recenzje / KOMENTARZE

O wierszach, które stają na palcach. Nad brzegierz rzeki ? instrukcja obsługi.

Jacek Gutorow

Autorski komentarz Jacka Gutorowa do książki Nad brzegiem rzeki.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Bar­dziej od zbie­ra­nia wier­szy inte­re­su­je mnie ich roz­bie­ra­nie. Jasne, że moż­li­wość opu­bli­ko­wa­nia dotych­cza­so­wych tomów poetyc­kich w jed­nej książ­ce jest miła, ale odczu­wam też waha­nie i coś w rodza­ju opo­ru. Przed czym? Pomyśl­my. Chy­ba przed zamknię­ciem cze­goś, co nie mia­ło i nie powin­no być zamy­ka­ne? Przed roz­li­cze­niem sum, któ­re nie są wymier­ne i poli­czal­ne. Przed unie­ru­cho­mie­niem obra­zów i słów, któ­re w wyobraź­ni nigdy się nie zatrzy­mu­ją, lecz skła­da­ją we wciąż nowe wzo­ry i kon­ste­la­cje. Wiersz jest dla mnie prze­ci­wień­stwem bez­ru­chu, tau­to­lo­gii i jed­no­ję­zycz­no­ści. Jego siłą jest wie­lo­znacz­ność, któ­ra nie pozwa­la mu zasty­gnąć w jed­nej pozie. Dla­te­go ponow­ne odczy­ta­nie tego same­go utwo­ru obar­czo­ne jest pew­nym dłu­giem. W taki powtó­rzo­ny gest wkra­da się śmierć, albo w naj­lep­szym przy­pad­ku sen: sen języ­ka, sen życia, sen świa­do­mo­ści, nie­waż­ne, jak to okre­śli­my. Obcią­że­nie jest znacz­nie więk­sze, gdy w grę wcho­dzą wła­sne wier­sze. Bo prze­cież chcie­li­śmy w nich – i poprzez nie – wyjść poza sie­bie, odna­leźć moż­li­wość inne­go „ja”, napo­tkać coś, co Wil­liam Word­sworth nazy­wa gdzieś „inny­mi spo­so­ba­mi byto­wa­nia”. Naj­wspa­nial­sze jest samo pisa­nie wier­sza, pozwa­la­nie, by roz­bie­gał się na wszyst­kie moż­li­we stro­ny. To, co zapi­sa­ne, osu­wa się w nicość. Pozo­sta­je nie­wie­le wię­cej niż zadru­ko­wa­ny papier. Mówiąc jesz­cze moc­niej: wra­ca­nie do wła­snych wier­szy to wra­ca­nie do rze­czy w dużej mie­rze zwie­trza­łych i mar­twych. Takie powta­rza­nie przez sen fraz, któ­re w cią­gu dnia coś dla nas zna­czy­ły, a teraz przy­po­mi­na­ją kwe­stie wypo­wia­da­ne przez auto­ma­tycz­ną sekre­tar­kę. Cała nadzie­ja w czy­tel­ni­ku, tudzież w tej czę­ści nas, któ­ra nie zosta­ła tknię­ta pisar­skim resen­ty­men­tem i pozo­sta­je w sta­nie czy­tel­ni­cze­go pobu­dze­nia. Moż­na sobie wyobra­zić lek­tu­rę, któ­ra ponow­nie oży­wia tekst i sta­wia go na ostrzu noża. Taki był­by chy­ba ewen­tu­al­ny ide­ał przy­świe­ca­ją­cy wysił­ko­wi zbie­ra­nia wła­snych wier­szy w jed­no cia­ło (przy wszyst­kich jego ułom­no­ściach i ska­zach): pobu­dzić je do życia poprzez nową, świe­żą, zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­ną lek­tu­rę. Może to być lek­tu­ra przy­pad­ko­wa. Nie­od­po­wie­dzial­na. Nie­fra­so­bli­wa. Chy­ba nawet taka powin­na być?

