Musiałem mocno zaufać Marcie Podgórnik (rekomendującej tę postać i jej wiersze), by jakoś przełknąć pierwszą w alfabetycznej kolejności propozycję. Utwory Pawła Bilińskiego nie są złe, ale nie są też na tyle dobre, by je w Biurze Literackim wyławiać. Do tej pory nie stawiano w tej instytucji na sentymentalizm i łatwiznę skojarzeń. Nie pamiętam też żadnych eksperymentów w dziedzinie zwanej „krainą łagodności”. Chyba że chodzi o coś nowego, rozszerzenie pola literackiej uwagi. Ale nawet gdyby coś takiego miało zajść, to, proszę mi wierzyć, są w Polsce ciekawsze osoby nie debiutujące ostro, społecznie i politycznie, a właśnie tak, jak Biliński – lirycznie, serdecznie, łagodnie. Dzielna Marta musiała dać z siebie wszystko, żeby tę propozycję jakoś wybronić. Doskonale ją rozumiem, nie raz bywałem w takiej sytuacji. A tu jak nie Gałczyński i Harasymowicz w słabszej formie („Chodź, podaruję ci ten wiersz,/ którego nie ma, a przecież mógłby powstać/ utkany z przeczuć”), to znów zwyczajne disco-polo, tak teraz popierane przez czynniki rządowe: „Cieszmy się sobą póki jeszcze można/ chcę cię pamiętać radosną i piękną/ została jedna noc żeby się poznać/ by się zapomnieć mamy całą wieczność”. Proszę sobie wyobrazić, że ten sam autor potrafi napisać coś tak sensownego, jak „tłum wielki, piątek w hipermarkecie”, zatem niezbadane są wyroki Pana (od literatury).
Pozostajemy przy literce B. I tu przyjemne zaskoczenie: Sebastian Brejnak. Może zachłystujące się własną śliną, może nieco przegadane te wiersze, ale świeże, odkrywcze, pełne pasji poznawczej, nie tylko na społeczno-politycznym zaangażowaniu polegającej. I rozczula mnie nonszalanckie niesformatowanie tego młodzieńczego pisania, nieuleganie dyktatowi spod znaku Pułki czy Pietrek, doskonała oddzielność. Jakby, biedny, nie wiedział, że czeka go surowy osąd, udowadniający, jak wiele jeszcze przed nim pracy, by stał się taki, jak Bąk, Brewiński czy Taranek. A niech właśnie nie wie, niech się nie staje, niech nam ładnie odstaje, bo się już nudno robi i ponuro, wielce przewidywalnie. W paru miejscach skróciłbym te monologi, ale to już inna sprawa. Zaś „ojciec prowadzący” owego młodziana, Tadeusz Dąbrowski, wcale nie musiał koloryzować, stawiając te zdania: „Osiąga najlepsze efekty tam, gdzie ironia nie przeradza się w zgrywę. Wyczuwam w tym poecie głód autentyczności połączony ze świadomością, jak niewiele pozostało świeżych składników w naszej codziennej paplaninie”.
Świeżości ciąg dalszy. I to z tych raczej trzpiotowatych. Chodzi o większą niż u poprzednika skłonność do gry czy zabawy słowem. Paula Gotszlich odnajduje się w minimalistycznie skrojonych zapisach. Jej wiersze są jak krótkie skecze (skrzące się jednocześnie od melancholii, tajemnicy i humoru) w porównaniu z długimi ariami Brejnaka. „Mam 19 lat i chcę mieć swoją osobowość” – czytam w jednym z utworów. Miło mi poinformować autorkę oraz jej bohaterkę, że są na jak najlepszej drodze do czegoś takiego, jak poetycka osobność i wyrazistość. Mniej „Bombek”, więcej „Bomb”, a będę mógł za Tadeuszem Dąbrowskim przyznać, że poetka „jest poetyckim rewolwerowcem, jej wiersze są zdecydowane i celne”.
