recenzje / KOMENTARZE

Obeo, Już nie, Czasy, Wiersz józefowski

Andrzej Niewiadomski

Autorski komentarz Andrzeja Niewiadomskiego do wierszy z książki Kruszywo.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Obeo

E.

Do wsi nie nale­żę i do zam­ku też, cicho powie­dzia­łem jak K., ale nie­co ina­czej i z począt­kiem wrze­śnia ruszy­łem ku gra­ni­cy, myśląc o two­im cie­le i o mojej duszy. Jeśli jest kato­lic­ka, to z defi­ni­cji poło­żo­na jest w wie­lu cia­łach. Mija­łem puste butel­ki, strzę­py por­no­gra­ficz­nych pism w rowie, papie­ro­sy „Car­men” i „Męskie”, spin­ki do wło­sów, zardze­wia­łe klu­czy­ki sta­rych moto­cy­kli; potem roz­bi­ja­ły się o mnie trzmie­le i bąki, pierz­cha­ły jasz­czur­ki, falo­wa­ły grzy­wy na grzbie­tach gór, w koń­cu widzia­ły mnie tyl­ko oczy sput­ni­ków. Aż do szla­ba­nu i meta­lo­wej budy z samiut­kim jak palec straż­ni­kiem, któ­re­mu tłu­ma­czy­łem, czym jest gra­ni­ca inne­go K., miesz­ka­ją­ce­go kie­dyś dale­ko, za hory­zon­tem dru­giej stro­ny. Tłu­ma­czy­łem mu to tak, jak moim stu­den­tom, wie­dząc, że tra­cę ser­ce do stu­dio­wa­nia cze­go­kol­wiek, tym bar­dziej do ucze­nia. Kie­dy scho­dzi­łem do tam­te­go kra­ju, zro­bi­ło się gorą­co jak w pie­kle, obra­zy prze­su­wa­ły się i same wsą­cza­ły się w gło­wę, lite­ry w roz­syp­ce przy­po­mi­na­ły, że nigdzie nie ma skle­pu ni baru, gdzie uga­sić moż­na było­by pra­gnie­nie. Nic z tej nad­in­ter­pre­ta­cji nie prze­trwa­ło jed­nak powro­tu. Tym razem gra­ni­ca była pusta. Sie­dzia­łem okra­kiem na szla­ba­nie i przez godzi­nę prze­rzu­ca­łem nogi to na jed­ną to na dru­gą stro­nę. Chcia­łem ci o tym powie­dzieć, ale tu skoń­czy­ło się nawet szu­ka­nie sie­ci. Odmo­ta­ny, trwa­łem pod sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi skrzy­dła­mi dra­pież­nych anio­łów i spo­koj­nie patrzy­łem na nie­moż­li­we świa­ty


Mniej wię­cej 21º 50′ dł. geogr., mniej wię­cej 49º 23′ szer. geogr. Nie­wie­le wię­cej moż­na powie­dzieć, niż to, że bez rze­czy­wi­sto­ści – tak jak bez lek­tur (bez mapy) – obejść się nie da, a te dwie sfe­ry prze­ni­ka­ją się w tajem­ni­czy dla mnie spo­sób. Iść – to tyle, co pisać. Pisać – to tyle, co iść. A sie­dzieć, trwać – co zna­czy? I czy zna­czy?


Rozważania o problemie łatwości

Gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, same kata­stro­fy.
Wymie­ra­ją pew­ne gatun­ki moty­li pta­ków,
co wię­cej, padło impe­rium Dziuń­ka. W tym samym
cza­sie w Kazi­mie­rzu został zatrzy­ma­ny
33-let­ni Mece­nas, współ­pra­cow­nik sze­fa gru­py.
Nicze­go szcze­gól­ne­go nie ma w tej fascy­na­cji.
Aby przy­go­to­wać dzba­nek napo­ju poma­rań­czo­we­go,
Agniesz­ka bie­rze 2 szklan­ki soku i 4 szklan­ki wody.
Ile tuli­pa­nów zosta­ło w ogród­ku?