***
Upy­cha­jąc te wier­sze w jed­nej tor­bie zda­łem sobie spra­wę z marze­nia, któ­re zawsze mi towa­rzy­szy­ło. Chcia­łem, i nadal chcę, aby każ­dy wiersz, każ­dy nowy zbiór poetyc­ki, był wyra­zem inne­go doświad­cze­nia – i aby wyra­żał to na swój wła­sny, odmien­ny spo­sób. Nie­ob­cy nam jest obraz poety piszą­ce­go bar­dzo dobre, przej­mu­ją­ce wier­sze, któ­re w kolej­nych książ­kach, publi­ko­wa­nych w kil­ku­let­nich odstę­pach, pozo­sta­ją takie same. Ale wła­śnie dla­te­go, że są przej­mu­ją­ce w ten sam spo­sób, a zawar­ta w nich pasja sta­je się w koń­cu prze­wi­dy­wal­na, tak jak­by była czę­ścią pro­gra­mu – wła­śnie dla­te­go wier­sze tra­cą na ostro­ści. Pro­blem w tym, że piszą­cy nie chce z nich zre­zy­gno­wać. Cze­mu miał­by to robić? Prze­cież są dobre? Wie­rzę, że poeta powi­nien sta­le podej­mo­wać ryzy­ko zmia­ny, nawet jeśli wią­że się ono z nie­bez­pie­czeń­stwem doko­ny­wa­nia złych wybo­rów i pisa­nia wier­szy mniej prze­ko­nu­ją­cych. Praw­dę mówiąc, bar­dziej prze­ma­wia­ją do mnie ci auto­rzy, u któ­rych moż­na dostrzec sta­łą goto­wość do prze­kra­cza­nia samych sie­bie, nawet za cenę tak zwa­ne­go „obni­że­nia lotów” (choć co to mia­ło­by tak napraw­dę zna­czyć, nie wiem), niż ci, któ­rzy piszą dobrze, bar­dzo dobrze, ale wciąż tak samo – jak gdy­by byli pew­ni swej poetyc­kiej toż­sa­mo­ści albo nie potra­fi­li wyzwać jej na poje­dy­nek. Mimo wszyst­ko trze­ba się ruszać, praw­da? Pra­co­wać nad „ja”, któ­re nigdy nie jest dane, lecz raczej zada­ne, a w dodat­ku naj­czę­ściej jest pozo­rem, co do któ­re­go lubi­my mieć złu­dze­nia, te zaś wcze­śniej czy póź­niej pry­ska­ją? Piszę i mam świa­do­mość, w jak nie­wiel­kim stop­niu mnie same­mu uda­ło się zre­ali­zo­wać to marze­nie o moż­li­wie nowym uję­ciu sie­bie, takim, jaki byłem w danym momen­cie i danej chwi­li. Zbie­ra­nie wła­snych wier­szy jest iry­tu­ją­ce mię­dzy inny­mi dla­te­go, że odkry­wa się ich mimo­wol­ną reto­ry­kę, i jesz­cze to, że cho­dzi nie tyl­ko o kole­iny języ­ka, ale i kole­iny świa­do­mo­ści. Jeże­li nawet coś – sfor­mu­ło­wa­nie, meta­fo­ra, obraz, wiersz – wyda­wa­ło się na począt­ku w mia­rę ory­gi­nal­ne, to po pew­nym cza­sie widać, jak złud­ne było to przy­pusz­cze­nie. Wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wra­ca? Nie zda­rza się to pra­wie nigdy, a jeśli już, to przy­pad­kiem, w naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nym miej­scu i momen­cie. Mówię oczy­wi­ście za sie­bie, we wła­snym imie­niu i na wła­sną odpo­wie­dzial­ność. I wiem, że wypo­wia­dam sło­wa, któ­re mogą być uży­te prze­ciw­ko mnie. Ale cóż, marze­nie nie daje mi spo­ko­ju, nawet, jeśli zakła­dam, że na zawsze pozo­sta­nie marze­niem. To tak jak z podró­żą do miej­sca ze snu: po latach odkry­wasz, że dotar­cie do nie­go wca­le nie ozna­cza speł­nie­nia.

