recenzje / ESEJE

Osiemnaście tysięcy znaków

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa, towarzysząca premierze almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2017, który ukazał się w Biurze Literackim 13 sierpnia 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Tyle zdo­ła­łem napi­sać o nowym Poło­wie. Będę okrut­ny i w pierw­szych sło­wach przy­znam, że poprzed­ni mnie znu­dził. Z tru­dem przy­po­mi­nam sobie auto­rów tam­te­go wybo­ru, nie koja­rzę żad­nej kon­kret­nej dyk­cji, dzię­ki któ­rej moż­na by zapa­mię­tać wier­sze. Z jed­nej stro­ny wyda­wa­ło się, że dobór redak­to­rów zapew­nia cie­ka­we moż­li­wo­ści. Kac­per Bart­czak to mistrz inte­lek­tu­al­ne­go, orga­nicz­ne­go i for­mal­ne­go poezjo­wa­nia, a ponad­to kre­atyw­ny badacz, Mar­ta Pod­gór­nik dosko­na­le roz­po­zna­je kon­wen­cje i świet­nie nimi ope­ru­je, a Tade­usz Dąbrow­ski, cóż, pisze w waż­nej, nie­da­ją­cej się zapeł­nić dziu­rze po XX-wiecz­nej meta­fi­zy­ce. Ale z tego wybor­ne­go tria wyszła śred­nia książ­ka, zapew­ne przez brak wybi­ja­ją­cych się, mło­dych poetów. Z tym poło­wem jest już chy­ba ina­czej. Przede wszyst­kim do Mar­ty Pod­gór­nik dołą­czy­li Joan­na Muel­ler (zna­na dobrze z innych dzia­łań redak­cyj­nych BL, anto­lo­gii i samych poło­wów) oraz Mar­cin Sen­dec­ki, któ­ry chy­ba nie do koń­ca zro­zu­miał kon­wen­cję kry­tycz­ne­go komen­ta­rza do wier­szy. Zamiast pro­po­no­wać inter­pre­ta­cyj­ne tro­py, spi­sał mini­ma­li­stycz­ne noty, ale i to ma swój urok, bo nie pod­da­je się modzie na puste prze­chwał­ki.

Auto­rzy z tego­rocz­ne­go Poło­wu (bo nie wypa­da uży­wać okre­śleń przy­szli debiu­tan­ci, wyło­wie­ni czy aspi­ru­ją­cy poeci wobec ludzi, któ­rzy cie­szą się już spo­rym uzna­niem w mło­do­li­te­rac­kim życiu) rów­nież dopi­sa­li. Zasta­na­wiam się, jaką obrać poety­kę, czy pró­bo­wać sys­te­ma­ty­zo­wać, czy, jak w zeszłym roku Karol Mali­szew­ski, każ­de­mu z nich oddać kil­ka zdań? Tak było­by zapew­ne spra­wie­dli­wie, ale też naj­bar­dziej cha­otycz­nie, a prze­cież kil­ka rze­czy nam ten zbiór mówi jako całość. Zacznij­my zatem od wybo­rów i nazwisk. Joan­na Muel­ler posta­wi­ła na Macie­ja Konar­skie­go (wycze­ki­wa­ny powrót po latach do poetyc­kie­go życia), Patry­ka Kosen­dę (doce­nio­ne­go już auto­ra, a prze­cież i redak­to­ra „Sto­ne­ra Pol­skie­go”) oraz Jana Rojew­skie­go, enfant – że tak powiem – ter­ri­ble „Poli­ty­ki”. Sen­dec­ki wspo­ma­gał w wybo­rach Paw­ła Bie­nia, Pau­li­nę Pidzik, Prze­mka Sucha­nec­kie­go (zno­wu ten „Sto­ner”!) i Kata­rzy­nę Szwe­dę. U Pod­gór­nik zaś pre­zen­tu­ją się: Nina Manel (ser­ce aneg­dot z same­go cen­trum kra­kow­skie­go życia lite­rac­kie­go), Krzysz­tof Scho­dow­ski (zna­ny ilu­stra­tor poezji i świet­ny gra­fik, któ­ry z nie­jed­ne­go pie­ca jadł) oraz Grze­gorz Smo­liń­ski (naj­bar­dziej dla mnie tajem­ni­czy z tego gro­na).

