Hotel de dream (fragment) [czyta Michał Czaderna]
dzwieki / RECYTACJE Edmund WhiteFragment książki Hotel de dream, zarejestrowany podczas spotkania „Edmund White” na festiwalu Port Wrocław 2012.
WięcejPrzemówienie wygłoszone przez Edmunda White'a w Ośrodku Studiów Lesbijskich i Gejowskich na Uniwersytecie Miejskim w Nowym Jorku 12 listopada 1993.
Niemal cała proza, którą lubię czytać, i cała proza, którą sam piszę, jest w pewnym sensie polityczna. Jeśli czasami przypominam apostoła sztuki dla sztuki, to estetyczne upodobanie należałoby oceniać na tle mojej niewyczerpanej fascynacji polityką. Dynamika napięć pomiędzy różnymi grupami społecznymi walczącymi o władzę, walka o wysoką pozycję w obrębie jednej grupy, dominacja w związku dwojga ludzi, nawet wszechwładna świadomość jednostkowego zniewolenia – pod takimi postaciami polityka była trwałym tematem mojego pisarstwa, nawet lub zwłaszcza w moich najbardziej fantastycznych powieściach – Zapominanie Eleny i Caracole.
Wybaczycie mi, mam nadzieję, że tak dużo mówię o swoim pisarstwie. Świadomy jestem jego ograniczeń, w żadnym wypadku nie chcę ukrywać mojej naiwności i błędów, jakie popełniam w roli komentatora politycznego i aktywisty. Uważam, na przykład, moje milczenie w obliczu AIDS (z wyjątkiem opowiadań w tomie The Darker Proof) za rzecz karygodną, za błąd, który poniewczasie próbuję naprawić pisząc moją najnowszą powieść, Symfonię pożegnalną. Jest ona kontynuacją dwu wcześniejszych powieści autobiograficznych, Opowieści chłopca (Zucha) oraz The Beautiful Room Is Empty.
Jeśli mówię tak wiele na temat własnych książek, to tylko dlatego, że znam wszystkie tajemnice związane z ich opublikowaniem. A ponieważ moja kariera literacka rozpoczęła się równolegle z narodzinami i rozwojem współczesnego gejowskiego ruchu wydawniczego, moja historia może mieć szersze znaczenie.
W Zapominaniu Eleny, mojej pierwszej opublikowanej powieści z 1973 roku, próbowałem pójść śladem cenionych przeze mnie autorów. Zauważyłem mianowicie, że najlepsze rezultaty osiągali wtedy, kiedy podejmowali tematy, co do których nie mieli zdecydowanego zdania. Nie mam ochoty ani czytać, ani pisać powieści z tezą, ilustrujących idee, które autor sobie wcześniej precyzyjnie rozrysował. Wolę, kiedy pisarz w swoich książkach sonduje problem, który wprawdzie trudno rozwiązać, ale który trzeba bezzwłocznie podjąć.
Za moich studenckich lat w tym właśnie duchu omawiał z nami Braci Karamazow Saul Bellow. Opowiedział nam o liście, który Dostojewski wysłał do przyjaciela podczas pracy nad powieścią. Dostojewski żalił się, że w „Wielkim Inkwizytorze” nazbyt przekonująco udało mu się odrzucić świat Boga; bał się więc, że w następnym fragmencie nie zdoła przywołać równie silnych argumentów na rzecz tego, w co rzeczywiście wierzył – na rzecz uniwersalnej harmonii oraz wyższości serca, uczucia i wiary nad rozumem. Uznałem wówczas, że moje polityczne zainteresowania mógłbym wyrazić w podobny sposób, w jaki Dostojewski udramatyzował własne koncepcje. Proust ukazał niedostatki snobizmu, ponieważ znał doskonale jego powaby, tak jak Elizabeth Bowen potrafiła napisać o tragicznym konflikcie miedzy niesforną namiętnością a obezwładniającą konwencją społeczną w The Death of the Heart, ponieważ sama poddała się namiętności i była pod wrażeniem blasku, jaki konwencja potrafi nadać życiu społecznemu.
Zapominanie Eleny jest między innymi powieścią fantastyczną o uroku – i ohydzie – społeczeństwa zamkniętego, które zastąpiło autentyczną refleksję moralną kultem piękna. Mieszkańcy mojego wyspiarskiego królestwa, które czasami przypomina Fire Island, nigdy nie zadają sobie pytania, czy dany czyn jest dobry, czy zły, dopóki jest piękny.
Ten estetyzm doprowadza do powstania złowieszczych, a nawet tragicznych konsekwencji. A mimo to obdarzałem te rytuały, tańce, szaty i kult natury pełnią uczucia, które sam odczuwałem dla błyszczącego, efemerycznego, naładowanego erotyzmem dramatu i wystroju Pines pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy to geje wypierali heteryków z nadmorskich społeczności i kiedy w pozostałej części Stanów Zjednoczonych nowo narodzony ruch gejowski proponował świeże podejście do polityki seksualnej. Jednocześnie nowa gejowska wrażliwość wprowadzała nowatorskie, ekstrawaganckie pomysły do efemerycznej sztuki mody, światła, układania kwiatów, urządzania przyjęć, dekoracji okien, dyskotekowych tańców, narkotycznych seansów i seksualnych wyczynów. Pociągała mnie zarówno gejowska polityka, jak i gejowska wrażliwość, owe dwa odmienne byty; napięcie, które buzowało pod każdą stronicą Zapominania Eleny, zrodziło się właśnie z tego konfliktu.
Być może każda decyzja dotycząca spraw artystycznych podjęta przez pisarza, a z pewnością przez piszącą lesbijkę czy geja lat siedemdziesiątych, miała aspekt polityczny. Czy w ogóle powinniśmy pisać prozę gejowską? W owym czasie nie było rynku dla naszych książek, niewiele księgarń gotowych było je sprzedawać, zaledwie garstce wydawców chciało się przeczytać nasze maszynopisy. Przyjaciele z literackich kręgów mówili nam, że zdradzamy nasze powołanie, godząc się na dobrowolne zamkniecie w getcie. A poza tym – jak próbowali nas przekonać – choć wielu wybitnych pisarzy było homoseksualistami. Willa Cather, Virginia Woolf i Elizabeth Bishop pisały dla całej ludzkiej społeczności; w ich oczach każda etykietka mniejszościowa byłaby poniżająca. Absurdem byłoby nazywanie ich pisarkami lesbijskimi, podobnie jak bezsensowne byłoby mówić o E. M. Forsterze czy Henrym Jamesie jako pisarzach gejowskich.
Kiedy odniosłem pierwszy sukces powieścią Zapominanie Eleny – powieścią, której żaden krytyk nie uznał za gejowską, a którą pochwalił ten notoryczny heteroseksualista, Vladimir Nabokov – moi trwożliwi przyjaciele jeszcze silniej namawiali mnie, bym nie ujawniał się w druku ze swoim gejostwem, ani, jak to określali, „nie ograniczał się”.
I tu znowu poszedłem po radę do Saula Bellowa. W wywiadzie, jakiego udzielił „Paris Review”, przeczytałem, że kiedy Bellow zaczął pisać na tematy żydowskie, ostrzegano go, by nie rezygnował w ten sposób z fundamentalnego prawa każdego pisarza – z jego prawa do uniwersalności (piszę tu „jego” bardzo świadomie). Na szczęście Bellow zlekceważył te ostrzeżenia.
Prozę gejowską, niepublikowaną i niepublikowalną, pisałem już jako nastolatek; nie powodowały mną żadne dydaktyczne czy propagandowe względy, musiałem egzorcyzmować nękające mnie demony i potwierdzać swoje prawo do istnienia, choćby na papierze, skoro jeszcze nie mogłem tego uczynić w społeczeństwie. Gdy miałem piętnaście lat, napisałem powieść o wychodzeniu na powierzchnię – The Tower Window. Powieść ta nigdy się nie ukazała, nikt też nawet nie czytał jej rękopisu. Następną po Zapominaniu Eleny moją książką (napisaną wspólnie z dr Charlesem Silversteinem) była The Joy of Gay Sex (Radość gejowskiego seksu). Z perspektywy czasu, książka ta wydawać się może lekkomyślna (z powodu późniejszego kryzysu, jakim było pojawienie się AIDS) lub cynicznie komercyjna (ponieważ podobno zarobiliśmy na niej mnóstwo pieniędzy), lub bezczelnie asymilacyjna (ponieważ ukazała się jako kontynuacja Radości seksu, wyjątkowo popularnego poradnika dla heteroseksualistów).
Historia gejowska rozwija się tak szybko, że dziś, zaledwie szesnaście lat później (Radość seksu ukazała się w 1977 roku), trudno odtworzyć w pamięci tę chwilę. Nikt w 1977 roku nie mógł przewidzieć kryzysu AIDS w 1981. A przecież już w 1977 padliśmy z doktorem Silversteinem ofiarą krytyki ze strony różnych przedstawicieli społeczności gejowskiej za nasz rzekomy konserwatyzm, gdyż uznaliśmy niektóre praktyki seksualne za niebezpieczne. Z pewnością nie wzbogaciliśmy się na tej książce, gdyż dostaliśmy za nią standardowe honorarium i żałośnie niskie tantiemy. Wydawcy poradzili mi, bym opublikował książkę pod pseudonimem; moje nazwisko było w tym czasie praktycznie nieznane. O ile dziś pomysł ten wydaje się pomysłem asymilacyjnym, o tyle wówczas asymilacja kojarzyła się z czymś zgoła prowokacyjnym i postępowym. Ponieważ w zjednoczonym froncie sił przeciwnych homoseksualizmowi niewiele było szczelin, rewolucja seksualna wydawała się jedynym możliwym punktem wejścia.
Co więcej, nasza książka była bardziej poradnikiem, pomagającym rozwiązać konkretne problemy gejów (na przykład, jak napisać testament na rzecz kochanka) lub pokonać psychologiczne przeszkody (jak ujawnić się w miejscu pracy), aniżeli podręcznikiem życia seksualnego. Wiedzieliśmy z książek Mastersa i Johnson, że takie poradniki potrzebne są bardziej heterykom niż gejom. Czuliśmy, że postępujemy odważnie, podpisując naszymi prawdziwymi nazwiskami tę książkę, którą potem można było kupić jawnie w całym kraju, w każdej większej księgarni – a była to książka, która próbowała przezwyciężyć lęk, wykorzenić poczucie winy, zwalczyć purytańskie postawy, usankcjonować seks. Fakt, że po 1981 roku nadal można było kupić tę książkę, wzbudzał w nas naturalnie duże zaniepokojenie, ale pomimo naszych prób wydawca, przejęty tymczasem przez American Express, nie chciał niczego zmieniać. Dopiero niedawno dr Silverstein i Felice Picano zdołali opublikować nowe wydanie tej książki, z moim wstępem, uwzględniające zasady bezpiecznego seksu.
W mojej kolejnej książce, Nokturny dla króla Neapolu, narrator pisze długi list miłosny do nieobecnego ukochanego, który może być – zależnie od interpretacji – albo starszym człowiekiem, albo Bogiem. Mary Gordon, podówczas nowo odkryta pisarka katolicka, napisała kilka słów na okładkę, twierdząc, że moja powieść odkrywa ponownie „literaturę dewocyjną”. Mimo że u podłoża tej książki była próba wyzwolenia się z moich osobistych poetyckich obsesji, byłem świadomy, że w kraju takim jak Stany Zjednoczone, w którym homoseksualiści ucierpieli tak bardzo ze strony zorganizowanej religii, wykonałem pożyteczną literacką robotę, choćby dla moich pięciu tysięcy czytelników, a mianowicie umieściłem gejowską historię miłosną w tradycji mistycznej, w której cielesność łączy się z duchowością. W tradycji, do której należą Św. Jan od Krzyża, poeta suficki Rumi oraz poeci baroku, tacy jak John Donne.
Najbardziej chyba dramatycznym wyborem była decyzja nie tyle wyjaśniania życia gejów, ile jego prezentacji. W powieści, którą obecnie piszę, a której akcja zaczyna się pod koniec lat sześćdziesiątych, przed wydarzeniami w Stonewall, pojawia się następujący fragment:
W tamtych dawnych latach nie byłem bezstronnym obserwatorem. Byłem moralistą w tym znaczeniu, że chciałem wskazać nowe sposoby postępowania, posiłkując się przykładami i przymiotnikami, które w delikatny sposób chwaliły lub ganiły. Wiedziałem tak samo jak wszyscy, że homoseksualizm jest aberracją, że jest chorobą, ale w mojej prozie udawałem, że jest inaczej. Obarczałem moich bohaterów problemami, niewielkimi problemami, które wydawały mi się ludzkie, stosowne, dalekie od tej jednej, nieodwołalnej tragedii, jaką jest potępienie od samego początku. Ukazywałem moich bohaterów, homoseksualistów, którzy żyli, niczego nie ukrywając, życiem podobnym do życia heteroseksualistów: była to czysta fikcja. Udawałem, że moi homoseksualiści mają domy, przeżywają porywy miłości i karierę zawodową, jeśli już nie dokładnie tak samo, to przynajmniej z taką samą powagą i dumą. A jednak moją największą innowacją było to, że pozwoliłem moim gejom zastanawiać się nad każdym tematem, oprócz tego jednego, który stanowił ich prawdziwą obsesję: jak to się stało, że są gejami, w jaki sposób zamiast nienawiści mogliby znaleźć dowody współczucia świata, i jak mogliby wyleczyć się ze swej dolegliwości. Wiedziałem, że brak mi równowagi i samoakceptacji moich bohaterów, sądziłem jednak, że pisząc tak, jak gdyby ta utopia już istniała (czyż cała niemiecka filozofia nie wyrasta z tych właśnie dwóch słów „jak gdyby”?), uwiarygodniałem moich gejowskich czytelników, jeśli już nie siebie samego.
Co dziwne, książka The Joy of Gay Sex polecała cieplejszy, bardziej zmysłowy obraz seksu niż ten, który sam gotów byłem przyjąć. Ten zachęcający i utopijny aspekt gejowskiej prozy irytował czasami niektórych heteroseksualnych czytelników. Pamiętam, że John Gardiner, autor rozważań On Moral Fiction, powiedział mi kiedyś, że uważa Nokturn V za rzecz niemoralną, ponieważ w książce tej ojciec przechodzi do porządku dziennego nad wyznaniem swego syna, przyznającego się do homoseksualizmu. Ojciec przyjmuje to wyznanie z ulgą, gdyż uświadamia sobie, że jego syn nie będzie współzawodniczył z nim w walce o kobiety. Gardiner uważał, że taka tolerancja (lub egotyzm) jest czymś niemożliwym, a więc niemoralnym. Nie rozumiał, że przecierałem szlaki.
Książka States of Desire: Travels in Gay America, opublikowana w 1980 roku, proponowała miłosno-karcące spojrzenie na triumfującą kulturę klonową, która niedługo pod wpływem AIDS miała zmienić się nie do poznania. Jako socjalistę niepokoiły mnie materializm, samolubstwo i rasizm, na które trafiałem w środowisku białych klonów, wiodących szczęśliwe i udane życie, ale musiałem jednocześnie podziwiać pewność siebie tej społeczności w konfrontacji z chrześcijańskim fundamentalizmem, reprezentowanym na przykład przez Anitę Bryant. Najbardziej oczywistym politycznym celem tej książki było pokazanie różnorodnych stylów życia gejów. Konwencja książki podróżniczej posłużyła mi jako platforma do napisania kilku mini-esejów na temat miłości do niepełnoletnich, rasizmu, sadomasochizmu i dyskryminacji związanej z wiekiem.
Być może najmniej oczywistą, ale najtrafniejszą decyzją polityczną było zaadresowanie tej książki do gejów. O ile wcześniej pisałem dla starszych, europejskich, heteroseksualnych kobiet, idealnych czytelniczek, które pozwoliły mi zatuszować środowiskowe dowcipy i kazania wygłaszane do grupy już nawróconych, o tyle teraz uznałem, że moim czytelnikiem jest gej. Do tej pory gejowska literatura pozabeletrystyczna wzywała do okazywania gejom współczucia lub stanowiła elementarne przewodniki po gejowskim folklorze, skierowane do tolerancyjnych, choć żyjących w ignorancji, heterycznych czytelników. Postanowiłem żyć zgodnie z zasadą „New Yorkera”, który pisze tak, jakby wszyscy czytelnicy mieszkali na Manhattanie, a jest to zabieg schlebiający mieszkańcom stanu Iowa. Wydawało mi się, że pisząc dla innych gejów, wyrwę się poza schemat Patrz-Kutas-Ucieka i poza ów apologetyczny ton, jaki przybierają gejowscy komentatorzy. Ton, który zaczął mnie nużyć.
Opowieść chłopca (Zuch), opublikowana w 1982 roku, była moją najlepiej przyjętą książką, jej sukces polegał częściowo na tym, że wypełniła ona pustą niszę we współczesnej ekologii wydawniczej: była powieścią o wychodzeniu na powierzchnię. Chciałem pokazać, jaką krzywdę wyrządza homoseksualistom psychoterapia; chciałem zwrócić uwagę na nienawiść do samego siebie, rozbudzaną w młodym człowieku przez społeczeństwo, dla którego homoseksualizm jest tylko chorobą, grzechem lub zbrodnią. Powieść ta, podobnie jak jej kontynuacja, The Beautiful Room is Empty, wyrasta z pewnego przekonania, jakie uzyskałem na początku lat siedemdziesiątych w czasie seansów rozwijających świadomość – że to, co osobiste, jest polityczne. To proste zdanie, jak nic innego, otworzyło drogę prawdziwie feministycznej i prawdziwie gejowskiej literaturze. Zrozumieliśmy, że to, co stało się naszym udziałem, i to, co przeżyliśmy, nie było ani zbyt subiektywne, ani nazbyt jednostkowe, aby zainteresować czytelników. Zrozumieliśmy także, że nasze dotychczasowe życie nie jest przykładem wymagającej leczenia neurozy, ale grupowym doświadczeniem, które domaga się politycznego działania. Strategia, jaką zastosowałem w The Beatiful Room Is Empty, polegała na tym, aby przedstawić bohatera gejowskiego, który by tak bardzo siebie nienawidził, że nawet najbardziej zacofany czytelnik zniecierpliwiłby się jego wewnętrzną męczarnią i z ulgą przyjął powstanie w Stonewall, stanowiące końcowy fragment powieści. Zrozumiałem, że moja strategia zadziałała, gdy przeczytałem, co Christopher Lehmann-Haupt, zdeklarowany heteroseksualista, napisał w „New York Timesie”. Pragnął on mianowicie, aby bohater tej książki ustatkował się i żył swoim życiem, nawet jeśli miałoby to być życie gejowskie.
Grupa rozwijająca świadomość wydawała mi się niezłym modelem gejowskiej społeczności artystycznej i krytycznej. Podczas typowej sesji omawialiśmy zwykle jeden temat – powiedzmy, geje a religia. Każdy z uczestników miał opowiedzieć o swoich doświadczeniach wiążących się z tym tematem. Nikt nie mógł udzielać nikomu żadnych rad, ani interpretować opowiadanych historii – była to praktyka właściwsza raczej dla terapii grupowej, która uznawała, że to jednostka jest niedostosowana, niż dla grup rozwoju świadomości, działających w przekonaniu, że należy zmienić społeczeństwo. Dopiero gdy wszyscy się wypowiedzieli, szukaliśmy wspólnych motywów, jeśli takowe były, i próbowaliśmy znaleźć polityczne sposoby zaradzenia problemom. Jeśli na przykład ludzie, opowiadający o wychodzeniu na powierzchnię, skarżyli się na brak informacji dotyczącej homoseksualizmu w szkołach, do których chodzili w dzieciństwie, mogliśmy obmyślać działania, które by taką informację udostępniły.
Warto, dziś zwłaszcza, wspomnieć o zasadzie, że nikt nie miał prawa kwestionować politycznej poprawności historii opowiadanej przez innego uczestnika sesji. Polityka wchodziła na scenę dopiero wtedy, gdy wszyscy uczestnicy terapii opowiedzieli już swoje historie. Polityczna poprawność to temat dla krytyki, a nie twórczości.
Argumenty wywodzące się czy to z marksizmu, freudyzmu czy dekonstrukcji, nie zdołały przekonać mnie, abym porzucił romantyczną wiarę, że sztuka jest najwyższym wyrazem ludzkiej wolności, że jest jedyną dziedziną wolną od kompromisu, lęku, przypadkowości czy oportunizmu. Proza opiera się na uczuciach ludzkich, w tym i na takich emocjach jak nienawiść, pożądanie, chciwość i litość nad samym sobą. Nikt nie ma prawa zaprzeczać cudzym emocjom, ani zmieniać ich obrazu, jaki kreślą inni. Mówienie: „Wiem, co czujesz”, albo: „Wiem, co powinieneś czuć, lepiej niż ty sam”, trąci psychoterapeutycznym faszyzmem, który my, geje, tak skutecznie zwalczaliśmy.
W ostatnich latach miałem okazję przeczytać ponownie powieści Jeana Geneta. Są autentycznie perwersyjne, często infantylne, zawsze szokujące. Chwalą namiętność i zbrodnię, wysławiają zdradę. W mojej analizie prowokacyjnego satanizmu Geneta nigdy nie tracę z oczu faktu, że on, podobnie jak ja, jak każdy homoseksualista z czasów przed emancypacyjnych, mógł wybierać pomiędzy tymi samymi trzema metaforami homoseksualizmu – a są to: choroba, zbrodnia lub grzech. Niemal wszyscy inni gejowscy prozaicy wybrali chorobę, gdyż wzbudzała ona u heteroseksualnych czytelników współczucie. Genet wybrał dwie pozostałe metafory, grzech i zbrodnię, które, jak się okazało, charakteryzują bardziej zdecydowaną, dumniejszą postawę. Genet chce zastraszyć i jednocześnie uwieść swego heterycznego czytelnika, nie ma zamiaru prosić go o wybaczenie. Zamiast herbatki i wyrazów współczucia, Genet proponuje tupet i jadowite słowa.
Polityczna analiza pisarstwa Geneta musi uwzględnić fakt, że pominąwszy już jego bezpośrednie przesłanie lub jawną prowokację, wprowadził on do literatury postać „królowej karnawału” w postaci Divine’a w Matce Boskiej Kwietnej, w powieści, która kreśli również wyjątkowo szczegółowy obraz języka i obyczajów społeczności gejowskiej na Montmartrze na krótko przed wojną. W podobny sposób Cud róży, choć to z pewnością utwór daleki od realizmu, daje szczegółowy obraz seksu i miłości w zakładzie poprawczym, w Mettray, który Foucault omawia w swej książce Nadzorować i karać; podobnie też Dziennik złodzieja jest najpełniejszym zapisem Barrio China w Barcelonie, tej twierdzy peryferyjnej Hiszpanii w czasie anarchii i wojny domowej. Rzecz w tym, że kiedy Genet zachwala wygrywanie męsko-damskich ról lub zrównuje homoseksualizm ze zdradą, postawa jego zaczyna nam doskwierać, ale jeśli przypomnimy sobie, że jego seksualność ukształtowało więzienie, a następnie, jeśli odrzucimy jego pozy i spojrzymy na rzeczywistą treść jego powieści, będziemy musieli zgodzić się z tym, że Genet jest dziś równie pożytecznym pisarzem, jakim był pięćdziesiąt lat temu.
W mojej interpretacji Geneta lekcją mi były walki o powieść Larry’ego Kramera Faggots (Cioty) w latach siedemdziesiątych. W Ameryce gejowscy komentatorzy odsądzili tę książkę od czci i wiary za to, że ośmieliła się krytykować gejowski promiskuityzm, który wówczas uznawany był za kamień węgielny gejowskiej wolności. A mimo to poważne socjalistyczne pismo brytyjskie „Gay Left” zajęło odmienne stanowisko i pochwaliło Faggots, dlatego że rzecz osadzona została w samym sercu gejowskiej społeczności i ukazała wzajemne stosunki między gejami, nie tylko kochankami, ale i przyjaciółmi. Stosunki te kontrastowały z pozornie afirmacyjnymi książkami i filmami tego okresu, w których gejowskie lub lesbijskie pary przebywały w niezmiennie sielankowej scenerii, z dala od społecznego czy kulturalnego kontekstu świata gejów, sugerując w ten sposób, że geja zbawić może jedynie alibi miłości i że miłość zakwitnie jedynie poza murami rzekomo nerwicogennego i wrogiego getta.
Dziś lewica, atakując książki, czyni tak często pod hasłami polityki tożsamości, to jest zasady, że każda mniejszość może i powinna mówić jedynie w swoim imieniu i że obcym powinno to być zakazane. Można przytoczyć wiele argumentów uzasadniających takie stanowisko, każdy z nas może przyznać, że więcej nauczyliśmy się o Czarnych Amerykanach z książek Toni Morrison niż od Williama Faulknera, czujemy, że Andrew Holleran lepiej rozumie gejów niż Norman Mailer, i że Maxine Hong Kingston dużo więcej wie o Chinach niż Pearl Buck. Owe preferencje są jednak natury estetycznej i nie potrzebują obrony. Czytelników pociągają zaś te wersje doświadczenia, które są bardziej szczegółowe, bardziej przekonujące, werystyczne, zniuansowane. A jednak sprzeciwiamy się, gdy ktokolwiek próbuje zmienić te nasze preferencje w skodyfikowaną politykę. Czy tylko Salman Rushdie ma prawo pisać o Indiach? Większość Hindusów zgodziłaby się, że Kim Kiplinga jest najlepszą książką o dziewiętnastowiecznych Indiach, pomimo imperialistycznych sympatii politycznych jej autora. Pewnego razu zapytałem jedną ze studentek, czarną Amerykankę, lesbijkę, co sądzi na temat polityki tożsamości. Z uśmieszkiem na ustach i ze wzruszeniem ramion powiedziała, że po oświadczeniu Ishmaela Reeda, jakoby czarne kobiety nie miały prawa pisać o czarnych mężczyznach, dała za wygraną.
Wiele współczesnych bitew literackich rozgrywa się na uniwersytetach i dotyczy prób wprowadzenia do kanonu książek gejowskich, feministycznych, afroamerykańskich lub reprezentujących inne mniejszości. Kiedy trzy lata temu opublikowałem artykuł w „New York Times Magazine” na temat stanu współczesnej prozy gejowskiej, otrzymałem dziesiątki listów od nauczycieli, którzy prosili mnie o spis książek, w tym o listę lektur z mojego kursu literatury lesbijskiej i gejowskiej, który prowadziłem w Brown University, a o którym wcześniej wspominałem. Byli ludzie, którzy nie bardzo wiedzieli, jakie książki należy uznać za pozycje klasyczne literatury lesbijskiej i gejowskiej. Inni z kolei już dokonali wyboru i chcieli wprowadzić swoje ulubione tytuły do kanonu, do listy lektur z kursów wprowadzających do historii literatury.
Sam jestem zwolennikiem desakralizacji literatury, zakwestionowania samego pojęcia kanonu, zarzucenia koncepcji kilku najistotniejszych książek. Kanon jest dla tych, którzy nie lubią czytać, dla ludzi, którzy chcieliby znać minimalną liczbę tytułów. Radzi byliby wiedzieć, które książki powinni przetrawić, aby uchodzić za ludzi kulturalnych, wykształconych, obytych. Prawdziwemu czytelnikowi potrzeba coraz więcej książek, prawdziwy czytelnik nie próbuje ograniczać ich liczby.
Pojęcie kanonu sugeruje, że należymy do czegoś, co zwie się Zachodnią Cywilizacją, zbudowaną na niewielkiej, świętej bibliotece, i że ta biblioteka jest wieczna, powszechna i istotniejsza niż jakikolwiek pojedynczy czytelnik. Gotów jestem twierdzić, że każdy element tej tezy jest fałszywy. Stany Zjednoczone są dziś krajem nie mniej wschodnim niż zachodnim, nie mniej hiszpańskim niż angielskim, nie mniej żydowskim czy buddyjskim niż chrześcijańskim. Musimy przyjąć wszystkie konsekwencje wielokulturowości. Powinniśmy poniechać wszelkich prób wprowadzenia kilku gejowskich książek lub jednego chińsko-amerykańskiego tytułu do kanonu, który zaczyna się od Arystotelesa i Platona, albo od Biblii. Powinniśmy się pozbyć nawet samej idei hierarchii, zawartej w pojęciu kanonu. Kanon oznacza po łacinie lineał, regułę lub model, a odpowiednie pierwotne znaczenie słowa to „autorytatywna lista ksiąg uznanych za księgi Pisma Świętego”. Nieważne, że kanon nawet u najbardziej konserwatywnych czytelników zmienia się z pokolenia na pokolenie. Spójrzcie na harwardzką półtorametrową półkę z klasykami, ongiś uznawaną za zbiór kompletny. Dziś mało kto czyta Two Years Before the Mast Charlesa Dany czy poezję Whittiera, dla moich dziadków jednak takie książki były bez wątpienia dziełami kanonicznymi, podobnie jak Droga pielgrzyma czy The Rise of Silas Lapham Williama Deana Howellsa.
Kursy literatury powinny uczyć studentów, jak czytać, a nie co czytać. Studenci mogą nauczyć się od nauczycieli zdyscyplinowanej przyjemności, jaką daje krytyczna lektura, porównywanie i analiza, mądre współodczuwanie i subtelne moralne rozróżnienia. Studenci mogą się nauczyć sceptycyzmu, umiejętności określania strategii retorycznych, odkrywania politycznych podtekstów, wychwytywania aluzji, rozpoznawania wpływów i określania funkcji takich struktur narracyjnych jak tajemnica, suspens czy charakteryzacja. Nie można ich nauczyć, aby polubili, a nawet aby doczytali do końca, Etykę nikomachejską. Nasze listy lektur powinny być długie, odszczepieńcze, kuszące, powinny zawierać wiele dzieł współczesnych; jak powiedział kiedyś John Ashbery: „Winniśmy zacząć od początku, to jest od chwili obecnej”. Umysł każdego studenta nie jest naczyniem, do którego wlewać można boski trunek kanonicznej wiedzy, jest on w czasie lektury jedynym i niepowtarzalnym teatrem, na którego deskach rozgrywają się sztuki Szekspira albo też jedynym ołtarzem, na którym Bacon burzy swoje idole. Książka istnieje tylko wtedy, kiedy odtwarza ją żywy umysł, a odtwarzanie to możliwe jest jedynie dzięki pełnemu twórczemu uczestnictwu indywidualnej wrażliwości.
Próbowałem przedstawić, na przykładzie własnej twórczości, polityczne założenia, z których wyrosły niektóre moje książki. Dotknąłem także takich gorących, bieżących tematów jak polityczna poprawność, wolność artystyczna i tworzenie kanonu. Zasugerowałem, że o ile krytyka może być poprawna, o tyle proza wolna jest od tego typu ocen. Choć krytyka może skoncentrować się na politycznym wymiarze prozy, powieść, której znaczenie jest bogatsze i subtelniejsze niż można by początkowo przypuszczać, to nie tyle kwestia wypowiedzianego wprost autorskiego przesłania, ile przedstawionego środowiska, idealnego czytelnika, naszkicowanej utopii.
Fakt, że podnosi się temperatura naszych uczuć, kiedy mówimy o prozie gejowskiej, świadczy jedynie o kluczowej roli, jaką proza ta pełni w procesie kształtowania naszej nowej kultury. Czasami może się wydawać, że więcej ludzi rozprawia o prozie, niż ją pisze, ale to badawcze spojrzenie, a nawet pewien niepokój, są znakiem, że dla nas bardziej niż dla jakiejkolwiek innej grupy proza to sposób zachowania przeszłości, zapisywania chwili obecnej i tworzenia przyszłości. Do niedawna nie było wielu polityków, którzy otwarcie przyznawaliby się do swego homoseksualizmu; mało było takich filozofów społecznych, krytyków literackich, znanych osobistości, którzy gotowi byliby zająć stanowisko w ważnych sprawach. A kiedy już zajmą stanowisko, często prowadzą ograniczone jedynie polemiki. Filozofia jest nazbyt abstrakcyjna, historia zbyt okolicznościowa, polityka zbyt apodyktyczna, aby mogły pokazać w precyzyjnym, jasnym detalu sposób, w jaki jednostka żyje w określonym momencie. Przywołując słowa filozofa Richarda Rorty’ego, jedynie proza oddaje sprawiedliwość prywatnej ironii i publicznemu liberalizmowi. Lub też, wracając do naszego słownika, jedynie nasza proza ukazuje w pełni, jak bardzo to, co osobiste, jest polityczne.
Przełożył Jerzy JarniewiczAmerykański pisarz, eseista i krytyk kultury. Urodził się w 1940 roku w Cincinnati (Ohio). Laureat wielu prestiżowych nagród, członek Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Wywarł duży wpływ na literaturę oraz obyczajowość drugiej połowy XX wieku, zarówno wyrafinowaną stylistyką i naturalistycznym obrazowaniem swojej prozy, jak również publicystyką podejmującą problematykę gejowską. Po polsku ukazały się: "Zapominanie Eleny ", "Zuch" oraz "Hotel de Dream". Mieszka w Nowym Jorku.
Fragment książki Hotel de dream, zarejestrowany podczas spotkania „Edmund White” na festiwalu Port Wrocław 2012.
WięcejKomentarz Edmunda White’a o książce Zapominanie Eleny.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejRozmowa Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego z Edmundem White’em o książce Hotel de Dream, wydanej nakładem Biura Literackiego.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejRecenzja Przemysława Koniuszego z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała się 8 września 2013 roku na stronie Biblioteka Młodego Człowieka.
WięcejRecenzja Łukasza Łacheckiego z książki Zapominanie Eleny Edmund White’a, która ukazała się 22 października 2013 roku w portalu Xiegarnia.pl.
WięcejRecenzja Marka Paryża z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała się we wrześniu 2013 roku w miesięczniku „Nowe Książki”.
WięcejRecenzja Sabiny Misiarz-Filipek z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała w 15 czerwca 2013 roku się w portalu Popmoderna.pl.
WięcejKomentarz Edmunda White’a o książce Zapominanie Eleny.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Przemysława Koniuszego z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała się 8 września 2013 roku na stronie Biblioteka Młodego Człowieka.
WięcejRecenzja Łukasza Łacheckiego z książki Zapominanie Eleny Edmund White’a, która ukazała się 22 października 2013 roku w portalu Xiegarnia.pl.
WięcejRecenzja Marka Paryża z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała się we wrześniu 2013 roku w miesięczniku „Nowe Książki”.
WięcejRecenzja z książki Hotel de Dream Edmunda White’a, która ukazała się w sierpniu 2013 roku na blogu Czytanki Anki.
WięcejRecenzja Sylwii Kluczewskiej z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się w styczniu 2013 roku na blogu Abominatio nascitur autumno.
WięcejRecenzja Sabiny Misiarz-Filipek z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a, która ukazała w 15 czerwca 2013 roku się w portalu Popmoderna.pl.
WięcejRecenzja Pawła Klimczaka z książki Hotel de Dream Edmunda White’a, która ukazała się 07 listopada 2012 roku w Akademickim Radiu LUZ.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Zapominanie Eleny Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Damiana Gajdy z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się 14 marca 2012 roku w kultura.onet.pl.
WięcejRecenzja Aleksandry Krogulskiej z książki Hotel de Dream Edmunda White’a, która ukazała się 12 września 2102 roku w portalu historycznym Histmag.org.
WięcejRecenzja Alicji Piechuckiej z książki Hotel de Dream Edmunda White’a, która ukazała się w sierpniu 2012 roku na łamach Nowych Książek.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejEsej Edmunda White’a towarzyszący premierze książki Zuch.
WięcejRecenzja Marcina Sendeckiego z książki Zuch Edmund White’a, która ukazała się na łamach czasopisma „Exlusiv”.
WięcejPrzemówienie wygłoszone przez Edmunda White’a w Ośrodku Studiów Lesbijskich i Gejowskich na Uniwersytecie Miejskim w Nowym Jorku 12 listopada 1993.
WięcejRecenzja Juliusza Kurkiewicza z książki Hotel de Dream Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się 25 marca 2012 roku na stronie ultramaryna.pl.
WięcejRecenzja Marcina Sierszyńskiego z książki Hotel de Dream Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Jacka Gutorowa z książki Zuch Edmunda White’a.
WięcejRecenzja Juliusza Kurkiewicza z książki Zuch Edmunda White’a, która ukazała się na łamach „Gazety Wyborczej”.
Więcej