Kolejny wyłowiony poeta to lublinianin Robert Jóźwik różniący się nie tylko innym poglądem na poezję, lecz również wiekiem. Brejnak to 22-latek, a Gotszlich to prawie jego rówieśniczka. Czytając wiersze Jóźwika natrafiamy na w pełni ukształtowaną osobowość 36-letniego doktora medycyny, który po raz pierwszy postanowił ujawnić zawartość swojej szuflady. Wstrząsu estetycznego nie przeżyłem, ale kilka chwil zaciekawienia i zadumania, owszem, zdarzyło mi się zaliczyć. W pierwszym momencie pomyślałem, że znajdę się w samym środku wzbierającego obecnie na sile nurtu medyczno-somatycznego (np. Wątpia Anny Adamowicz, Sztuka medyczna Michaliny Janyszek, wiersze Juliusza Gabriela), w którym odmieniana przez wszystkie przypadki i przygody krew gra rolę koronnego znaku, lecz omyliłem się. W jakimś stopniu wykonywana na co dzień przez autora praca wpływa na widzenie świata, ale nie zasłania go całkowicie. Te wiersze są ciekawe jako studium wielkomiejskiej samotności, pustki zabudowanych przestrzeni, po której krąży nieokreślony podmiot, zbierając resztki sensu i ciepła. O „ciepłych miejscach” pisze w komentarzu Marta Podgórnik. Pięknie pisze, od razu nazywając to, co ją już w poezji męczy, a czego z satysfakcją u Jóźwika nie znajduje: „Ale bez nachalnej narracji, maczystowskiego zadęcia, bez uporczywej konfesji, bez uwolnionej wyobraźni”. Jóźwik jest poza tym wszystkim, dlatego wydaje się tak samotny (jakby na pustyni) w swoich twórczych wyborach i rozstrzygnięciach.
Do „najmłodszej młodzieży” należy zaliczyć również Kubę Kiragę (lat 27), Adriannę Olejarkę (24) i Julię Mikę, licealistkę, która dwudziestego roku życia jeszcze nie dobiegła. Jeśli chodzi o te kilka tekstów Kiragi, to, muszę przyznać, jestem rozdarty. Niewątpliwy talent, który szukając głosu, nieraz wspaniale trafia, innym razem razi czymś nadmiernie wykoncypowanym, suchym, sztucznym. Jestem więc za tego autora tekstami bardziej naturalnymi, potoczystymi, jakby niewysilonymi, natomiast nie rozumiem, co nim powoduje, gdy wchodzi w niezręczności dźwiękowe i treściowe typu: „Proliferacja biedy operatywność sytych/ ubóstwo sycone gniewem centrali/ kierowanym szerokim strumieniem/ do tygla wyjących ścierwem domów”. Jakby w pasji metaforyzowania zrobiono tu i ówdzie jeden krok za daleko. „Wyjące ścierwem domy”, hm… U Julii Miki tego zdecydowanie mniej. Czego? Chęci wzniosłego, niby to hermetycznego, zaciemniania, używania skomplikowanej, jakby rokokowej, metaforyki. Nie chcę przez to powiedzieć, że jej twórczość to oaza jasności, spokoju i ciszy. O nie, bardzo dużo tu nerwów i rozedrgania, lecz w jakiś cudowny sposób panuje się nad nimi. I liczy się też linia wiersza, jego kształt – Mika ma umiejętność zaciekawiania również i tym. Wiersz jest czysty najpierw w wyglądzie, a potem w prezentowaniu lirycznych sytuacji i argumentów. I ta czystość wyprowadza nas w pole, nagle ujawniając zgrzyt, nieczystość, system zbudowany na zasadniczym nieporozumieniu. I z głębi tej – jak to nazywa Kacper Bartczak – „potwornej wady psychospołecznej, którą tworzymy i która tworzy dziś nas” przemawia do nas Julia Mika, kto wie, czy nie największe odkrycie ubiegłorocznego Połowu.
Co się stało ze sławetną „liryką kobiecą”, pyta samego siebie człowiek, czytając teksty takich „ostrych lasek”, jak Mika, i już szuka czegoś podobnie obrazoburczego (w kontekście niegdysiejszej kobiecej ulotności i „nieistotności”) u Adrianny Olejarki. I dobrze, że nie znajduje, bo znowu mielibyśmy do czynienia z kolejną w młodej poezji urawniłowką stylistyczną. Olejarka śmie być inna. Ale – uwaga – nie znaczy to, że te jej ciepłe narracje wpisują się bez problemu w oczekiwane schematy kobiecej konfesji. Współczesna dziewczyna za dużo wie i za dużo chce, żeby dało się łatwiutko określić jej pozycję i projekcje, i żeby jakiekolwiek liryczne półsłówka szły jak po sznurku. Owszem, podsumowuje się jakiś etap życia, dużo opowiada, lecz z całą świadomością przypadłości i procederu, z ironiczną troską, żeby po pierwsze nie zabrzmiało grafomańsko, a po drugie wypowiedziało coś w rodzaju bezceremonialnej prawdy. Na przykład tak: „miało się nam bardziej chcieć/ miało być warto/ być o co walczyć/ miało się być/ a nie ma// żadnego życia/ ani wartości/ litości”. I jeszcze słowo od Tadeusza Dąbrowskiego: „Przepastnie smutne wiersze Olejarki dają pocieszenie nie tym, co komunikują, ale tym, że w ogóle są i żalą nam się do ucha ściszonym głosem”.
