zabie­gów jest warun­kiem kon­tak­tu.

Książ­ka Miło­będz­kiej prze­zna­czo­na jest dla ludzi teatru, któ­rzy chcie­li­by wzbo­ga­cić swo­ją wie­dzę o kil­ku­let­nich widzach teatral­nych, a tak­że dla świa­do­mych i szcze­rze zain­te­re­so­wa­nych swy­mi dzieć­mi rodzi­ców. Ale może ją prze­czy­tać tak­że czło­wiek zain­te­re­so­wa­ny samym sobą. Ten pozna naszą naj­bar­dziej odle­głą wspól­ną prze­szłość – któ­rą jest wła­sne dzie­ciń­stwo. Zstą­pi do korze­ni mowy i korze­ni naszych doro­słych mnie­mań o świe­cie.

Kry­sty­na Miło­będz­ka jest przede wszyst­kim poet­ką – i fakt ten nie jest bez zna­cze­nia dla pre­zen­to­wa­nej książ­ki. Poetę „dziec­kiem świa­do­mym” nazwał Sta­ni­sław Barań­czak.

Jaro­sław Boro­wiec


Może wła­śnie ja nie powi­nie­nem pisać o tej książ­ce. Nie dość, że jest dzie­łem poet­ki, któ­rą cenię ponad wszyst­kich poetów, to jesz­cze jest książ­ką – tak to bez­wstyd­nie czu­ję – o mnie. O odmień­cu, któ­ry sam się do tej swo­jej odmień­czo­ści wie­lo­krot­nie przy­zna­wał, ale też taił ją według, odkry­tej przez Roge­ra Cail­lo­is, „tak­ty­ki moty­la”, roz­kła­da­jąc przed ewen­tu­al­nym napast­ni­kiem skrzy­dła z ich (kom­pro­mi­tu­ją­cym nie­kie­dy) orna­men­tem. Jestem odmień­cem takim wła­śnie, o jakim pisze Kry­sty­na, wie­rzę (jestem pew­ny), że nie star­cze zdzie­cin­nie­nie spra­wia, iż nie prze­sta­łem odczu­wać, widzieć i kon­sta­to­wać z taką samą pierw­szą miło­ścią, jaka była mi dana (czy tyl­ko – wła­ści­wa), kie­dy byłem w mia­rę bystrym chłop­czy­kiem. Mam dla nie­go wię­cej sza­cun­ku niż dla sie­bie – zasłu­żo­ne­go w pożyt­kach dla spo­łe­czeń­stwa (jeśli takie istot­nie są moim udzia­łem). Kry­sty­na Miło­będz­ka przed­sta­wia naj­istot­niej­szą rewe­la­cję bycia czło­wie­kiem nie­zru­ty­ni­zo­wa­nym, wła­ści­wą jedy­nie dziec­ku. Nie­zde­for­mo­wa­ne­mu przez peda­go­gi­kę „przy­szło­ścio­wą”, czy­li przez przy­go­to­wy­wa­nie do bycia tym, kim powin­no być według skle­ro­tycz­nych (tak, to jest zło­śli­wość) domnie­my­wań doro­słych, głu­pie­ją­cych w mia­rę doj­rze­wa­nia i znaj­du­ją­cych wybie­gi mimi­kry i mime­zy prze­kształ­ca­ją­ce tę skle­ro­zę w tak zwa­ną „mądrość życio­wą”. Rymu­ją­cą się z mądro­ścią Mądrzej­szych.

Dziec­ko nie jest „tym­cza­so­wym” sta­dium bycia czło­wie­kiem. Jest czło­wie­kiem, któ­re­mu dostęp­ne jest  pomię­dzy  w spo­sób naj­zu­peł­niej natu­ral­ny; jako to, co jest zara­zem tym i tam­tym: nie­ustę­pli­wą meta­fo­rą, czy­li życiem życia. Jest (czę­sto bez­wied­nym) kre­ato­rem świa­ta, twór­cą kosmo­go­nii – w naj­głęb­szym sen­sie – teatral­nej, una­ocz­nia­ją­cej kon­kret­ność pojęć i wie­lo­znacz­ną ulot­ność rze­czy w ich wza­jem­nej (chy­ba wol­no tak powie­dzieć) zaba­wie. Będą­cej ana­lo­gią obrzę­du. Odmie­nia­nia i prze­mie­nia­nia.

Pisząc o odmień­cu, Miło­będz­ka przy­wo­łu­je rewe­la­cje teatru Dorma­na i wła­sne swo­je bycia dziec­kiem i bycia-z-dziec­kiem. Ale, jak powie­dzia­łem wcze­śniej, czy­tam jej książ­kę jak świa­dec­two dane moje­mu byciu dziec­kiem, moje­mu myśle­niu o dziec­ku, o teatrze, o sobie dla innych i przez innych. Ura­do­wa­ny, powta­rzam za Kry­sty­ną: „Do dziś mnie zdu­mie­wa i wzru­sza, że to, co moje, naj­bar­dziej pry­wat­ne, wła­sne, tutej­sze, domo­we, jest jed­no­cze­śnie cudze, wędrow­ne”.

Bogu­sław Kierc

Powiązania