Co nale­ży zro­bić, by spło­dzić dobry wiersz, spraw­dzal­ny w kon­tek­ście ostat­niej deka­dy minio­ne­go wie­ku? Oczy­wi­ście poczy­tać tro­chę Her­ber­ta (patrz: kryp­to­cy­ta­ty), tro­chę Róże­wi­cza (patrz: kryp­to­cy­ta­ty), do tego dodać szczyp­tę codzien­nych gazet (patrz: kryp­to­cy­ta­ty) i coś z życia, np. pod­ręcz­nik mate­ma­ty­ki do któ­rejś z klas szko­ły pod­sta­wo­wej (patrz: kryp­to­cy­ta­ty). Nic szcze­gól­ne­go, a jed­nak… Nigdy nie wie­my, kie­dy porad­nik cre­ati­ve wri­ting sta­nie się oka­zją do medy­ta­cji nad sen­sem upra­wia­nia poezji, któ­ra powin­na za czymś nadą­żać.


Już nie

Wszyst­ko, co bia­łe, mie­ści się niżej. Świa­tło w nim
uka­ra­ne, ukry­te pod burym, wędru­ją­cym
strzę­pem. Far­ba na murach, kra­węż­ni­kach,
drze­wach. Wro­ny kry­ją się w przy­strzy­żo­nych koro­nach,
ale nigdzie nie koń­czy się mło­dy kolor. Wit­ki, pąki,
wyspy jedy­nie trzcin, zbu­twia­łe łodzie,
pęk­nię­te ścia­ny, zardze­wia­łe rowe­ry wod­ne. Nie ma
nic smut­niej­sze­go niż jezio­ro przed sezo­nem. Nie ma
nic smut­niej­sze­go niż męż­czy­zna po trzy­dzie­st­ce, z resz­tą
w kie­sze­ni, dziu­ra­wej zresz­tą na wła­sne życze­nie. Raczej
naiw­ny czy sen­ty­men­tal­ny? Trzy­ma­ją­cy na kola­nach
rejestr umar­łych i księ­gę cudów? Zamiesz­ka­ły
w Dubli­nie czy raczej w Lubli­nie? (uli­ca Uła­nów?
16, Aun­gier Stre­et?). Wolał­by pozo­stać na skrzy­pią­cej sta­ry hit
huś­taw­ce? A może cią­gnie go wietrz­na woda („pomost pry­wat­ny”)?
Wyra­ża­ją­cy się coraz bar­dziej nie­ja­sno? Tak, żeby wszy­scy
mogli zro­zu­mieć? Umie być „w zgo­dzie ze sobą”, z rze­czą,
czy wier­szem? Zawsze wier­ny nie­przej­rzy­stej, burej
mgle (cokol­wiek to zna­czy)? Ina­czej, jasno
widzą­cy lite­ry? Nic nie wie­dzą­cy o Hele­nie z Goraz­dow­skich
ani Hen­ry­ku Fir­le­ju? Nie ma nic smut­niej­sze­go
niż język tablic, brzmie­nie nóg (trzci­ny, trzmie­le, trze­pot, etc.),
łopot liny, pusty próg. Wol­ny kwie­cień. Gdy­by wie­dział
czym jest tu (win­ny?). Gdy­by samo­wol­nie spo­krew­niać się
mogło (mógł) aż do słów. Wszyst­ko, co bia­łe, (z)mieści się,
(wz)niesie jak­by je miał, cho­ciaż może już nie


Ulis­ses Joy­ce­’a w prze­kła­dzie M. Słom­czyń­skie­go (Byd­goszcz 1982, s. 494). Kil­ka tomów poetyc­kich i wynu­rzeń kry­tycz­nych, któ­re pew­nie oca­le­ją w „powo­dzi cza­su”, choć prze­cież moż­na mieć dziś co do tego róż­ne oba­wy. „Powódź cza­su”, któ­ra ogar­nia każ­de­go z osob­na. Realia nasze nie mniej egzo­tycz­ne niż realia w któ­rych przy­szło żyć poja­wia­ją­cym się w wier­szu Fir­le­jom (rene­san­so­wo – manie­ry­stycz­ny kościół para­fial­ny w Cze­mier­ni­kach, pow. Radzyń, woj. lubel­skie). Wszyst­ko, co prze­zro­czy­ste, prze­wle­czo­ne na dru­gą stro­nę, mgli­ste. Jak dłu­go moż­na wyli­czać, a tym samym zada­wać pyta­nia o pra­wo­moc­ność egzy­sten­cji?


Czasy

Nic nie sma­ku­je lepiej niż odgrze­wa­ne
dania, i nie dość tego, pod koniec roku
wszyst­ko zmie­rza do uprosz­czeń. Eks­plo­zje
sar­ka­zmu cich­ną, a ja wzią­łem kurs – zamiast
w stro­nę mia­sta – na knaj­pę w ruinach. Lasy
siwe i rude, zachryp­nię­te bażan­ty,
zima puszy­sta i cie­pła. Sie­dzę
na górze niczym na tro­nie, kró­lu­jąc
jak Teli­me­na, Tho­re­au i Castorp razem
wzię­ci i szyb­ko powta­rzam: „teraz, teraz,
teraz”. Co z tego, kie­dy pro­wa­dzi to
w stro­nę opo­wie­ści. Bażan­ty nakła­da­ją
zie­lo­ne dre­sy, a potem kibi­cu­ją
leżąc obok trans­por­te­ra na skra­ju
boiska – pastwi­ska. Słoń­ce zacho­dzi
wol­no, inten­syw­nie błysz­czą gałę­zie.
„Ja” już nie bro­ni się, zapo­mnia­łem
pisząc o per­łach świa­ta, przy­wo­łać
„Per­łę Bał­ty­ku” i „Per­łę Chmie­lo­wą”. Tak­że
kil­ka sen­ten­cji, np. „Życie nie jest
cią­giem ode­rwa­nych sko­ja­rzeń”. I tak
dalej, w koń­cu robie­nie przy­pi­sów
nie sta­no­wi wiel­kie­go kło­po­tu. Moż­na
nie być nie­chluj­nym i jed­no­cze­śnie
wie­rzyć w duchy. O nie, jest kil­ka­dzie­siąt
stref, a każ­da ma nowy fetysz. Jak ty
mnie zwo­dzisz mate­rio, w któ­rej nikt nie ma
racji, w któ­rej nikt nie ma nic
do powie­dze­nia


Wiersz powstał pod koniec roku 1999, ale gdy­by była to koń­ców­ka inne­go roku, nie mia­ło­by to więk­sze­go zna­cze­nia. Istot­ne jest nato­miast dozna­nie wyczer­py­wa­nia się, wykrwa­wia­nia, któ­re nie­ko­niecz­nie musi mieć porzą­dek oczy­wi­stych dla nas następstw. Istot­ne jest też – pew­nie złud­ne – prze­świad­cze­nie, że ist­nie­ją wytwo­ry mate­rial­ne, któ­re zali­czyć moż­na do kate­go­rii cudow­nych i potrak­to­wać jako mate­riał do nie zamknię­tej, wciąż reda­go­wa­nej księ­gi oso­bli­wo­ści. Jed­na­ko­woż nawet złud­ne mnie­ma­nie o ich nie­za­leż­no­ści wzglę­dem jakie­go­kol­wiek porząd­ku języ­ka i poety­ki, jakiej­kol­wiek kate­go­ry­za­cji nie jest tym, co powo­du­je, że prze­sta­je­my snuć róż­ne małe opo­wiast­ki. Tak­że ta nie­do­stęp­na sfe­ra, choć nie­wie­le o niej wia­do­mo, nie daje się postrze­gać jako świę­tość. Zda­je się, że pisa­łem o tym kie­dyś w „Per­le Zacho­du” z tomu Pre­wen­to­rium


Wiersz józefowski

Pozo­ry mylą. Jeśli są tyl­ko pozo­ry, nie ma
nic prócz pomy­łek. Wikli­ny, mie­li­zny, kru­szy­wo,
piach. Nie da się ukryć, doko­na­li­śmy cię­cia
po skrzy­dłach i spa­da­my. Ze skar­py – pozna­jesz
to po owo­cach mło­dej cze­re­śni, któ­re coraz
mniej­sze, bli­żej ducha zie­mi, demo­nów, poły­skli­wej
skó­ry węża. Nie­wie­le dało się oca­lić. Z wyjąt­kiem
nagłej proś­by. Rowie, w któ­rym pły­nie męt­na woda,
kra­ino kwit­ną­cych jabłek i wiśni, dru­ga Japo­nio,
kró­lo­wo jak oko sze­ro­ka dźwięcz­nej (black – cur­rant)
nazwy wina. Po wszyst­kim, po woj­nie, cho­ro­bie,
pogrze­bach, grze pozo­rów i pomy­łek, wier­szach
serio i na niby, po pięt­na­stu latach. Mario
Józe­fow­ska – Pasz­cza z tele­wi­zyj­nej „Pano­ra­my”, Józe­fie
z Dro­ho­by­cza i Gom­bro­wi­cza, Józ­ku Jur­gie­le­wi­czu,
któ­ry umia­łeś pusz­czać bąki pod pacha­mi, lwia
pasz­czo w ogród­ku; któ­ra uci­szasz hie­ny, lam­par­ty
i lwy, jasna ścia­no kościo­ła; rze­ko nio­są­ca sny,
gesty i sło­wa, mimo że nie ma mowy o zasa­dach,
so to spe­ak, (par­don) deco­rum. Wszy­scy są ucznia­mi
tego jezu­ic­kie­go kole­gium, szczę­ście będą mie­li
naj­mniej pojęt­ni ucznio­wie


Po pięt­na­stu latach pisa­nia „na serio” wier­szy moż­na stwier­dzić, że oko­licz­no­ści nie odgry­wa­ją więk­szej roli. Na pol­skiej pro­win­cji dzie­ją się „rze­czy, o któ­rych nie śni­ło się filo­zo­fom” (albo się śni­ło, tyle że zupeł­nie ina­czej). Mie­sza­ją się języ­ki, roz­pa­da­ją się złu­dze­nia, defi­lu­ją myl­ne decy­zje, opa­da całe aniel­stwo, na któ­re stać było – za prze­pro­sze­niem – kul­tu­rę i wszyst­ko spro­wa­dza się do kory­ta dosyć wąskiej rze­ki. Ktoś sie­dzi nad rze­ką znacz­nie szer­szą i pró­bu­je roz­po­znać jej dzi­kość, ale nie­wie­le ma narzę­dzi. Pozo­sta­je lita­nia pod­szy­ta wąt­pli­wo­ścią doty­czą­cą mocy zaklęć, któ­re eks­po­nu­je.

O autorze

Andrzej Niewiadomski

Poeta, krytyk literacki. Współzałożyciel i redaktor kwartalnika literackiego „Kresy”. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Pracuje w Zakładzie Literatury Współczesnej UMCS. Mieszka w Lublinie.

Powiązania

Kruszywo i Wiersze

dzwieki / WYDARZENIA Andrzej Niewiadomski Andrzej Sosnowski

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Andrze­ja Nie­wia­dom­skie­go i Andrze­ja Sosnow­skie­go pod­czas Por­tu Legni­ca 2001.

Więcej