Co o tych wszyst­kich zesta­wach napi­sać? Że są zupeł­nie inne, to na pew­no. Że są goto­we na całą książ­kę? Nie­któ­re z nich z pew­no­ścią, nie wszyst­kie. Że poło­wa skła­du jest z Kra­ko­wa i repre­zen­tu­je – mniej lub bar­dziej – tam­tej­sze kół­ko zna­jo­mych Dawi­da Mate­usza (choć wów­czas, w chwi­li wybie­ra­nia, nie było jesz­cze ani kół­kiem, ani nawet zna­jo­mych)? Dwaj auto­rzy przy­zna­ją się do Wro­cła­wia, trzej do War­sza­wy, więc cały „Połów” zdo­mi­no­wa­ły wła­ści­wie trzy duże mia­sta. Cho­ciaż dosta­je­my wier­sze lokal­ne i wiej­skie lub anty­miej­skie (Szwe­da, Pidzik), mało­mia­stecz­ko­we, to jed­nak ta cen­tra­li­za­cja może tro­chę nie­po­ko­ić. Z dru­giej stro­ny jest też zna­kiem obser­wo­wa­ne­go od mniej wię­cej dwóch lat zja­wi­ska: oży­wie­nia mło­do­po­etyc­kie­go życia i powro­tów do pisa­nia auto­rów, któ­rzy mogli­by mieć na kon­cie już kil­ka ksią­żek (vide Aga­ta Jabłoń­ska czy sam Dawid Mate­usz).

Jesz­cze jed­na uwa­ga, o redak­to­rach, choć to prze­cież nie ich anto­lo­gia. Pod­gór­nik pierw­sze pół noty pisze o sobie, więc jej tek­sty są sąż­ni­ste, ale też empa­tycz­ne. Joan­na Muel­ler sta­ra się robić nauko­we wyciecz­ki, ale ma też natu­ral­ną zdol­ność do stwa­rza­nia nośnych meta­for, dobrze usta­wia­ją­cych czy­tel­ni­ka wobec wier­szy. Sen­dec­ki pisze z kolei lako­nicz­nie, jak­by do koń­ca nie wie­rzył w anon­so­wa­nych poetów. Wszyst­kich odpra­wia od brze­gu i prze­wi­du­je ich rychłe odna­le­zie­nie dro­gi, na któ­rej sta­wia­ją wszak pierw­sze kro­ki. Może to po pro­stu nie­chęć do wiel­kich słów, do pom­po­wa­nia balo­nów, któ­re mogły­by auto­rom mło­dej poezji zaszko­dzić. Wię­cej dowie­my się o Sucha­nec­kim czy Pidzik z „Kon­ten­tu” (nr 1, nr 5), gdzie ich poje­dyn­cze wier­sze zosta­ły cie­ka­wie sko­men­to­wa­ne. O Manel pisał Andrzej Frą­czy­sty (nr 1), o Kosen­dzie Rafał Gawin (świet­ny, wyczer­pu­ją­cy szkic w nume­rze 3) oraz Nata­lia Topo­row­ska (nr 5), o Szwe­dzie zaś Agniesz­ka Wol­ny-Ham­ka­ło (nr 4, też kawał dobrej robo­ty). Nie są to zatem poeci ano­ni­mo­wi, nie­opi­sa­ni, nie­czy­ta­ni. Nie wzię­li się zni­kąd, nie poja­wi­li się nagle, a ich ponad rocz­na obec­ność po Pra­cow­ni Poetyc­kiej w Stro­niu Ślą­skim przy­nio­sła widocz­ne efek­ty.

