recenzje / KOMENTARZE

O wierszu „Clavdivs Rex Daniæ Dixit”

Jacek Dehnel

Autorski komentarz Jacka Dehnela towarzyszący premierze książki Najdziwniejsze, wydanej w Biurze Literackim 28 października 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Clavdivs rex daniæ dixit

Ład­nym wszyst­ko przy­cho­dzi łatwo, a pięk­nym – naj­ła­twiej. Nie­po­wstrzy­ma­nie rosną ape­ty­ty pięk­nych. Nie dość mu było, że jako star­szy dostał koro­nę. Nie­na­sy­co­ny, po tym daniu zaży­czył sobie jesz­cze tej, któ­rą kocha­łem moją pierw­szą, nie­opie­rzo­ną miło­ścią. Nie bez wza­jem­no­ści, choć potem uda­wa­ła, że tego nie pamię­ta. Prze­łknął jak deser, popił winem. I już roz­glą­dał się za kolej­ny­mi pod­bo­ja­mi.

To jego wiecz­ne cho­dze­nie w zbroi i przy mie­czu, pobrzę­ki­wa­nie żela­stwem po zam­ko­wych kory­ta­rzach, buta żoł­da­ka, wodzow­skie nadę­cie, któ­re kaza­ło mu obra­żać wład­ców ościen­nych kró­lestw, aż zbie­ra­li woj­ska, a on wyru­szał, wiel­ki i zgar­bio­ny, na cze­le armii: chrząszcz padli­no­żer­ca w czar­nym pan­ce­rzu. Kobie­ty sta­ły przy dro­gach i macha­ły ścię­ty­mi gałąz­ka­mi, poszep­tu­jąc mię­dzy sobą o tych pięk­nych kędzio­rach, o sze­ro­kich barach; mali chłop­cy tyl­ko roz­dzia­wia­li gęby.
Zabił sta­re­go For­tyn­bra­sa za skra­wek jało­wej wysep­ki, na któ­rej zie­mi, błot­ni­stej od krwi, nigdy wię­cej nie posta­wił sto­py. Nie tyl­ko on zresz­tą, nikt zgo­ła. Obmy­wa­na nie­przy­ja­znym morzem, trwa­ła tak sama, sina, obo­jęt­na, że prze­szła z rąk do rąk za cenę ośmiu tysię­cy ludz­kich ist­nień, wdep­ta­nych w bitew­ne pola koń­ski­mi kopy­ta­mi i wyso­ki­mi buta­mi pie­cho­ty.

Led­wie roz­pu­ścił swo­je armie, zaraz wadził się z kolej­nym kró­lem i roz­pusz­czał wici, by ponow­nie zebrać woj­ska. Dania puchła w nowe tery­to­ria jak cuch­ną­ca rana zaka­żo­na tru­pa­mi pod­da­nych. Polo­niusz, ten nudziarz, kar­mią­cy się kurzem z zam­ko­wych kan­ce­la­rii, widział to wszyst­ko jak na dło­ni w kolej­nych rapor­tach. Porów­ny­wał tabel­ki w Exce­lu, kolo­ro­we tor­ty sta­ty­styk: fale rekru­tów wsią­ka­ły w pia­sek, jed­na za dru­gą, nie było komu obra­biać zie­mi ani żąć zbo­ża, całe zasie­wy gni­ły na polach. Za tym przy­szedł głód, za gło­dem – zara­zy.

Czy duża to zbrod­nia zabrać jed­no życie, by oca­lić tysią­ce?

Nawet jako duch nie potra­fił zre­zy­gno­wać z pom­pa­tycz­no­ści. W zbroi, z roz­wia­nym wło­sem, zamiast zie­mi wyplu­wał z ust kłam­stwa. Pozer, bla­gier, kabo­tyn. Dobrze wie­dział, że otru­li­śmy go krwa­wą kisz­ką z pod­sma­ża­ną cebul­ką, a nie żad­nym tam wle­wa­niem tru­ci­zny do ucha. Ale jego tanie wido­wi­ska „świa­tło i dźwięk” wystar­czy­ły, by wpu­ścić w żyły Elsy­no­ru jad idio­tycz­nej zemsty. Na nic zda­ły się wiel­kie publicz­ne robo­ty, budo­wa dróg i szpi­ta­li, trans­por­ty jedze­nia dla gło­du­ją­cych.

Robi­li­śmy, co było w naszej mocy. Pierw­szy zgi­nął Polo­niusz, naiw­ny pań­stwo­wiec z nud­nym urzęd­ni­czym wąsi­kiem, któ­re­go jedy­ną zbrod­nią była miłość do wła­sne­go kra­ju. Potem Rosen­krantz, Guil­den­stern, Laer­tes, Ofe­lia – mło­de, wykształ­co­ne eli­ty, któ­re mogły zro­bić z Danii porząd­ne euro­pej­skie pań­stwo. Wresz­cie Ham­let, nadę­ty bubek w czar­nych try­ko­tach, walą­cy swo­ją żało­bą na oślep, jak cepem.

Ziar­no, któ­re mój brat, pobły­sku­jąc pan­ce­rzem, powie­wa­jąc wło­sa­mi, wysiał zza gro­bu, zakieł­ko­wa­ło i rosło nie­po­wstrzy­ma­nie, aż wygu­bi­ło całą jego dyna­stię, a Dania, wszyst­kie jej mia­sta, wsie, zacisz­ne zato­ki, sta­da owiec, kate­dral­ne wie­że oraz sze­ro­kie rów­ni­ny, tak świet­nie nada­ją­ce się na prze­mar­sze wojsk, aż po tę małą, nie­przy­ja­zną wysep­kę, któ­rą zdo­był na sta­rym kró­lu Nor­we­gii, tra­fi­ły w ręce mło­de­go For­tyn­bra­sa.

Dało­by się tego może unik­nąć, gdy­bym od razu zabił rów­nież Ham­le­ta, ale sta­nę­ło mi na dro­dze sumie­nie.

Zug, 21 VIII 2018


Ze wszyst­kich Klau­diu­szów, któ­rych widzia­łem, pamię­tam tyl­ko Dere­ka Jaco­bi u Bra­na­gha. Pierw­szy był Ham­let Waj­dy w Teatrze Tele­wi­zji, mia­łem dwa­na­ście lat, dziś w oczach mam tyl­ko Budzisz-Krzy­ża­now­ską w czar­nym stro­ju księ­cia Danii. Z tego w reży­se­rii Pete­ra Bro­ok­sa pamię­tam tyl­ko czer­wień deko­ra­cji; u War­li­kow­skie­go – naj­bar­dziej nie Ponie­dział­ka nawet, tyl­ko Celiń­ską jako Ger­tru­dę: naj­pierw szczę­śli­wą na wese­lu, jak wiru­ją­cy w tań­cu różo­wy tort, potem coraz bar­dziej osku­ba­ną ze splen­do­ru, aż do chwi­li, kie­dy skła­da kwia­ty na gro­bie Ofe­lii, ubra­na w czar­ną kurt­kę, jak mało­mia­stecz­ko­wa fry­zjer­ka, przy­bi­ta żało­bą po nie­do­szłej syno­wej, któ­ra wpa­dła pod tak­sów­kę. Ale nie pamię­tam przy niej Klau­diu­sza. Ani żad­ne­go inne­go, wszyst­kich ich wymy­ło mi z gło­wy, choć prze­cież gdy­by nie Klau­diusz, z całe­go Ham­le­ta nici.

Ten był inny. Miał postać pla­sti­ko­we­go pojem­ni­ka prosz­ku na pchły: cia­ło z bia­łe­go pla­sti­ku, ubra­ne­go w ety­kie­tę, zamiast gło­wy – czer­wo­ną nakręt­kę. I, jak cała obsa­da, głos Ter­ry O’Connor.

Tam­te­go lata For­ced Enter­ta­in­ment wysta­wi­ło całe­go Szek­spi­ra: w ramach „Table top Sha­ke­spe­are” poszły wszyst­kie tra­ge­die, kome­die i kro­ni­ki, bli­sko czter­dzie­ści sztuk, z któ­rych widzia­łem trzy: Ham­le­ta, Burzę i Ryszar­da III. Kie­dy wcho­dzi­ło się do festi­wa­lo­we­go namio­tu, na sce­nie był tyl­ko oświe­tlo­ny stół z wysłu­żo­ne­go – po bokach, jak kuli­sy, dwa meta­lo­we rega­ły, zasta­wio­ne duży­mi taca­mi. A na tacach przy­po­rząd­ko­wa­ne do kolej­nych sztuk obsa­dy, czy­li przed­mio­ty codzien­ne­go użyt­ku: butel­ki oli­wy, sol­nicz­ki, deter­gen­ty, owo­ce. Potem za sto­łem sia­dał jeden jedy­ny aktor – czy, jak w przy­pad­ku Ham­le­ta, aktor­ka – i zaczy­na­ła się opo­wieść.

Na sto­ło­wą sce­nę wycho­dzi­li: ksią­żę – czar­na, wąska butel­ka po occie bal­sa­micz­nym; kró­lo­wa – srebr­ny mły­nek do pie­przu; Rozen­krantz i Guil­den­stern – dwie nie­odróż­nial­ne tek­tu­ro­we rol­ki po papie­rze toa­le­to­wym; woj­ska For­tyn­bra­sa (fio­le­to­we­go dena­tu­ra­tu) – siat­ka cytryn; Polo­niusz – sta­re, zardze­wia­łe żelaz­ko; duch ojca w lśnią­cej zbroi – tar­ka do warzyw. Trup słał się gęsto, intry­ga się roz­wi­ja­ła, a Ter­ry O’Connor pro­wa­dzi­ła nas przez nią, nie odgry­wa­jąc niby żad­nej z tych posta­ci, a prze­cież mistrzow­sko odgry­wa­jąc je wszyst­kie. Wszyst­ko na mini­mal­nych efek­tach: tu odcień gło­su, tam prze­lot­ne unie­sie­nie brwi, tam poło­że­nie dło­ni pła­sko na bla­cie. Czu­łem się tak, jak powi­nien czuć się każ­dy widz za każ­dym razem, kie­dy dzia­ła magia teatru: jak­bym zoba­czył tę sztu­kę po raz pierw­szy.

Kie­dy wró­ci­łem do domu, cały mono­log Klau­diu­sza mia­łem już w gło­wie, wystar­czy­ło go zapi­sać.

O autorze

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Powiązania