Antologię kończą wiersze dwóch trzydziestokilkulatków, chyba najbliższe mi w tej książce, a już szczególnie te, które wyszły spod pióra Jakuba Pszoniaka. Nie przepadam za długimi, „przekombinowanymi” narracjami, natomiast mam słabość do ostrych, ironicznych błysków podawanych z umiarem i nie do końca jasną intencją. Lubię, gdy język tylko udaje swoją przezroczystość, podminowując kolejne pewne siebie, i społecznego przyzwolenia, znaczenie. Z jednej strony bezwład języka, z drugiej jego gotowość na grę i ryzyko. Mądry ten, kto potrafi to uruchomić, zagęścić, uwiarygodnić. U Pszoniaka tak się dzieje. I co ważne, nie w oderwaniu od rzeczywistości (czy też narzucającego się jej fantomu). Ona jest i doskwiera językowi, bohaterowi, odbiorcy. Nasz świat, nasza Polska, Śląsk, Bytom, Kraków – puszczone w ruch języka – już nie nasze, podejrzane, stroniące od spodziewanego efektu uruchomienia aparatu mowy. Poeta tropi te sprzeczności, uwydatnia, a niekiedy scala. Zachowuje się jak „oswajacz” czy raczej tłumacz transgresji. „Ten rodzaj trudu jest wyrazem troski, która przemienia wiersz w czynność przekładową. Przekład taki wykazuje obcość w łonie samości. Jakub Pszoniak staje się więc poetą, przystępując do czynności przekładowej w obrębie tego samego języka. Bo mówić, mówić po jakiemuś – to o wiele za mało” (Kacper Bartczak). Tak. Przy tym autorze chciałbym więcej – ciekaw jestem całej i skończonej książki poetyckiej.
Zawsze było mi żal kolegów z nazwiskami na Z. Grali ogony w teatrze poetyckiej antologii. Wydaje mi się jednak, że Bartek Zdunek nie ma się czego wstydzić. Zaprezentowane teksty to dobra literacka robota. Trochę mam żal, że już zapomniał o rodzinnej Nowej Rudzie i pisze wiersze ogólnomiejskie, powiedzmy – warszawskie, ale to mój problem. Zresztą, może to dla niego w pamięci „miejsce niewesołe” – „w którym wijesz się ze strachu albo zwyczajnie boisz”. Nie każdy ma predylekcje do liryki lokalnej i wspomnień z dzieciństwa. Szczególnie, gdy absorbuje go na razie coś zupełnie innego, np. „aranżowanie przestrzeni”, spokojne urządzanie się w tradycji filozoficznej i literackiej, łączenie punktów, formułowanie zasad. I nie jest to nudne. Zdunek w zawiłości intelektualnej umie znaleźć coś poetyckiego, przystępnego, udzielającego się czytelnikowi. „Jednocześnie jednak utwory Zdunka starają się uzyskać wgląd we własną metodę tworzenia takich połączeń. Są ostrożne – proponują stwierdzenia, konstrukcje, ale zaraz poddają je testowi jakiegoś kontrpytania. Czerpią z energii nieskrępowanego fantazjowania, surrealistycznego przelotu ponad banałem, a zarazem cały czas śledzą trajektorie tych lotów” (Bartczak).
Podsumujmy. Skoro subiektywnie i kapryśnie, to już tak do końca. Lektura żywa, nawet nie miałem czasu znudzić się czymkolwiek. Odkryłem zaskakująco świeże teksty Miki, Brejnaka i Gotszlich, popodziwiałem możliwości Olejarki, Kiragi, Zdunka i Jóźwika. I wreszcie – zawierzyłem na słowo intensywności poetyckiego gestu w wykonaniu Jakuba Pszoniaka. Jak widać, przygody wciąż odradzającej się poezji nie mają końca.