***
Czym jest dobry wiersz? Nie wiem. W pierw­szej chwi­li miał­bym ocho­tę odpo­wie­dzieć, że kon­sty­tu­tyw­ną cechą dobre­go wier­sza jest odpor­ność na wszel­kie­go rodza­ju para­fra­zy i pró­by jego obja­śnie­nia. Wyobraź­my sobie, że mamy za zada­nie stresz­cze­nie wier­sza pro­zą, i to pro­zą moż­li­wie kla­row­ną, logicz­ną i jed­no­znacz­ną. Czyż nie to pró­bu­ją robić czę­sto recen­zen­ci i auto­rzy omó­wień? Otóż sądzę, że dobry wiersz jest wła­śnie tym, co nie pod­da­je się takie­mu stresz­cze­niu. Jest nazbyt nie­jed­no­znacz­ny, aby moż­na go było spa­ra­fra­zo­wać. Zresz­tą po co silić się na wiersz, jeśli to samo moż­na powie­dzieć wprost? Wiersz roz­brzmie­wa, ale nie potra­fi­my powie­dzieć, w któ­rym koście­le dzwo­nią. Raczej zda­je­my się na tekst niż go tłu­ma­czy­my. Bo tak napraw­dę cho­dzi nie tyle o rela­cję świa­do­mo­ści do sen­su, lecz na poły ero­tycz­ny sto­su­nek, w któ­rym dru­gą stro­ną jest to coś, do cze­go sens słów nawią­zu­je. A więc dotyk i bez­po­śred­niość, choć zara­zem brak jasno­ści i wiecz­na pro­wi­zor­ka. Żeby było jasne – nie pro­po­nu­ję powro­tu do pomy­słu „poezji czy­stej”. Myślę raczej o wier­szu żywym, pisa­nym w duchu, bo ja wiem, Owi­diu­szo­wych Prze­mian, wier­szu zmien­nym na każ­dym pozio­mie i w każ­dej sytu­acji. A zatem wier­szu życia i świa­do­mo­ści pró­bu­ją­cej się z nim oswo­ić, pojed­nać, umó­wić. A przy tym wszyst­kim – i to jest chy­ba naj­waż­niej­sze – nie cho­dzi o jakąś esen­cję poezji, jakiś abs­trakt wier­sza ide­al­ne­go. Dobry wiersz jest kon­kret­ny. Doty­kal­ny. Prze­no­śny. Moż­li­wie bez­prze­wo­do­wy. Przy takim uję­ciu spra­wy zni­ka prze­ci­wień­stwo poezji zro­zu­mia­łej i nie­zro­zu­mia­łej. Zresz­tą zawsze wyda­wa­ło mi się ono absur­dal­ne. Czyż nawet naj­bar­dziej banal­ne porów­na­nie, czy choć­by naj­bar­dziej ogra­na meta­fo­ra, nie są jakimś wyzwa­niem dla tak zwa­ne­go „zdro­we­go roz­sąd­ku”? Z abso­lut­ne­go punk­tu widze­nia naj­prost­sza meta­fo­ra jest nie­zro­zu­mia­ła. I moż­na z łatwo­ścią dowo­dzić, jak bar­dzo nie­zro­zu­mia­łe są wier­sze Zaga­jew­skie­go czy Pod­sia­dły – to tyl­ko kwe­stia punk­tu widze­nia i przy­ję­tych kry­te­riów. Naj­trud­niej jest zacząć przy­go­dę z wier­szem. Chy­ba, że chce­my zwy­czaj­ne­go potwier­dze­nia cze­goś, co już wie­my – co chce­my usły­szeć od kogoś inne­go, wypo­wie­dzia­ne tro­chę ina­czej, może nie­co wznio­ślej albo uro­czy­ściej. W takiej sytu­acji mamy do czy­nie­nia z mono­lo­giem bądź dwo­ma mono­lo­ga­mi, któ­re obra­ca­ją się wokół wła­snej osi w ruchu nie­koń­czą­cej się tau­to­lo­gii – czy­tam wiersz, któ­ry jest potwier­dze­niem mojej kon­dy­cji i moich wybo­rów, i nie chcę od nie­go nicze­go wię­cej. Tak samo z auto­rem: pisze wiersz będą­cy wyra­zem jego same­go i chce tyl­ko tego. W obu przy­pad­kach jest przy­jem­nie, czę­sto wręcz mio­do­płyn­nie, ale świat zosta­je za drzwia­mi. Ileż to razy łapa­łem się na takiej taniej fascy­na­cji – fascy­na­cji instant – kie­dy wystar­czy otwo­rzyć książ­kę i już jeste­śmy u sie­bie, w domu, upew­nie­ni, że nic nam zarzu­cić nie moż­na, a nasza egzy­sten­cja jest jak naj­bar­dziej OK? A kie­dy chce­my ina­czej, wte­dy poja­wia się próg. Trud­ność. Jakieś nie­zro­zu­mie­nie spraw, słów. Jak­by obcy język albo dia­lekt. A taki jest wła­śnie począ­tek przy­go­dy z wier­szem.

***
Prze­glą­dam i ponow­nie czy­tam te wier­sze z dwu­dzie­stu lat, i nadzi­wić się nie mogę. To miał­bym być ja? Poetyc­ki por­tret z cza­sów mło­do­ści? Pamięt­nik z okre­su doj­rze­wa­nia? (Pro­szę wyba­czyć). Nic z tych rze­czy. Nawet te kil­ka wier­szy, któ­re czy­tam bez poczu­cia zakło­po­ta­nia i zaże­no­wa­nia, ma dla mnie wymiar kary­ka­tu­ral­ny. Jak kajet, w któ­rym zapi­su­je­my sny: w momen­cie śnie­nia i zapi­su mają one dla nas jakieś zna­cze­nie, wyda­ją się waż­ne, ale po latach, gdy nie pamię­ta­my już kon­tek­stu, a atmos­fe­ra snu wypa­ro­wa­ła, poszcze­gól­ne zapi­ski wyda­ją nam się zgo­ła gro­te­sko­we. Dla­cze­go tak się dzie­je? Wszak (pocie­sza­my sie­bie) jest tam kil­ka nie­złych meta­for, ład­nych obra­zów i zdań war­tych przy­naj­mniej kil­ka­krot­ne­go powtó­rze­nia? I czy nie było tak (upar­cie snu­je­my pocie­sze­nia), że tam­ten opis spodo­bał się czy­tel­ni­ko­wi, na któ­rym mi zale­ża­ło, a ta fra­za zna­la­zła uzna­nie u kry­ty­ka, któ­re­go podzi­wia­my? Skąd poczu­cie znie­kształ­ce­nia i wra­że­nie, że prze­ży­ło się jed­no, a napi­sa­ło dru­gie? Bo chcia­ło­by się zapy­tać tam­te­go sie­bie: „Hej, facet, po co brną­łeś w tam­ten wątek? Cze­mu ucze­pi­łeś się aku­rat tego zwro­tu? Czy musia­łeś naśla­do­wać iksa bądź igre­ka? I cze­mu tyle nie­po­trzeb­nych słów?”. Cóż, chy­ba nie dla mnie uspra­wie­dli­wie­nia. Ale gdy­bym chciał się jakoś bro­nić (a obro­na poezji, rów­nież wła­snej, to zaję­cie sta­re jak świat), to powie­dział­bym, że dałem się uwieść temu, co ktoś inny nazwał „muzy­ką przy­pad­ku”. I że nadal daję się wodzić za nos. Cóż wspa­nial­sze­go niż odnaj­dy­wa­nie pięk­na w przy­pad­ko­wych spo­tka­niach i koli­zjach? To jest dopie­ro poezja: nie­za­mie­rzo­na, mimo­wol­na. Iro­nia pole­ga oczy­wi­ście na tym, że po cza­sie widzi­my, jak nie­wie­le rze­czy dzie­je się przy­pad­kiem. Chcie­li­śmy dać wier­szo­wi tytuł zupeł­nie zaska­ku­ją­cy i nie­prze­wi­dy­wal­ny, a w każ­dym razie nie­ma­ją­cy z tre­ścią wier­sza nic wspól­ne­go? Nagle oka­zu­je się, że dali­śmy tytuł wręcz prze­sad­nie dosłow­ny, dopo­wia­da­ją­cy to, co miał ukryć wiersz. Chcie­li­śmy zła­mać tryb wypo­wie­dzi, wpu­ścić tro­chę świe­że­go powie­trza i, jed­nym sło­wem, wrzu­cić do wier­sza zda­nie zupeł­nie „od bani”? Niech minie tro­chę cza­su, a widzi­my jak na dło­ni, że zda­nie to ma cha­rak­ter logicz­ne­go dopo­wie­dze­nia pozo­sta­łych zdań, tyle tyl­ko, że w innym reje­strze lub przy uży­ciu fraz syno­ni­micz­nych. Chcie­li­śmy sami sie­bie zasko­czyć tema­ty­ką utwo­ru? Wkrót­ce uświa­da­mia­my sobie, że temat nie tyl­ko nie jest zaska­ku­ją­cy, ale wła­ści­wie dobrze już przez nas roz­pra­co­wa­ny, tak, że wypa­da­ło­by wes­tchnąć: „A on zno­wu swo­je”. A jed­nak. Przy­pad­ki ist­nie­ją, choć bar­dzo szyb­ko się sta­rze­ją. Do pew­ne­go stop­nia są one figu­rą mło­do­ści – nie tyl­ko bio­lo­gicz­nej, lecz rów­nież, a może przede wszyst­kim tej zwią­za­nej ze sce­ną poetyc­kiej wyobraź­ni. Tak wła­śnie rozu­miem sło­wa, któ­ry­mi Cze­sław Miłosz roz­po­czy­nał oneg­daj Trak­tat teo­lo­gicz­ny: „Takie­go trak­ta­tu mło­dy czło­wiek nie napi­sze”. Tak, w teo­lo­gii czy filo­zo­fii nie ma miej­sca na przy­pad­ki. Wszyst­kim rzą­dzi eko­no­mia wydat­ków i przy­cho­dów: mamy życie, na jakie sobie zapra­cu­je­my, a pra­cu­je­my na życie. Ale w wier­szach, któ­re kocham (rów­nież wie­lu wier­szach Miło­sza), stoi nie­co ina­czej. Życie potra­fi być muzy­ką przy­pad­ku. I jeśli nawet po cza­sie oka­zu­je się, że w dużej mie­rze było ono zapro­gra­mo­wa­ne bez nasze­go udzia­łu, to pozo­sta­je zachwyt melo­dią. Koin­cy­den­cje, któ­re nio­sły nas przez życie i któ­re odnaj­do­wa­li­śmy w uko­cha­nych wier­szach, były po pro­stu chwi­la­mi szczę­ścia. Dawa­ły nam peł­nię życia, a może (cze­mu nie?) peł­nię zna­cze­nia. I tak idzie­my od wier­sza do wier­sza, od przy­pad­ku do przy­pad­ku, nie mając poję­cia, czy dobrze idzie­my i w jakim kie­run­ku, nie­spe­cjal­nie się o to trosz­cząc, ale czu­jąc, że w tych doświad­cze­niach trwa­ją­cych uła­mek sekun­dy ocie­ra­my się o coś praw­dzi­we­go w sobie, a jeże­li nawet nie praw­dzi­we­go – bo niby skąd urosz­cze­nia do poję­cia o praw­dzie? – to pięk­ne­go jakimś nie­kwe­stio­no­wa­nym pięk­nem, któ­re­mu wie­rzy­my na dobre oczy.

***
Wszyst­ko to piszę po to, aby odpo­wie­dzieć sobie i ewen­tu­al­ne­mu czy­tel­ni­ko­wi na pyta­nie o zasad­ność zbie­ra­nia sta­rych wier­szy i publi­ko­wa­nia ich w jed­nym tomie pod dum­nie brzmią­cą, choć nie­co pre­ten­sjo­nal­ną for­mu­łą „wier­szy zebra­nych”. Zebra­ne, ale z cze­go? Dla kogo? W czy­im imie­niu i jakim pra­wem? Autor­skim? Wydaw­ni­czym? Poetyc­kim? I czy na pew­no zebra­ne? Może raczej, idąc śla­dem wspa­nia­łej for­mu­ły uży­tej przy podob­nej oka­zji przez Kry­sty­nę Miło­będz­ką, „zbie­ra­ne”? Więc może raczej uciu­ła­ne? Bo czyż wier­sze nie są jak drob­ne oszczęd­no­ści? Albo może zebra­ne jak wło­sy w węzeł lub fał­dy spód­ni­cy? Albo jesz­cze lepiej, wda­jąc się na chwi­lę w żar­gon kraw­ców, zebra­ne z boków, z dołu, w szwach? Język ma tyle wspa­nia­łych zaka­mar­ków! Moż­na w nim błą­dzić i zawsze znaj­do­wać coś dla sie­bie. I chy­ba wiem, dla­cze­go piszę i czy­tam, czy­tam i piszę. Bo jest ta cała wspa­nia­ła nie­prze­wi­dy­wal­ność, o któ­rej nic się wła­ści­wie nie da powie­dzieć, może poza tym, że powin­na być gra­ma­tycz­nie popraw­na. Czy­tasz wiersz (lub piszesz, ale to pra­wie to samo) i pro­szę: jesteś inną oso­bą. A jeśli nawet żaden cud się nie wyda­rzył i upar­cie pozo­sta­jesz sobą, to pro­szę bar­dzo: masz na podo­rę­dziu kil­ka nowych słów. A jeśli nawet sło­wa wyda­ją ci się sta­re, to uwierz, brzmią odro­bi­nę ina­czej, wystar­czy dobrze się wsłu­chać. Możesz nazwać to „roz­bie­ra­niem” języ­ka i wier­sza. Ale aby to robić, trze­ba się zebrać w sobie. Zebrać z całych sił. Być przez chwi­lę zebra­nym na wier­sze, przez wier­sze i w wier­szach, któ­re prze­my­ka­ją ukrad­kiem, na pal­cach, cał­kiem bli­sko.

O autorze

Jacek Gutorow

Urodzony 12 września 1970 roku w Grodkowie. Poeta, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego. Laureat Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1998), Fundacji Kultury (2003) oraz Nagrody im. Ludwika Frydego (2003). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Mediów Publicznych Cogito za opublikowany w 2008 roku tom Inne tempo. Mieszka w Opolu.

Powiązania