Po tych kil­ku sło­wach ogól­nej reflek­sji kil­ka słów reflek­sji szcze­gó­ło­wej. Tom otwie­ra moc­no meta­fi­zycz­ny zestaw Paw­ła Bie­nia (rocz­ni­ki dzie­więć­dzie­sią­te): wier­sze zaob­ser­wo­wa­ne, notu­ją­ce spo­strze­że­nia, ale w taki spo­sób, że natych­miast sta­ją sie one obiek­tyw­ny­mi zapi­sa­mi unie­zwy­klo­nej, pod­szy­tej tajem­nym sen­sem rze­czy­wi­sto­ści. Jeśli jakiś ruch przy­szło­by wyróż­nić z tych nie­by­wa­le sta­tycz­nych, uło­żo­nych wier­szy, był­by to ruch podzia­łu, oddzie­la­nia krop­ką zestro­jów akcen­to­wych, tak że poszcze­gól­ne sło­wa zatra­ca­ją zdol­ność do two­rze­nia nar­ra­cji i prze­cho­dzą w dzie­dzi­nę onto­lo­gicz­nych kate­go­rii. „Sym­bol ma prze­wa­gę nad rze­czy­wi­sto­ścią” to puen­ta, w któ­rej iro­nicz­nie zawie­ra się obiek­ty­wi­zu­ją­ca manie­ra Bie­nia: z jed­nej stro­ny uważ­na obser­wa­cja w sty­lu Mar­le­wa, z dru­giej cię­żar, kan­cia­stość fra­zy i meta­fi­zycz­na wznio­słość codzien­nych gestów, któ­re się usa­mo­dziel­ni­ły i zatra­ci­ły natu­ral­ność. Poezja Bie­nia jest usztyw­nio­na, na razie trud­no stwier­dzić, czy celo­wo, pro­gra­mo­wo, czy wyni­ka to raczej z nie­umie­jęt­no­ści roz­luź­nie­nia języ­ka. Zoba­czy­my.

Od Bie­nia pałecz­kę przej­mu­je Maciej Konar­ski (rocz­ni­ki osiem­dzie­sią­te). Wro­cław­ski poeta lubi powo­łać się cza­sem na Gior­gio Agam­be­na, więc – w prze­ci­wień­stwie do świet­nej skąd­inąd anar­chi­tek­to­nicz­nej meta­fo­ry z komen­ta­rza Joan­ny Muel­ler – zapro­po­nu­ję jed­no z pojęć wło­skie­go filo­zo­fa: urzą­dze­nie. Myślę o wier­szach Konar­skie­go jako mikro­ma­szy­nach onto­lo­gicz­nych, taśmach prze­sy­ło­wych, któ­rych efek­tem jest ukształ­to­wa­na lub zde­kom­po­no­wa­na for­ma czy­tel­ni­ka. Czę­ściej cho­dzi o tę dru­gą, bo Konar­ski tro­pi zdol­ność języ­ka do wymy­ka­nia się sen­so­wi, do opusz­cza­nia przy­go­to­wa­nych zawcza­su nisz. Tak jak wło­ski filo­zof bada ety­mo­lo­gicz­ne sty­ki dys­kur­sów, momen­ty histo­rycz­nych prze­su­nięć, gdy poję­cia uwal­nia­ły się ze swo­ich słow­ni­ków i zmie­nia­ły w nowe pra­wa, tak Konar­ski wyko­nu­je ruch odwrot­ny: uru­cha­mia wie­le reje­strów na raz, wie­le róż­no­ra­kich dys­kur­sów, któ­re wza­jem­nie uży­cza­ją sobie mocy for­mo­wa­nia. Podob­nie jak u Bie­nia, tak i tu iro­nia oraz luz są poję­cia­mi obcy­mi, nie­mi­le widzia­ny­mi. Gra o poezję to gra na serio, o wyso­ką staw­kę, o meta­fi­zy­kę form życia. Konar­ski jest przy tym moc­no abs­trak­cyj­ny, cho­ciaż pisze o cia­łach i powierzch­niach, o kon­struk­cjach i mate­ria­łach, to upro­wa­dza sen­sy, cho­ciaż adre­su­je wiersz do jakie­goś lirycz­ne­go, kobie­ce­go na ogół „ty”, bar­dziej sku­pia się na efek­tow­nym pre­pa­ro­wa­niu języ­ka, wyko­rzy­sty­wa­niu prze­rzut­ni, paro­no­ma­zji lub gry­zą­cych się zestro­jów. Nie wiem, czy wię­cej zawdzię­cza­ją te wier­sze Górze (Anar­chi­tek­tu­ra wnętrz), czy Bart­cza­ko­wi (Pora kar­mie­nia, Obser­wa­cja uczest­ni­czą­ca), czy to mate­ma­ty­ka doko­nu­je w nich abor­da­żu na wraż­li­wą, poetyc­ką emo­cjo­nal­ność, czy prze­ciw­nie: poetyc­kie z grun­tu prze­two­rze­nie pro­wa­dzi do kubi­stycz­nej dege­ne­ra­cji wzo­rów i per­spek­tyw. To gęsta, inte­lek­tu­al­na lek­tu­ra, war­ta poświę­co­ne­go jej cza­su, ale też balan­su­ją­ca na gra­ni­cy kon­kur­so­we­go prze­szar­żo­wa­nia i cza­sem nazbyt efek­ciar­ska.

