recenzje / ESEJE

Od Be do Zet

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego towarzysząca premierze almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2016, wydanego w Biurze Literackim 6 lutego 2017 roku, a w wersji elektronicznej 25 grudnia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Musia­łem moc­no zaufać Mar­cie Pod­gór­nik (reko­men­du­ją­cej tę postać i jej wier­sze), by jakoś prze­łknąć pierw­szą w alfa­be­tycz­nej kolej­no­ści pro­po­zy­cję. Utwo­ry Paw­ła Biliń­skie­go nie są złe, ale nie są też na tyle dobre, by je w Biu­rze Lite­rac­kim wyła­wiać. Do tej pory nie sta­wia­no w tej insty­tu­cji na sen­ty­men­ta­lizm i łatwi­znę sko­ja­rzeń. Nie pamię­tam też żad­nych eks­pe­ry­men­tów w dzie­dzi­nie zwa­nej „kra­iną łagod­no­ści”. Chy­ba że cho­dzi o coś nowe­go, roz­sze­rze­nie pola lite­rac­kiej uwa­gi. Ale nawet gdy­by coś takie­go mia­ło zajść, to, pro­szę mi wie­rzyć, są w Pol­sce cie­kaw­sze oso­by nie debiu­tu­ją­ce ostro, spo­łecz­nie i poli­tycz­nie, a wła­śnie tak, jak Biliń­ski – lirycz­nie, ser­decz­nie, łagod­nie. Dziel­na Mar­ta musia­ła dać z sie­bie wszyst­ko, żeby tę pro­po­zy­cję jakoś wybro­nić. Dosko­na­le ją rozu­miem, nie raz bywa­łem w takiej sytu­acji. A tu jak nie Gał­czyń­ski i Hara­sy­mo­wicz w słab­szej for­mie („Chodź, poda­ru­ję ci ten wiersz,/ któ­re­go nie ma, a prze­cież mógł­by powstać/ utka­ny z prze­czuć”), to znów zwy­czaj­ne disco-polo, tak teraz popie­ra­ne przez czyn­ni­ki rzą­do­we: „Ciesz­my się sobą póki jesz­cze można/ chcę cię pamię­tać rado­sną i piękną/ zosta­ła jed­na noc żeby się poznać/ by się zapo­mnieć mamy całą wiecz­ność”. Pro­szę sobie wyobra­zić, że ten sam autor potra­fi napi­sać coś tak sen­sow­ne­go, jak „tłum wiel­ki, pią­tek w hiper­mar­ke­cie”, zatem nie­zba­da­ne są wyro­ki Pana (od lite­ra­tu­ry).

Pozo­sta­je­my przy liter­ce B. I tu przy­jem­ne zasko­cze­nie: Seba­stian Brej­nak. Może zachły­stu­ją­ce się wła­sną śli­ną, może nie­co prze­ga­da­ne te wier­sze, ale świe­że, odkryw­cze, peł­ne pasji poznaw­czej, nie tyl­ko na spo­łecz­no-poli­tycz­nym zaan­ga­żo­wa­niu pole­ga­ją­cej. I roz­czu­la mnie non­sza­lanc­kie nie­sfor­ma­to­wa­nie tego mło­dzień­cze­go pisa­nia, nie­ule­ga­nie dyk­ta­to­wi spod zna­ku Puł­ki czy Pie­trek, dosko­na­ła oddziel­ność. Jak­by, bied­ny, nie wie­dział, że cze­ka go suro­wy osąd, udo­wad­nia­ją­cy, jak wie­le jesz­cze przed nim pra­cy, by stał się taki, jak Bąk, Bre­wiń­ski czy Tara­nek. A niech wła­śnie nie wie, niech się nie sta­je, niech nam ład­nie odsta­je, bo się już nud­no robi i ponu­ro, wiel­ce prze­wi­dy­wal­nie. W paru miej­scach skró­cił­bym te mono­lo­gi, ale to już inna spra­wa. Zaś „ojciec pro­wa­dzą­cy” owe­go mło­dzia­na, Tade­usz Dąbrow­ski, wca­le nie musiał kolo­ry­zo­wać, sta­wia­jąc te zda­nia: „Osią­ga naj­lep­sze efek­ty tam, gdzie iro­nia nie prze­ra­dza się w zgry­wę. Wyczu­wam w tym poecie głód auten­tycz­no­ści połą­czo­ny ze świa­do­mo­ścią, jak nie­wie­le pozo­sta­ło świe­żych skład­ni­ków w naszej codzien­nej papla­ni­nie”.

Świe­żo­ści ciąg dal­szy. I to z tych raczej trzpio­to­wa­tych. Cho­dzi o więk­szą niż u poprzed­ni­ka skłon­ność do gry czy zaba­wy sło­wem. Pau­la Gotsz­lich odnaj­du­je się w mini­ma­li­stycz­nie skro­jo­nych zapi­sach. Jej wier­sze są jak krót­kie ske­cze (skrzą­ce się jed­no­cze­śnie od melan­cho­lii, tajem­ni­cy i humo­ru) w porów­na­niu z dłu­gi­mi aria­mi Brej­na­ka. „Mam 19 lat i chcę mieć swo­ją oso­bo­wość” – czy­tam w jed­nym z utwo­rów. Miło mi poin­for­mo­wać autor­kę oraz jej boha­ter­kę, że są na jak naj­lep­szej dro­dze do cze­goś takie­go, jak poetyc­ka osob­ność i wyra­zi­stość. Mniej „Bom­bek”, wię­cej „Bomb”, a będę mógł za Tade­uszem Dąbrow­skim przy­znać, że poet­ka „jest poetyc­kim rewol­we­row­cem, jej wier­sze są zde­cy­do­wa­ne i cel­ne”.

Kolej­ny wyło­wio­ny poeta to lubli­nia­nin Robert Jóź­wik róż­nią­cy się nie tyl­ko innym poglą­dem na poezję, lecz rów­nież wie­kiem. Brej­nak to 22-latek, a Gotsz­lich to pra­wie jego rówie­śnicz­ka. Czy­ta­jąc wier­sze Jóź­wi­ka natra­fia­my na w peł­ni ukształ­to­wa­ną oso­bo­wość 36-let­nie­go dok­to­ra medy­cy­ny, któ­ry po raz pierw­szy posta­no­wił ujaw­nić zawar­tość swo­jej szu­fla­dy. Wstrzą­su este­tycz­ne­go nie prze­ży­łem, ale kil­ka chwil zacie­ka­wie­nia i zadu­ma­nia, owszem, zda­rzy­ło mi się zali­czyć. W pierw­szym momen­cie pomy­śla­łem, że znaj­dę się w samym środ­ku wzbie­ra­ją­ce­go obec­nie na sile nur­tu medycz­no-soma­tycz­ne­go (np. Wąt­pia Anny Ada­mo­wicz, Sztu­ka medycz­na Micha­li­ny Jany­szek, wier­sze Juliu­sza Gabrie­la), w któ­rym odmie­nia­na przez wszyst­kie przy­pad­ki i przy­go­dy krew gra rolę koron­ne­go zna­ku, lecz omy­li­łem się. W jakimś stop­niu wyko­ny­wa­na na co dzień przez auto­ra pra­ca wpły­wa na widze­nie świa­ta, ale nie zasła­nia go cał­ko­wi­cie. Te wier­sze są cie­ka­we jako stu­dium wiel­ko­miej­skiej samot­no­ści, pust­ki zabu­do­wa­nych prze­strze­ni, po któ­rej krą­ży nie­okre­ślo­ny pod­miot, zbie­ra­jąc reszt­ki sen­su i cie­pła. O „cie­płych miej­scach” pisze w komen­ta­rzu Mar­ta Pod­gór­nik. Pięk­nie pisze, od razu nazy­wa­jąc to, co ją już w poezji męczy, a cze­go z satys­fak­cją u Jóź­wi­ka nie znaj­du­je: „Ale bez nachal­nej nar­ra­cji, maczy­stow­skie­go zadę­cia, bez upo­rczy­wej kon­fe­sji, bez uwol­nio­nej wyobraź­ni”. Jóź­wik jest poza tym wszyst­kim, dla­te­go wyda­je się tak samot­ny (jak­by na pusty­ni) w swo­ich twór­czych wybo­rach i roz­strzy­gnię­ciach.

Do „naj­młod­szej mło­dzie­ży” nale­ży zali­czyć rów­nież Kubę Kira­gę (lat 27), Adrian­nę Ole­jar­kę (24) i Julię Mikę, lice­alist­kę, któ­ra dwu­dzie­ste­go roku życia jesz­cze nie dobie­gła. Jeśli cho­dzi o te kil­ka tek­stów Kira­gi, to, muszę przy­znać, jestem roz­dar­ty. Nie­wąt­pli­wy talent, któ­ry szu­ka­jąc gło­su, nie­raz wspa­nia­le tra­fia, innym razem razi czymś nad­mier­nie wykon­cy­po­wa­nym, suchym, sztucz­nym. Jestem więc za tego auto­ra tek­sta­mi bar­dziej natu­ral­ny­mi, poto­czy­sty­mi, jak­by nie­wy­si­lo­ny­mi, nato­miast nie rozu­miem, co nim powo­du­je, gdy wcho­dzi w nie­zręcz­no­ści dźwię­ko­we i tre­ścio­we typu: „Pro­li­fe­ra­cja bie­dy ope­ra­tyw­ność sytych/ ubó­stwo syco­ne gnie­wem centrali/ kie­ro­wa­nym sze­ro­kim strumieniem/ do tygla wyją­cych ścier­wem domów”. Jak­by w pasji meta­fo­ry­zo­wa­nia zro­bio­no tu i ówdzie jeden krok za dale­ko. „Wyją­ce ścier­wem domy”, hm… U Julii Miki tego zde­cy­do­wa­nie mniej. Cze­go? Chę­ci wznio­słe­go, niby to her­me­tycz­ne­go, zaciem­nia­nia, uży­wa­nia skom­pli­ko­wa­nej, jak­by roko­ko­wej, meta­fo­ry­ki. Nie chcę przez to powie­dzieć, że jej twór­czość to oaza jasno­ści, spo­ko­ju i ciszy. O nie, bar­dzo dużo tu ner­wów i roze­dr­ga­nia, lecz w jakiś cudow­ny spo­sób panu­je się nad nimi. I liczy się też linia wier­sza, jego kształt – Mika ma umie­jęt­ność zacie­ka­wia­nia rów­nież i tym. Wiersz jest czy­sty naj­pierw w wyglą­dzie, a potem w pre­zen­to­wa­niu lirycz­nych sytu­acji i argu­men­tów. I ta czy­stość wypro­wa­dza nas w pole, nagle ujaw­nia­jąc zgrzyt, nie­czy­stość, sys­tem zbu­do­wa­ny na zasad­ni­czym nie­po­ro­zu­mie­niu. I z głę­bi tej – jak to nazy­wa Kac­per Bart­czak – „potwor­nej wady psy­cho­spo­łecz­nej, któ­rą two­rzy­my i któ­ra two­rzy dziś nas” prze­ma­wia do nas Julia Mika, kto wie, czy nie naj­więk­sze odkry­cie ubie­gło­rocz­ne­go Poło­wu.

Co się sta­ło ze sła­wet­ną „liry­ką kobie­cą”, pyta same­go sie­bie czło­wiek, czy­ta­jąc tek­sty takich „ostrych lasek”, jak Mika, i już szu­ka cze­goś podob­nie obra­zo­bur­cze­go (w kon­tek­ście nie­gdy­siej­szej kobie­cej ulot­no­ści i „nie­istot­no­ści”) u Adrian­ny Ole­jar­ki. I dobrze, że nie znaj­du­je, bo zno­wu mie­li­by­śmy do czy­nie­nia z kolej­ną w mło­dej poezji uraw­ni­łow­ką sty­li­stycz­ną. Ole­jar­ka śmie być inna. Ale – uwa­ga – nie zna­czy to, że te jej cie­płe nar­ra­cje wpi­su­ją się bez pro­ble­mu w ocze­ki­wa­ne sche­ma­ty kobie­cej kon­fe­sji. Współ­cze­sna dziew­czy­na za dużo wie i za dużo chce, żeby dało się łatwiut­ko okre­ślić jej pozy­cję i pro­jek­cje, i żeby jakie­kol­wiek lirycz­ne pół­słów­ka szły jak po sznur­ku. Owszem, pod­su­mo­wu­je się jakiś etap życia, dużo opo­wia­da, lecz z całą świa­do­mo­ścią przy­pa­dło­ści i pro­ce­de­ru, z iro­nicz­ną tro­ską, żeby po pierw­sze nie zabrzmia­ło gra­fo­mań­sko, a po dru­gie wypo­wie­dzia­ło coś w rodza­ju bez­ce­re­mo­nial­nej praw­dy. Na przy­kład tak: „mia­ło się nam bar­dziej chcieć/ mia­ło być warto/ być o co walczyć/ mia­ło się być/ a nie ma// żad­ne­go życia/ ani wartości/ lito­ści”. I jesz­cze sło­wo od Tade­usza Dąbrow­skie­go: „Prze­past­nie smut­ne wier­sze Ole­jar­ki dają pocie­sze­nie nie tym, co komu­ni­ku­ją, ale tym, że w ogó­le są i żalą nam się do ucha ści­szo­nym gło­sem”.

Anto­lo­gię koń­czą wier­sze dwóch trzy­dzie­sto­kil­ku­lat­ków, chy­ba naj­bliż­sze mi w tej książ­ce, a już szcze­gól­nie te, któ­re wyszły spod pió­ra Jaku­ba Pszo­nia­ka. Nie prze­pa­dam za dłu­gi­mi, „prze­kom­bi­no­wa­ny­mi” nar­ra­cja­mi, nato­miast mam sła­bość do ostrych, iro­nicz­nych bły­sków poda­wa­nych z umia­rem i nie do koń­ca jasną inten­cją. Lubię, gdy język tyl­ko uda­je swo­ją prze­zro­czy­stość, pod­mi­no­wu­jąc kolej­ne pew­ne sie­bie, i spo­łecz­ne­go przy­zwo­le­nia, zna­cze­nie. Z jed­nej stro­ny bez­wład języ­ka, z dru­giej jego goto­wość na grę i ryzy­ko. Mądry ten, kto potra­fi to uru­cho­mić, zagę­ścić, uwia­ry­god­nić. U Pszo­nia­ka tak się dzie­je. I co waż­ne, nie w ode­rwa­niu od rze­czy­wi­sto­ści (czy też narzu­ca­ją­ce­go się jej fan­to­mu). Ona jest i doskwie­ra języ­ko­wi, boha­te­ro­wi, odbior­cy. Nasz świat, nasza Pol­ska, Śląsk, Bytom, Kra­ków – pusz­czo­ne w ruch języ­ka – już nie nasze, podej­rza­ne, stro­nią­ce od spo­dzie­wa­ne­go efek­tu uru­cho­mie­nia apa­ra­tu mowy. Poeta tro­pi te sprzecz­no­ści, uwy­dat­nia, a nie­kie­dy sca­la. Zacho­wu­je się jak „oswa­jacz” czy raczej tłu­macz trans­gre­sji. „Ten rodzaj tru­du jest wyra­zem tro­ski, któ­ra prze­mie­nia wiersz w czyn­ność prze­kła­do­wą. Prze­kład taki wyka­zu­je obcość w łonie samo­ści. Jakub Pszo­niak sta­je się więc poetą, przy­stę­pu­jąc do czyn­no­ści prze­kła­do­wej w obrę­bie tego same­go języ­ka. Bo mówić, mówić po jakie­muś – to o wie­le za mało” (Kac­per Bart­czak). Tak. Przy tym auto­rze chciał­bym wię­cej – cie­kaw jestem całej i skoń­czo­nej książ­ki poetyc­kiej.

Zawsze było mi żal kole­gów z nazwi­ska­mi na Z. Gra­li ogo­ny w teatrze poetyc­kiej anto­lo­gii. Wyda­je mi się jed­nak, że Bar­tek Zdu­nek nie ma się cze­go wsty­dzić. Zapre­zen­to­wa­ne tek­sty to dobra lite­rac­ka robo­ta. Tro­chę mam żal, że już zapo­mniał o rodzin­nej Nowej Rudzie i pisze wier­sze ogól­no­miej­skie, powiedz­my – war­szaw­skie, ale to mój pro­blem. Zresz­tą, może to dla nie­go w pamię­ci „miej­sce nie­we­so­łe” – „w któ­rym wijesz się ze stra­chu albo zwy­czaj­nie boisz”. Nie każ­dy ma pre­dy­lek­cje do liry­ki lokal­nej i wspo­mnień z dzie­ciń­stwa. Szcze­gól­nie, gdy absor­bu­je go na razie coś zupeł­nie inne­go, np. „aran­żo­wa­nie prze­strze­ni”, spo­koj­ne urzą­dza­nie się w tra­dy­cji filo­zo­ficz­nej i lite­rac­kiej, łącze­nie punk­tów, for­mu­ło­wa­nie zasad. I nie jest to nud­ne. Zdu­nek w zawi­ło­ści inte­lek­tu­al­nej umie zna­leźć coś poetyc­kie­go, przy­stęp­ne­go, udzie­la­ją­ce­go się czy­tel­ni­ko­wi. „Jed­no­cze­śnie jed­nak utwo­ry Zdun­ka sta­ra­ją się uzy­skać wgląd we wła­sną meto­dę two­rze­nia takich połą­czeń. Są ostroż­ne – pro­po­nu­ją stwier­dze­nia, kon­struk­cje, ale zaraz pod­da­ją je testo­wi jakie­goś kontr­py­ta­nia. Czer­pią z ener­gii nie­skrę­po­wa­ne­go fan­ta­zjo­wa­nia, sur­re­ali­stycz­ne­go prze­lo­tu ponad bana­łem, a zara­zem cały czas śle­dzą tra­jek­to­rie tych lotów” (Bart­czak).

Pod­su­muj­my. Sko­ro subiek­tyw­nie i kapry­śnie, to już tak do koń­ca. Lek­tu­ra żywa, nawet nie mia­łem cza­su znu­dzić się czym­kol­wiek. Odkry­łem zaska­ku­ją­co świe­że tek­sty Miki, Brej­na­ka i Gotsz­lich, popo­dzi­wia­łem moż­li­wo­ści Ole­jar­ki, Kira­gi, Zdun­ka i Jóź­wi­ka. I wresz­cie – zawie­rzy­łem na sło­wo inten­syw­no­ści poetyc­kie­go gestu w wyko­na­niu Jaku­ba Pszo­nia­ka. Jak widać, przy­go­dy wciąż odra­dza­ją­cej się poezji nie mają koń­ca.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania