Osiemnastoletni Krzysztof Siwczyk debiutował olśniewająco (Dzikie dzieci, 1995). Potrafił w wierszu mówić świeżo i dojrzale, a przy tym miał cos do powiedzenia. Niewiele było po wojnie równie mocnych inauguracji. Żadna z jego książek późniejszych nie miała już tego blasku, lecz przecież żadna nie jest nieważna, przypadkowa, złożona na siłę, zrodzona z próżności, czy tym bardziej z jakichś cynicznych rachub. Choć więc Siwczyk nie stał się poetą pierwszej miary, to przecież od dawna już nie jest zakładnikiem swego świetnego początku.
Dzikie dzieci w sposób frapujący przeplatały doświadczenia typowe dla wieku dojrzewania z zaskakującą zdolnością dystansowania się wobec nich oraz trudną do wytłumaczenia u osoby rozpoczynającej pisanie formalną swobodą. Siwczyk sporządził poetycki bilans pierwszej młodości. Z banału wyłuskał pierwiastki osobliwe, inicjacyjne – miłość, erotyzm, poczucie przynależności do otaczającego świata, a zarazem narastającą wobec niego obojętność, niewiarę i pragnienie wiary, rodziców jako jednocześnie bliskich i obcych, przypadek jako źródło ważnych życiowych rozwiązań. Podmiot tych młodzieńczych wierszy jest oczywiście upozowany, lecz nieznacznie, w stopniu nieuniknionym. Zwraca uwagę, że choć treścią jego opowieści (bo są to wiersze opowiadające, obrazki, epizody) są doznania powtarzalne, to ich przekaz pozostaje oryginalny. Siwczyk lokował się blisko ówczesnej tendencji do ujmowania siebie w bezpośrednio doznawanej rzeczywistości, lecz przecież nie był naśladowcą Świetlickiego czy Podsiadły. Nie wydaje się również, aby dawał sobie dyktować przez różne mity i stereotypy młodości „chmurnej i durnej”, beznadziejnej, wykolejonej, zbuntowanej, straconej. Usiłował przecisnąć się pomiędzy nimi, by powiedzieć coś, co byłoby autentycznie własne. Ten upór w przedzieraniu się do siebie, połączony z narastającą w następnych latach świadomością tego, jak trudne jest to zadanie, pozostanie stałą cechą jego wierszy.
Poza tym zmieniło się bardzo dużo. Już następna książka, Emil i my (1999), świadczy o chęci zerwania ze stylem książki debiutanckiej. Znikają opowieści, język się zaplątuje, świat zewnętrzny przenika do środka, stając się – albo nie stając – w słowach. Siwczyk odkrywa, że mówienie to zajęcie wyjątkowo niepewne, gdyż na składającego słowa czyha banał, kalka, pozór znaczenia, że „powiedzieć” bardzo rzadko równa się przekazać, dać coś komuś, podzielić się czymś istotnym. Między ludźmi rozciąga się język, który tyleż łączy i zbliża, co zakłóca i fałszuje porozumienie. Zamiast rozbudowanych obrazów pojawiają się więc krótkie introwersje, jakby sondy zapuszczane w głąb chwilowego nastroju, testy na wiarygodność danej sytuacji: „Dobrze, jak rozumiem? Jak nie, / to ma się rozumieć, bo przecież /nie do twarzy Ci w tym języku, w którym / mam coś do Ciebie” („W każdym bądź razie”).
Zbiorem tym Siwczyk dołączył do grupy poetów określonych przede wszystkim przez stosunek do kwestii lingwistycznych, odciskających na wierszach znak zwątpienia w ich zdolność wyrażenia czegoś, co leży poza nimi, w sferze obiektywnej i wyrażalnej. To estetyka, która cenzuruje wszelkie oczywistości i miejsca niekonfliktowe naszego myślenia. Przedmiotem negacji staje się regularność i przewidywalność wypowiedzi poetyckiej. Czytelnik przestaje być adresatem wiersza, choćby wymagającego wnikliwej lektury, lecz w o wiele większym zakresie ma być jego współtwórcą. Odbiorca jest nadawcą, który do spółki z autorem konstruuje jednorazową instrukcję obsługi tekstu. Bo pisanie i czytanie to współbłądzenie w matni znaczeń.
Jednak Siwczyk, który przeszedł na stronę poezji przedstawiającej samo przedstawianie, nie zaś jakąś daną raz na zawsze, nieporuszalną rzeczywistość i w tym wypadku zachował wyczuwalną dozę umiaru. Przyjmując założenie, że świat i język pozostają do siebie w stosunku wzajemnego pożądania, że i tak, mówiąc prosto, mimo wszelkich lęków, że rozminiemy się z intencją naszych słów, będziemy ich używali, w końcu, że żyć chcemy w życiu, a nie w języku, ustrzegł się jałowego radykalizmu niektórych spośród dzisiejszych neolingwistów. Bo on zdecydowanie nie jest sfrustrowanym dzieckiem wielkiej metropolii, zagubionym w widmowych bibliotekach i nierealnych świątyniach konsumpcji. Doznanie wirtualności własnej egzystencji, tak charakterystyczne dla wielu jego rówieśników, ma do niego ograniczony dostęp, to zaś właśnie dzięki tej „dzikości”, która ciągnie się za nim – niechciana., ale pożyteczna Okazała się filtrem, chroniącym całkiem staroświecką wrażliwość i strzegącym przed zblazowaniem i hucpiarstwem, w czym wielu młodych a naiwnych upatruje znamion swej niezależności.
W nowszych wierszach znika „ja”, o „nim” zaś mówi się chłodniej, jakby był obiektem jakiegoś eksperymentu, obserwowanym przez szybę. Od czasu do czasu zjawiają się wiersze aforystyczne, głoszące jednak, inaczej niż w prawdziwych aforyzmach, nie jakiekolwiek rozstrzygnięcia, lecz na odwrót – mglistość, nienamacalność rzeczy. Dorosłość rozmiękcza grunt pod nogami , zastępując wzniosły aspekt młodzieńczych rozczarowań wżerającym się coraz głębiej rozgoryczeniem. Ale tak musi być: wiedza jest nieradosna, niepewność jest siostrą prawdy, wiersz nie może być niczym więcej jak próbą przebicia się przez jego własną niemożność ku króciutkim objawieniom sensu. Zatem dlatego właśnie, że tak trudno mówić, mówić trzeba.
Nie jestem pewien, czy nie żal mi Siwczyka z tamtych jego lat młodzieńczych, kiedy „widział i opisywał”, ale przecież przyznać należy, że oparł się pokusom, z jakimi nie każdy umiałby sobie poradzić. Głośny start potrafił przekształcić w systematycznie i poważnie uprawianą sztukę, popularność, jaką zdobył dzięki roli Rafała Wojaczka w filmie Lecha Majewskiego zdołał oddzielić od ambicji, które towarzyszą jego wierszom. Jako poeta postanowił pójść drogą daleką od tego, co przychodzi mu łatwo. Teraz ma 29 lat, spory dorobek, zebrany w obszernym, dopiero co wydanym tomie oraz w pełni zasłużony szacunek.
Tekst opublikowany po raz pierwszy w „Dzienniku” (5 września 2006 roku). Dziękujemy za wyrażenie zgody na publikację.