Po tych dwóch zesta­wach mamy wyma­gi­na­cje: roz­li­cze­nia Patry­ka Kosen­dy (ur. ’93) i tu już wcho­dzi­my w zupeł­nie inny, cha­otycz­ny rejestr, w dzi­ką i puch­ną­cą fra­zę, zmie­sza­nie gatun­ków i pro­gra­mo­wą kon­fron­ta­cję z roz­sz­czel­nio­ną jaź­nią. Powiedz­my, że podzie­li­my umow­nie pro­po­zy­cje z Poło­wu dwie­ma linia­mi: neo­mo­der­ni­zmu i post­mo­der­ni­zmu. Bień to typo­wy neo­mo­der­ni­sta, stu­diu­je kadry w czer­ni i bie­li, este­ty­zu­jąc zwią­za­ne z nimi zna­cze­nia, jak Paweł Paw­li­kow­ski w swo­ich fil­mach. Tym­cza­sem Konar­ski i Kosen­da to dwie róż­ne twa­rze post­mo­der­ni­zmu: jed­na jesz­cze w duchu Lyotar­dow­skiej wznio­sło­ści, dru­ga w cha­osie immer­sji w wir­tu­al­ne świa­ty. Konar­ski wchła­nia reje­stry i sta­wia na ich zde­rze­nia, ale robi to zupeł­nie ina­czej niż Kosen­da. Ten pierw­szy ma cel, jakim jest pra­ca wier­sza nad warun­ka­mi pod­mio­to­wo­ści. Dru­gi poże­ra i wyplu­wa w wiel­kim tran­sie, w któ­rym popkul­tu­ra, kul­tu­ra wyso­ka i inter­ne­to­wa pasta skła­da­ją się na hiper­ak­tyw­ne bycie kon­su­men­ta komu­ni­ka­tów. Trud­no nazwać stra­te­gię Kosen­dy poszu­ki­wa­niem sen­su, raczej jego celo­wym gubie­niem, wyko­rzy­sty­wa­niem zerwań na łączach. Ta pato­lo­gicz­na wszyst­ko­żer­ność, któ­ra drwi ze sta­bil­nych połą­czeń (widać tu, jak zda­nie prze­su­wa się od manie­ry Sosnow­skie­go w kie­run­ku trans­gre­sji w sty­lu Rybic­kie­go), to świa­do­ma już pro­po­zy­cja przede­fi­nio­wa­nia komu­ni­ka­cji lite­rac­kiej.

Z grun­tu post­mo­der­ni­stycz­na jest też Nina Manel, tak wła­śnie anon­so­wa­na przez Mar­tę Pod­gór­nik, któ­ra – o nie­ba, jak dobrze! – zde­cy­do­wa­ła się napi­sać komen­tarz nie o cie­le­snej i intym­nej topi­ce wier­szy Manel, lecz o ich erudy(k)cyjnym nad­dat­ku. Pierw­szym sko­ja­rze­niem rów­nież tutaj jest Sosnow­ski: nie ryt­mem zda­nia jak u Konar­skie­go, nie spo­so­bem wpro­wa­dza­nia i prze­twa­rza­nia inter­tek­stów oraz zapo­ży­czeń z obcych języ­ków jak u Kosen­dy, ale sto­sun­kiem do posta­ci lub pojęć, wyko­rzy­sty­wa­nych jako kata­chre­zy. Pięt­na­ście wdzięcz­nych wer­sów dla ślicz­nej Jean Har­low to tytuł jak­by zdar­ty z tego momen­tu naszej liry­ki, gdy Sosnow­ski wyda­wał Taxi, a Pase­wicz debiu­tanc­ką Dol­ną Wil­dę. Skłon­ność Manel do stu­dio­wa­nia poka­zo­wo­ści, eks­po­zy­cji oraz sztucz­no­ści pozy­cji i ról spo­łecz­nych bar­dziej nawet koja­rzy się z tym dru­gim auto­rem. Tro­chę tu auto­te­ma­ty­zmu, tro­chę soma­tycz­no­ści, ale raczej z for­ma­li­stycz­nym wyczu­ciem „chwy­tu”, niż skłon­no­ścią do lirycz­ne­go mono­lo­gu: „Ile wewnątrz ser­ca jest ciem­ne­go mię­śnia? / Ile gru­dek zie­mi wypeł­ni oskrze­la?”; „Zosta­ły mi wyspy, nie w gło­wie, lecz wewnątrz,/ zosta­ły mi czuj­ne Wyspy Lan­ger­han­sa”; „Lecz, bia­ła twa­rzycz­ko, czy się umiesz sprze­dać?”. Te wier­sze potra­fią się sprze­dać. Szko­da tyl­ko anon­so­wa­ne­go na stro­nach BL cyklu Kop­ców, z któ­rych w zesta­wie ostał się Kopiec Chmiel­nic­kie­go. Na wszel­ki wypa­dek nie będę zape­szał i nie napi­szę, że będzie z tego tomik na nagro­dę (z cze­go zapew­ne powo­li cie­szy się wydaw­ca).

Do opcji (neo)modernistycznej nie­wąt­pli­wie nale­żą za to kolej­ne wybo­ry: Pau­li­na Pidzik i Krzysz­tof Scho­dow­ski (rocz­ni­ki osiem­dzie­sią­te). Ta pierw­sza podą­ża w śla­dy Mał­go­rza­ty Leb­dy, wyko­rzy­stu­jąc topi­kę lasu jako meta­fo­rę zarów­no żywej, cier­pią­cej przy­ro­dy, jak i intym­ne­go wnę­trza, któ­re uze­wnętrz­nia się w pro­ce­sie doj­rze­wa­nia pod­mio­tu. W tych wier­szach każ­dy gest zmie­nia się w sym­bol, ale ina­czej niż u Bie­nia. Nie są to wystu­dio­wa­ne kadry fil­mo­we, obser­wa­cje prze­cho­dzą­ce w sta­ny. Raczej ucie­le­śnio­ne, odczu­wa­ne intym­nie gesty, dotyk, któ­ry autor­ka pró­bu­je ubrać w obra­zy. Dla­te­go też cier­pie­nie i meta­fo­ry­ka otwie­ra­ją­cej się rany, ina­czej niż u Leb­dy, nie jest zna­kiem wszech­obec­nej prze­mo­cy, a raczej szan­są dotknię­cia isto­ty rze­czy, powiedz­my: cier­pie­nia inter­su­biek­tyw­ne­go. Nama­cal­ność i wsob­ność tych wier­szy oraz skłon­ność pod­mio­tu do two­rze­nia wewnętrz­nych świa­tów bywa­ją wznio­słe, ale nie ckli­we.

Ze Scho­dow­skim mam pro­blem naj­więk­szy. „Fak­tycz­nie, trze­ba być papie­ro­wym co praw­da, ale koza­kiem” – anon­su­je Pod­gór­nik auto­ra, pró­bu­jąc obro­nić pewien cha­rak­te­ry­stycz­ny, wyso­ko­mo­der­ni­stycz­ny patos. Podo­ba mi się ero­tyzm tych wier­szy, może nawet homo­ero­tyzm, nie podo­ba się za to ich wystu­dio­wa­ny, arty­stow­ski z grun­tu cha­rak­ter. Pró­by ubra­nia każ­de­go dozna­nia w boga­tą, nie­ste­ty zna­ną i zgra­ną meta­fo­ry­kę, spra­wia­ją, że sam sta­tus pod­mio­tu sta­je się wąt­pli­wy w malar­skim ate­lier auto­ra. Wypo­wia­da się on zza masek (np. van Gogha), chce być bar­dziej archa­icz­ny i bar­dziej galant, niż to wypa­da we współ­cze­snym wier­szu. „[O]łtarz wypełniony// prze­ste­ro­wa­nym smut­kiem” to bagaż, któ­ry obo­wiąz­ko­wo bie­rze­my na ple­cy, podej­mu­jąc tę podróż, a wolał­bym jed­nak w lek­tu­rze poezji nie dbać o bagaż.

Janek Rojew­ski (zno­wu rocz­ni­ki dzie­więć­dzie­sią­te) to zupeł­nie osob­na pró­ba wier­sza zaan­ga­żo­wa­ne­go, ale nie w for­ma­li­stycz­ne eks­pe­ry­men­ty na linii język–krytyka mecha­ni­zmów spo­łecz­nych (Góra, Ryba, Bart­czak) ani tym bar­dziej w poezję wie­ców i tema­tów z pierw­szych stron gazet (Kape­la, Dymiń­ska). Raczej w odzy­ski­wa­nie reali­zmu i momen­tal­no­ści wier­sza (Kopyt, Bąk), w któ­rym „ja” zde­rza się z poli­tycz­nie prze­sy­co­ną rze­czy­wi­sto­ścią (jak u Mate­usza czy Jur­cza­ka). Jego zestaw „iko­no­klazm” spa­ja reflek­sja nad zbio­ro­wą pamię­cią i spo­so­ba­mi kon­stru­owa­nia spo­łecz­nych przed­sta­wień. Prze­ciw­sta­wia­jąc im sie­bie – aktyw­ny, doj­rze­wa­ją­cy pod­miot, któ­ry rów­nież na sobie doko­nu­je testów owej rze­czy­wi­sto­ści – upra­wia coś w rodza­ju poetyc­kiej socjo­lo­gii spo­łecz­ne­go ima­gi­na­rium. Robi to za pomo­cą kon­tra­stów metrycz­nych, opo­zy­cyj­nych płasz­czyzn widze­nia, zde­rza­nia pla­nów cza­so­wych (zna­czą­ce „teraz” z tytu­łów, wywo­łu­ją­ce wiersz jak wywo­łu­je się skrypt w pro­gra­mie kom­pu­te­ro­wym) czy powra­ca­ją­cych pytań reto­rycz­nych. Jest w tym jakiś urok pierw­szej awan­gar­dy w jej spo­łecz­nie inten­syw­nych momen­tach: „te obra­zy też roz­pier­do­li­łem z rozpędu// bo poko­cha­łem przypadek/ to co nie­za­pi­sa­ne na żad­nej kar­cie ni dys­ku pamięci/ bo mogłem się prze­wra­cać jak ci do któ­rych nie chcia­łem być podobny/ bo mogłem prze­cież lecieć przez Inne Kra­je jak pocisk” („Teraz nisz­czę świę­te obra­zy”). Cze­kam na wię­cej, już bez otocz­ki Bil­dung­sro­man.

Grze­gorz Smo­liń­ski (ur. ’91 ) to z jed­nej stro­ny ero­ty­ki, z dru­giej pro­ce­du­ry, naj­bli­żej mu więc na naszej poetyc­kiej mapie do tego, co swe­go cza­su zapro­po­no­wał Maciej Tara­nek. Nie bawią mnie zaba­wy w akro­sty­chy, bo poja­wia się pyta­nie, co dalej, gdy już cały zestaw wier­szy uło­ży się w sło­wo „Miło­śććć”? Będzie kolej­ne sło­wo czy raczej kolej­ne „ć”, jak­by kom­pu­ter uległ zawie­sze­niu i mógł już tyl­ko wyda­wać iry­tu­ją­cy dźwięk? Ale Smo­liń­ski pisze spraw­nie, choć zno­wu raczej na serio. Jest u nie­go spo­ro miej­sca na eks­pe­ry­ment, na myśle­nie o wier­szu jako kon­struk­cji, a języ­ku jako mate­ria­le, two­rzy­wie. Tech­nicz­ny, kon­struk­ty­wi­stycz­ny żar­gon tych tek­stów cie­ka­wie ukła­da się w pró­bach wypo­wie­dze­nia rze­czy intym­nych: nie dopusz­cza do zbęd­nej czu­ło­ści i kon­cen­tru­je się na auto­te­licz­nych funk­cjach języ­ka. Tutaj też wypa­da pocze­kać na resz­tę, na to, co wyj­dzie z połą­cze­nia Bart­cza­ka z Taran­kiem, powa­gi kon­struk­ty­wi­zmu z roz­ter­ka­mi pra­gną­ce­go „ja”. Łatwo ten pomysł prze­szar­żo­wać i z ory­gi­nal­no­ści popaść w manie­ryzm, miej­my więc nadzie­ję, że Smo­liń­skie­mu uda się pozo­stać poetyc­ko wia­ry­god­nym.

Dwóm ostat­nim wybo­rom zno­wu bli­żej do (neo)modernizmu, w jego prze­ciw­staw­nych try­bach: mini­ma­li­stycz­nym i mito­twór­czym. U Prze­mka Sucha­nec­kie­go (ur. ’92) naj­cie­kaw­sze jest nie­pod­da­wa­nie się roz­lew­nej fra­zie, upra­wie­nie języ­ko­we­go dry­fu z zacią­gnię­tym hamul­cem ręcz­nym, ze świa­do­mo­ścią, że wiersz/język może się w każ­dym momen­cie posy­pać, zająk­nąć, a tym samym nie jest zdol­ny do dłu­gich, nie­koń­czą­cych się prze­bie­gów i melan­cho­lij­nych zdań. Pisa­nie wybra­ko­wa­ną fra­zą, zatrzy­my­wa­nie się na przy­im­kach, sta­wia czy­ta­ją­ce­go w stan goto­wo­ści, zmu­sza do śle­dze­nia momen­tów (nad)wrażliwych, czy­stej, lirycz­nej eks­pre­sji, w któ­rej język trak­tu­je się jak rów­no­rzęd­ną isto­tę. To nie jest poezja pew­na sie­bie, jak w przy­pad­ku Smo­liń­skie­go czy Rojew­skie­go. Sucha­nec­ki jesz­cze nie wie, nie orze­ka, nie panu­je nad języ­kiem, ale z tej nie­wie­dzy i nie­pew­no­ści two­rzy osob­ną dyk­cję, spe­cy­ficz­ną i szcze­gól­nie war­tą zapa­mię­ta­nia. Z jed­nej stro­ny roz­pra­wia się tu o meta­fi­zy­ce, biblij­no-apo­kry­ficz­ny ton usta­na­wia pod­miot, a zara­zem mie­li go i pod­da­je pre­sji, z dru­giej myśli się z zupeł­nie inne­go porząd­ku reli­gij­ne­go, afir­mu­je prze­pływ, odda­je trans­owym wizjom. Sucha­nec­ki mógł­by naj­bar­dziej paso­wać swo­je­mu redak­to­ro­wi, a jed­nak wyda­je się, że wyśli­zgu­je się Sen­dec­kie­mu, jest wycy­ze­lo­wa­ny, obcy, inte­lek­tu­al­no-wizyj­ny na spo­sób, któ­re­go autor Par­ce­li nie dopusz­cza. To nie jest jesz­cze mate­riał na całą książ­kę, ale gdy już będzie (za rok, za kil­ka lat), zło­ży się z tego zapew­ne naj­cie­kaw­sza pro­po­zy­cja poetyc­ka całej anto­lo­gii.

Jak­by dla zupeł­ne­go prze­ciw­sta­wie­nia anto­lo­gię domy­ka – rów­nież wybra­na przez Sen­dec­kie­go – Kata­rzy­na Szwe­da (ur. ’90), zapra­sza­jąc czy­tel­ni­ków do wiej­skiej gawę­dy, do poezji nar­ra­cyj­nej, w baśń i język, któ­ry snu­je się mono­ton­nie, od cza­su do cza­su wypo­wia­da­jąc zaklę­cia. Na pierw­szy rzut oka jest to zestaw naj­bar­dziej kom­plet­ny, wła­ści­wie goto­wy. Ale zasta­na­wiam się, czy rze­czy­wi­ście chciał­bym prze­czy­tać taką książ­kę, pozo­stać w niej na trzy­dzie­ści wier­szy? To jed­nak tro­chę nie moja dyk­cja, za mało się tu osią­ga, za dużo cza­ru­je i cele­bru­je, ale nie wąt­pię, że i te wier­sze znaj­dą wydaw­cę, czy­tel­ni­ków, a może nawet spo­re uzna­nie. Ani mit, ani kobie­cość nie są w nich bez­re­flek­syj­ny­mi kate­go­ria­mi (zwłasz­cza że owe bal­la­dy snu­je maska – głos męski, w typie tra­gicz­ne­go kochan­ka), a pod całą cele­brą jest i nostal­gia, i życie.

Biu­ro pre­zen­tu­je dzie­się­cio­ro auto­rów i auto­rek, wszyst­kich z rocz­ni­ków osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych, co wska­zy­wa­ło­by, że ostat­ni trzy­dzie­sto­lat­ko­wie szu­ka­ją jesz­cze swo­je­go miej­sca. Coraz wyraź­niej może­my jed­nak mówić o pew­nej wymia­nie poko­le­nio­wej, któ­rej jaskół­ką był dłu­go Tomek Bąk, a do któ­re­go dołą­czył potem Radek Jur­czak. Kil­ka zesta­wów zapo­wia­da zupeł­nie osob­ne, goto­we już dyk­cje, kil­ka jest w fazie poszu­ki­wań, któ­re zapew­ne zło­żą się na dobre książ­ki. Zer­kam na potrze­by pod­su­mo­wa­nia w poprzed­nie anto­lo­gie, od momen­tu, gdy Biu­ro prze­sta­ło wyda­wać osob­ne arku­sze. Z pierw­szych ksią­żek wła­ści­wie każ­dy autor docze­kał się potem tomu, wie­lu było nomi­no­wa­nych do nagród i gło­śno dys­ku­to­wa­nych. Ostat­nie dwa poło­wy (2015 i 2016) to wciąż anto­lo­gie ocze­ki­wa­nia, choć na fini­szu jest już Michał Doma­gal­ski (Poza sezo­nem). Ten nowy porów­nał­bym z rokiem 2013, gdy BL repre­zen­to­wa­li Dawid Mate­usz, Michał Pran­ke, Rafał Rut­kow­ski i Kasper Pfe­ifer, a może nawet tym naj­lep­szym, z 2011 roku (Bre­wiń­ski, Tara­nek, Fetliń­ska, Żab­nic­ka, Jakuć, Sin­kow­ski). Nie­odmien­ną cechą poło­wo­wych anto­lo­gii jest two­rzo­na przez nie histo­ria naj­now­szej poezji – nie stra­co­nych szans, a pierw­szych oznak wio­sny, o mniej wię­cej dwa–trzy lata wyprze­dza­ją­cych real­ny ruch w kry­tycz­no­li­te­rac­kim i poetyc­kim życiu. Połów 2017 z nawiąz­ką speł­ni tę funk­cję, ale war­to też do nie­go zaj­rzeć ot tak, po garść dobrych wier­szy.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry

 

belka_1

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania