recenzje / IMPRESJE

Otwarty proces o ubezwłasnowolnienie

Joanna Mueller

Esej Joanny Mueller opublikowany w 2012 roku na łamach „Wakatu”.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

[Zwłasz­cza Mag­dzie ze Wspól­ne­go Poko­ju]

To cia­ło jesz­cze nie doj­rza­ło do ubez­wła­sno­wol­nie­nia. Jesz­cze – znów.

To cia­ło nie kar­mi­ło od rap­tem trzech mie­się­cy. Dopie­ro zaczy­na­ło kar­mić sie­bie, na wła­sny uży­tek, tra­ci­ło się i przy­bie­ra­ło według pry­wat­nych rachub, łap­czy­wie przy­swa­ja­ło zapo­mnia­ne sma­ki.

To cia­ło chcia­ło. Wycho­dzić samo, iść przed sie­bie, nie tocząc, nie pcha­jąc nic z przo­du, wska­ki­wać i wyska­ki­wać, pły­nąć i pło­nąć we wła­snym ryt­mie, patrzeć pro­sto, nie oglą­da­jąc się na boki lękli­wie, acz stro­fu­ją­co, wyma­chi­wać swo­bod­nie ręka­mi, bez wtła­cza­nia ich w mecha­ni­kę kwo­czych skrzy­deł – zaokrą­glo­nych, opie­kuń­czych, odgór­nie zagar­nia­ją­cych.

*

Wewnętrz­nie sprzecz­ne wyma­chy. Wyma­ga­ją­ce ćwi­cze­nie, któ­re­mu pod­da­jesz się codzien­nie, byle­by tyl­ko osta­tecz­nie się nie pod­dać. Kwo­czo przy­gar­niasz wyda­ne z sie­bie ist­nie­nia, żeby nie wydać ich na pastwę świa­ta. Bro­nisz dzie­ci przed uro­jo­ny­mi zagro­że­nia­mi, przed złym okiem i zja­dli­wym języ­kiem, ale chro­niąc je, wycho­wu­jąc, ogra­ni­cza­jąc, wywie­ra­jąc naci­ski – zagar­niasz jed­no­cze­śnie prze­strzeń, któ­ra nale­ży tyl­ko do nich, któ­rą muszą (zro­zum to wresz­cie!) zadep­tać po swo­je­mu, na wła­sny uży­tek lub (odpuść!) nie­uży­tek.

To jest jeden ruch, któ­ry wyko­nu­jesz mecha­nicz­nie i bez­wied­nie w imię wewnętrz­ne­go kie­ra­tu, kom­bi­na­tu zwa­ne­go macie­rzyń­stwem. Ale jak w tło­ku – za jed­nym uci­skiem nastę­pu­je dru­gi, odwrot­ny. Bo im bar­dziej je do sie­bie przy­wią­zu­jesz, tym moc­niej sza­mo­cesz się, żeby im umknąć, z im czul­szą prze­mo­cą je zagar­niasz, z tym bez­czel­niej­szym rebe­lianc­twem sama jesteś zagar­nia­na.

I zaga­nia­na. Mię­dzy tysią­cem natar­czy­wych uzur­pa­cji, z któ­ry­mi prze­gry­wa­ją wszyst­kie two­je chce­nia – pierw­sze potrze­by (nigdy nie jesteś sama, nawet w toa­le­cie), potrze­by bycia z dru­gi­mi (kie­dy ostat­nio roz­ma­wia­łaś z kim­kol­wiek nie o dziec­ku i nie w towa­rzy­stwie dziec­ka?), że o potrze­bach wyż­szych (chcia­ła­byś wresz­cie, pół roku po otwar­ciu, zamknąć ten tekst, tak?) nie wspo­mnę.

*

Ubez­wła­sno­wol­nie­nie. Orze­cze­nie decy­du­ją­ce o pozba­wie­niu zdol­no­ści do czyn­no­ści. Logi­ka pro­sta jak w sądzie – kil­ku­dnio­wy pro­ces pełen poszlak i domnie­mań, a potem jaw­ność i dowód: dwie kre­ski, życie na doży­wo­cie.

Moc decy­zyj­na orze­cze­nia sty­gną­ca w nie­ugię­tych zna­kach. Pierw­sza kre­ska, świad­czą­ca o popraw­no­ści i czu­ło­ści testu, zwi­ja się w bez­rad­ny kłę­bek, male­je, kule­je do krop­ki nad ż. Dru­ga ugi­na się, zawi­ja do U, ale nie zamy­ka, bo prze­cież będzie teraz nosić w sobie otwar­cie, nie­od­gad­nio­na jak uśmiech, któ­ry w odwró­ce­niu moż­na wciąć za płacz­li­wą pod­ków­kę, a tę z kolei przy­bić nad drzwia­mi na szczę­ście.

*

„Drzwi moż­na w jed­nej chwi­li z impe­tem otwo­rzyć, a potem strze­lić nimi i zamknąć z powro­tem. Otwar­cie egzy­sten­cjal­ne wyma­ga cza­su i powol­ne­go doj­rze­wa­nia. Jest pro­ce­sem. Nara­sta”.

Tak roz­po­czy­na się dru­gi roz­dział Szcze­lin ist­nie­nia Jolan­ty Brach-Cza­iny (eFKa, Kra­ków 1999), zaty­tu­ło­wa­ny „Otwar­cie”. Autor­ka doko­nu­je w nim iście aku­szer­skie­go czy­nu – filo­zo­fię egzy­sten­cjal­ne­go otwar­cia (któ­ra zwy­kle bywa ronio­na, bo nie może się zagnieź­dzić w tkan­ce abs­trak­cjo­ni­stycz­nych dywa­ga­cji) wypro­wa­dza na powrót (pozwa­la się jej od-rodzić) z mię­snej, krwa­wej, abiek­tal­nej fizjo­lo­gii poro­du.

Filo­zof­ka uni­wer­sa­li­zu­je doświad­cze­nie poro­du. Poru­sza­my tę kwe­stię (obru­sza­jąc się na uni­wer­sa­li­za­cję Brach-Cza­iny lub nie) we Wspól­nym Poko­ju – piw­ni­cy Lar­gac­til Sta­ro­miej­skie­go Domu Kul­tu­ry w War­sza­wie, gdzie raz na dwa tygo­dnie spo­ty­ka­my się, by roz­ma­wiać o lite­ra­tu­rze pisa­nej przez kobie­ty. „Prze­moc naro­dzin” doty­czy każ­de­go czło­wie­ka, to jasne, ale w jakim celu – sprze­cza­my się – autor­ka roz­sze­rza na wszyst­kich nas rów­nież doświad­cze­nie wyda­wa­nia z sie­bie życia? Po co – jak jakiś egzy­sten­cja­li­stycz­ny Jano­sik – odbie­ra je rodzą­cym kobie­tom i, trwo­niąc bez­tro­sko, roz­da­je wszyst­kim?

Co cie­ka­we, Brach-Cza­ina wła­ści­wie nie opi­su­je poro­dów ludz­kich – jej położ­ni­ce to suki, lochy, kozy, kla­cze i kro­wy. Według filo­zof­ki akt poro­du – krwa­we roz­sa­dze­nie mona­dy, cał­ko­wi­te pod­da­nie sie­bie temu, co nad­cho­dzi, mię­sne miste­rium egzy­sten­cji – zrów­nu­je ze sobą zwie­rzę i czło­wie­ka: w tym momen­cie (a raczej w pro­ce­sie) tak samo bez­rad­nych, roz­war­tych na oścież, bestial­sko bole­snych.

Rozu­miem i akcep­tu­ję to zrów­na­nie, a jed­nak w odśpie­wy­wa­nej przez Brach-Cza­inę pie­śni na cześć otwar­cia bra­ku­je mi twa­rzy – twa­rzy rodzą­cych. Nie­ocze­ki­wa­nie uda­je się nam je zoba­czyć dzię­ki Domi­ni­ce Dzi­kow­skiej, któ­ra na kolej­ne spo­tka­nie we Wspól­nym Poko­ju przy­no­si zro­bio­ne przez sie­bie foto­gra­fie rodzą­cych kobiet. A kon­kret­nie – ich twa­rzy, któ­re w skon­cen­tro­wa­nym wysił­ku otwie­ra­ją­ce­go się cia­ła wyda­ją się naj­mniej waż­ne. Gdy­by autor­ka wcze­śniej nie opo­wie­dzia­ła nam o isto­cie swo­je­go pro­jek­tu, a jedy­nie poka­za­ła zdję­cia, mie­li­by­śmy pro­blem z roz­strzy­gnię­ciem, w jakim momen­cie zosta­ły uchwy­co­ne boha­ter­ki. Widzi­my obli­cza natchnio­nych misty­czek, gry­ma­sy zasty­głe w eks­ta­tycz­nych unie­sie­niach (nie wia­do­mo: bar­dziej reli­gij­nych czy ero­tycz­nych?), rysy wyostrzo­ne bólem, a jed­no­cze­śnie roz­my­te roz­ko­szą, oczy roz­sze­rzo­ne zara­zem pani­ką i peł­nym odda­niem, usta zaci­śnię­te z bojaź­nią lub roz­war­te krzy­kiem i drże­niem. Kobie­ty na foto­gra­fiach są zawie­szo­ne gdzieś poza świa­tem, poza ist­nie­niem, a prze­cież – uświa­da­mia­my sobie – cały ich wysi­łek, ból i eks­ta­za kon­cen­tru­ją się w tym momen­cie jedy­nie na tym, by z sie­bie owo ist­nie­nie wydać na świat.

Poród – tak jak opi­su­je go Brach-Cza­ina i jak widzi­my na zdję­ciach Domi­ni­ki – jest aktem czy­stej wia­ry i apro­ba­ty, zawie­sze­niem wszyst­kich egzy­sten­cjal­nych wąt­pli­wo­ści. „For­mu­ła poro­du brzmi: niech to, co jest, będzie”. Jed­nak zanim ta for­mu­ła zosta­nie potwier­dzo­na rytu­ałem otwar­cia, koniecz­ne jest naj­pierw doświad­cze­nie zamknię­cia, odizo­lo­wa­nia się, bra­ku akcep­ta­cji. Popi­sku­ją­ce suki bie­ga­ją z miej­sca na miej­sce, kozy ogar­nia lęk, na prze­mian kła­dą się i wsta­ją, ude­rza­ją noga­mi o brzuch, kobie­ty to kulą się w kącie, to zaczy­na­ją gwał­tow­nie cho­dzić po sali, odpy­cha­ją od sie­bie oso­by towa­rzy­szą­ce, by za chwi­lę kur­czo­wo się ich uchwy­cić, sku­pia­ją się na rytu­ałach rodze­nia, a zaraz potem histe­rycz­nie pró­bu­ją zaprze­czyć nie­unik­nio­ne­mu.

Ten nie­po­kój roz­nie­ca się na dłu­go przed ter­mi­nem, a potem, przez kil­ka mie­się­cy, tyl­ko nara­sta, puch­nie jak cia­sto w dzier­ży, na wyści­gi z brzu­chem. Otwar­cie i zamknię­cie bowiem nie doty­czą jedy­nie poro­du. Brach-Cza­ina pisze: „Stan otwar­cia ozna­cza dopusz­cze­nie wszel­kich moż­li­wo­ści (…) jest czy­stą poten­cjal­no­ścią. Prze­ja­wem zgo­dy na róż­no­rod­ność świa­ta. (…) Ale otwar­tość zwia­stu­je jedy­nie bogac­two zda­rzeń, nie zapo­wia­da, jakie będą”. Patrząc na twa­rze uchwy­co­ne na foto­gra­fiach Domi­ni­ki, nie mogę prze­stać myśleć o tym, jak wyglą­da­ły one kil­ka mie­się­cy wcze­śniej, kie­dy każ­da z rodzą­cych teraz kobiet dowia­dy­wa­ła się, że jest w cią­ży. I czu­ję, że naj­bar­dziej hero­icz­ny akt egzy­sten­cjal­ne­go otwar­cia zaczy­na się nie na sali poro­do­wej, lecz dużo wcze­śniej, wła­śnie tam – z testem cią­żo­wym w toa­le­cie, na fote­lu gine­ko­lo­gicz­nym, w trak­cie przy­pad­ko­wych badań kon­tro­l­nych – i że tam rów­nież (nie­za­leż­nie od tego, czy cią­ża jest wycze­ki­wa­na, akcep­to­wa­na, czy przy­pad­ko­wa, nie­chcia­na) zaczy­na się gehen­na zamknię­cia, zatrza­śnię­cia się na tę wia­do­mość, mona­dycz­nej nie­zgo­dy na cudze ist­nie­nie.

*

U. Przed­ro­stek two­rzą­cy cza­sow­ni­ki pochod­ne, uzu­peł­nia­ją­cy zna­cze­nie cza­sow­ni­ka pod­sta­wo­we­go o nowo wybrzmie­wa­ją­ce – brze­mien­nie­ją­ce – sen­sy. Cza­sow­nik pod­sta­wo­wy – „byłam”. Bo cho­ciaż moje cia­ło po raz kolej­ny zaszło w urze­czo­wie­nie, to jest to teraz rzecz, któ­rą moż­na na dłuż­szy czas obcią­żyć sze­re­giem czyn­no­ści (przy oka­zji pozba­wia­jąc ją swo­bo­dy w wyko­ny­wa­niu innych) – rzecz do maca­nia, oglą­da­nia, waże­nia, fasze­ro­wa­nia i sfu­sze­ro­wa­nia, oce­nia­nia w roko­wa­niach, obli­cza­nia, przy­bie­ra­nia i roz­bie­ra­nia, bada­nia i apli­ko­wa­nia. Rze­czow­nik odcza­sow­ni­ko­wy („uby­wa­nie”, „przy­by­wa­nie”), któ­ry ma teraz tyl­ko odpo­czy­wać, uspo­ka­jać się i zaspo­ka­jać potrze­by cza­sow­ni­ka pochod­ne­go („przy­bądź”), zdro­wo się odży­wiać, ale nie pić i nie uży­wać, tyć, ale zgod­nie z tabe­la­mi pie­lę­gnia­rek, spa­ce­ro­wać, lecz bez for­sun­ku, wni­kać w sie­bie, lecz bez fra­sun­ku.

Jakie to nowe sen­sy nie­sie na łopo­czą­cym sztan­da­rze awan­gar­do­wy przed­ro­stek U-? Ozna­cza dopro­wa­dze­nie cze­goś do skut­ku (sku­tek tkwi w jed­nej z przy­czyn, wygod­nie się w niej umo­ścił), usu­nię­cie cze­goś lub odda­le­nie się od cze­goś (zacie­śnie­nie w jedy­nej życio­wej roli, wyrzu­ce­nie poza otwar­tą prze­strzeń, odda­le­nie od złu­dy wol­no­ści), zmniej­sze­nie ilo­ści lub roz­mia­rów cze­goś (bo cho­ciaż cia­ła będzie przy­by­wać, mnie samej będzie coraz mniej), doko­na­nie cze­goś mimo prze­szkód (gdyż życie i śmierć przy­cho­dzą znie­nac­ka, nie­waż­ne jakie sta­wia­my im tamy). Ukrę­cić (bicz na same­go sie­bie), uro­bić (kogoś, by zgo­dził się na coś; uro­bić się po łok­cie), ugo­to­wać (być ugo­to­wa­nym), ubić (tar­gu z wła­snym losem). Umar­twić się, umę­czyć, ulec, ubóść, ubyć. Utrwa­lić się, utoż­sa­mić, uko­rzyć. Utwo­rzyć.


Domi­ni­ka Dzi­kow­ska, www.dzikowska.pl


*

Utwo­rzyć – to zda­nie na przy­kład pró­bu­ję utwo­rzyć co naj­mniej od godzi­ny. Kie­dy już, już zaczy­na się ugrun­to­wy­wać mię­dzy mną a lap­to­pem wid­nie­ją­cym hen, hen za potęż­nie­ją­cym pagór­kiem brzu­cha, natych­miast jest pod­my­wa­ne dzie­cię­cym pła­czem, wyle­wem żądań, powo­dzią wymu­szeń.

Czar­ne mle­ko turec­kiej pisar­ki Elif Şafak (przeł. Nata­lia Wiśniew­ska, Wydaw­nic­two Lite­rac­kie, Kra­ków 2011) to książ­ka – jak wska­zu­je pod­ty­tuł – „o pisa­niu, macie­rzyń­stwie i wewnętrz­nym hare­mie”. Autor­ka, wspie­ra­jąc opo­wieść na wła­snym doświad­cze­niu cią­ży, poro­du, a zwłasz­cza depre­sji popo­ro­do­wej (to do niej odno­si się tytu­ło­wa meta­fo­ra), ale też się­ga­jąc do świa­dectw innych piszą­cych kobiet, pró­bu­je odpo­wie­dzieć na pyta­nie o to, czy da się pogo­dzić bycie mat­ką z byciem pisar­ką. („Mia­łaś tyl­ko minu­tę dla mnie, praw­da?” – zda­nie zosta­je urwa­ne siłą wyrzu­tu mojej cór­ki – „A teraz zno­wu musisz pisać, tak?”. I co zro­bić: czy po pro­stu zatrza­snąć się przed nią w poko­ju, by uobec­niać ją w tym tek­ście, czy odpu­ścić i pójść się bawić w „mamę kot­ków”, mając nadzie­ję, że uszczk­nę któ­ryś z cór­czy­nych zło­tych samo­rod­ków sen­su, by go potem wyko­rzy­stać „do wier­sza”?)

Podob­nie jak we mnie kłó­cą się teraz Ule­gła Mamuś­ka z coraz bar­dziej sfru­stro­wa­ną, bo coraz mniej piszą­cą Mat­ką Gro­mo­wład­ną (któ­ra zamiast gro­mu dzier­ży wście­kle pió­ro i kla­wia­tu­rę), tak w książ­ce Şafak do woj­ny domo­wej przy­stę­pu­ją jej „wewnętrz­ne Cali­necz­ki”: Panien­ka Prak­tycz­na, Pan­na Inte­lek­tu­alist­ka Cynicz­na, Mila­dy Ambi­cja Cze­chow­ska, Blue Bel­le Bova­ry, Pani Der­wisz oraz Mam­cia Pud­ding Ryżo­wy. Już same dow­cip­ne prze­zwi­ska nada­ne przez autor­kę miesz­kan­kom jej jaź­nio­we­go hare­mu odbie­ra­ją Czar­ne­mu mle­ku część depre­syj­nej aury suge­ro­wa­nej w tytu­le. Bo i rze­czy­wi­ście książ­ka, mimo powa­gi tema­tu, pisa­na jest lek­kim, humo­ry­stycz­nym sty­lem. Styl ten, podob­nie jak cała kon­cep­cja opo­wie­ści Şafak, mnie oso­bi­ście momen­ta­mi draż­ni, zwłasz­cza gdy minia­tu­ro­we kobiet­ki pró­bu­ją zmie­rzyć się na prze­ko­na­nia z posta­cia­mi z krwi i kości, co spro­wa­dza głę­bo­kie roz­wa­ża­nia autor­ki do dwóch wymia­rów infan­tyl­nej kre­sków­ki.

Staw­ka, o któ­rą toczy się wal­ka, pozo­sta­je jed­nak wyso­ka, nie­za­leż­nie od tego, kto sta­je w szran­ki – pogrą­żo­na w depre­sji pisar­ka czy postać prze­ry­so­wa­na z dzie­cię­cej ani­mo­wan­ki. Książ­ka Şafak zresz­tą, wbrew tytu­ło­wi i mylą­cym opi­som na okład­ce, naj­mniej doty­czy samej depre­sji popo­ro­do­wej. O tym doświad­cze­niu autor­ka pisze dopie­ro w szó­stej i siód­mej (ostat­niej) czę­ści Czar­ne­go mle­ka – i rów­nież tam nie daru­je czy­tel­ni­ko­wi disney­ow­skiej opra­wy, gdyż wpro­wa­dza na sce­nę kolej­ną (jedy­ną męską!) minia­tu­ro­wą postać, a mia­no­wi­cie zło­śli­we­go Lor­da Pot­to­na, Dżi­na Depre­sji Popo­ro­do­wej. Książ­ka ta, bar­dziej niż zapi­sem depre­syj­ne­go zamknię­cia się na naro­dzo­ne dziec­ko, jest ana­li­zą dłu­gie­go pro­ce­su otwie­ra­nia się na moż­li­wość bycia mat­ką. To wła­śnie otwar­cie – tak pod­nio­śle opi­sa­ne w Szcze­li­nach ist­nie­nia – jest staw­ką, o któ­rą toczą zacie­kłą wal­kę „wewnętrz­ne Cali­necz­ki” Şafak. I w tym momen­cie nie jest waż­ne, jak kary­ka­tu­ral­nie wypa­da­ją owe roz­draż­nio­ne, jazgo­tli­we jaź­niąt­ka na tle wywa­żo­nej filo­zo­fii egzy­sten­cjal­ne­go otwar­cia Brach-Cza­iny. Liczy się sama wal­ka, a raczej – pasmo kolej­nych klęsk i zwy­cięstw, któ­re prze­ży­wa każ­da kobie­ta, gdy dowia­du­je się, że jest w cią­ży, gdy się na nią zga­dza lub nie, gdy roz­ra­sta się w niej ta wia­do­mość przez kolej­ne mie­sią­ce albo gdy w niej w pew­nym momen­cie obumie­ra, i kie­dy wresz­cie nad­cho­dzi ostat­nie star­cie – wyda­nie z sie­bie wer­dyk­tu na świat.

Roz­pi­sa­ne na gło­sy minia­tu­rek pyta­nie, jakie zada­je sobie Elif Şafak – czy mam otwo­rzyć się na moż­li­wość bycia mat­ką? – sta­wia rów­nież, tyle że w o wie­le bar­dziej doj­mu­ją­cy spo­sób, Oria­na Fal­la­ci w Liście do nie naro­dzo­ne­go dziec­ka (przeł. Euge­niusz Kabatc, Wydaw­nic­two Dol­no­ślą­skie, Wro­cław 1993). O ile bowiem w Czar­nym mle­ku wąt­pli­wo­ści zosta­ją ute­atra­li­zo­wa­ne w sty­lu buf­fo, a mło­da mat­ka – po okre­sie pano­wa­nia róż­nych ustro­jów wewnętrz­nych: anar­chii, monar­chii, dyk­ta­tu­ry – dopro­wa­dza w koń­cu sie­bie i swój jaź­nio­wy harem do usta­bi­li­zo­wa­ne­go sta­nu macie­rzyń­skiej demo­kra­cji, o tyle w Liście… wal­ka o apro­ba­tę dla ist­nie­nia wypa­da znacz­nie dra­ma­tycz­niej. W książ­ce Fal­la­ci mono­lo­gu­ją­cy głos głów­nej boha­ter­ki – samot­nej, nie­za­leż­nej, robią­cej karie­rę kobie­ty, któ­ra dowia­du­je się, że jest w cią­ży – wyda­je się brzmieć bar­dziej dono­śnie i jed­no­znacz­nie niż roze­dr­ga­ny, roz­bi­ty na role głos u Şafak. A jed­nak i on zała­mu­je się w zde­rze­niu z prze­ko­na­nia­mi wyra­ża­ny­mi moc­no i dobit­nie przez roz­mów­ców boha­ter­ki, któ­rzy póź­niej, pod koniec książ­ki, wcie­la­ją się w role oskar­ży­cie­li, obroń­ców i świad­ków w sym­bo­licz­nym pro­ce­sie nad nią.

Cho­ciaż otwie­ra­nie się lub zamy­ka­nie na ist­nie­nie jest wewnętrz­ną spra­wą cię­żar­nej, to od same­go począt­ku musi ona zma­gać się z inge­ren­cja­mi intru­zów. Ście­ra się więc z gine­ko­lo­giem-tra­dy­cjo­na­li­stą, któ­ry nie akcep­tu­je fak­tu, że przy­szła mat­ka jest oso­bą samot­ną, i podej­rze­wa ją o chęć zabi­cia pło­du, a gdy poja­wia­ją się pro­ble­my z utrzy­ma­niem cią­ży, każe pacjent­ce pod­jąć skraj­nie rady­kal­ne środ­ki ostroż­no­ści. Szar­pie się w miło­sno-nie­na­wist­nej wal­ce z ojcem dziec­ka, któ­ry naj­pierw go nie chce i pró­bu­je „zała­twić spra­wę” pie­niędz­mi na skro­ban­kę, ale potem – gdy cią­ża obumie­ra – dołą­cza do gro­na oskar­ży­cie­li zarzu­ca­ją­cych kobie­cie mor­der­stwo z pre­me­dy­ta­cją. Boha­ter­ka powa­ża, a jed­no­cze­śnie pod­wa­ża, racje pra­co­daw­cy, któ­ry oba­wia się, że cią­ża, zwłasz­cza zagro­żo­na, zagro­zi karie­rze pra­cow­ni­cy i dobru fir­my. W podob­ny spo­sób – w zawie­sze­niu mię­dzy zaprze­cze­niem a akcep­ta­cją – trak­tu­je wresz­cie rady przy­ja­ciół­ki-femi­nist­ki, mat­ki dwój­ki dzie­ci i wete­ran­ki kil­ku skro­ba­nek, gdy ta zale­ca jej abor­cję, ale póź­niej para­dok­sal­nie wyka­zu­je wiel­kie oba­wy o zdro­wie nie­na­ro­dzo­ne­go. Kolej­ne gło­sy nale­żą do rodzi­ców boha­ter­ki, któ­rzy posta­na­wia­ją być po jej stro­nie zarów­no wte­dy, gdy zde­cy­du­je się uro­dzić dziec­ko, jak i wte­dy, gdy je usu­nie. Jest wresz­cie wywa­żo­na dekla­ra­cja lekar­ki nama­wia­ją­cej pacjent­kę, by nie rezy­gno­wa­ła z wła­snych pla­nów życio­wych tyl­ko dla­te­go, że rygo­ry­stycz­ny gine­ko­log kazał jej – w imię doj­rze­wa­ją­ce­go w niej poten­cjal­ne­go życia – leżeć plac­kiem przez cały okres cią­ży.

Posta­ci ście­ra­ją­ce się w książ­ce Fal­la­ci nie są wca­le ucie­le­śnie­nia­mi róż­nych racji w spo­rze o pra­wo do abor­cji. Autor­ka nie opo­wia­da się po żad­nej ze stron, a sym­bo­licz­ny pro­ces roz­gry­wa­ją­cy się w fina­le książ­ki poka­zu­je, jak trud­ny do roz­plą­ta­nia jest każ­dy węzeł ludz­kie­go doświad­cze­nia, któ­re­go nie wol­no prze­ci­nać rady­kal­nym cię­ciem insty­tu­cjo­nal­nym. Sytu­acja, w jakiej zna­la­zła się boha­ter­ka, wyda­je mi się tak tra­gicz­na i auten­tycz­na wła­śnie dla­te­go, że nie wpi­su­je się w żad­ną rację. List… Fal­la­ci – tak­że poprzez wybór gatun­ko­wy, któ­ry wpro­wa­dza na sce­nę, w akcie final­nej pro­zo­po­pei, głos nie­na­ro­dzo­ne­go dziec­ka – to dra­ma­tycz­na szar­pa­ni­na mię­dzy bez­względ­ną apro­ba­tą dla życia (na przy­kład gdy boha­ter­ka nada­je kon­kret­ne cechy cha­rak­te­ru i pra­wo świa­do­mej decy­zji cze­muś, co jest zale­d­wie trzy­ty­go­dnio­wym zlep­kiem komó­rek) a jego rów­nie rady­kal­ną nega­cją (kie­dy cię­żar­na pogrą­ża się w mrocz­nym prze­ko­na­niu o absur­dzie ist­nie­nia i chce zawcza­su uchro­nić swo­je dziec­ko przed „prze­mo­cą naro­dzin”). Książ­ka wło­skiej pisar­ki jest bole­śnie roz­war­ta pomię­dzy per­spek­ty­wą otwar­cia i zamknię­cia, mię­dzy wybo­rem a znie­wo­le­niem, abor­cją a poro­nie­niem, insty­tu­cją a doświad­cze­niem.

A ty? Co czu­jesz, gdy patrzysz w tę sączą­cą się ranę, w tę szcze­li­nę ist­nie­nia?

*

Bez. Będzie pach­niał majo­wo, gdy cię uro­dzę. Na razie każ­dy zapach, nie­waż­ne – przy­jem­ny czy cuch­ną­cy – wywo­łu­je mdło­ści. Dla­te­go uczę się zno­wu funk­cjo­no­wać bez. Bez codzien­nych kil­ku kaw, bez wie­czor­ne­go piw­ka przy fil­mie, bez wyjść towa­rzy­skich, bez sza­leństw do zawro­tu gło­wy, bo i tak wciąż mi się w niej krę­ci, bez sma­ko­ły­ków, sko­ro ist­nie­je trzy­dzie­ści pro­cent, że cukrzy­ca nawró­ci, bez pla­nów na przy­szłe waka­cje, bez zapro­szeń na festi­wa­le i spo­tka­nia autor­skie, bez nad­pro­gra­mo­wych wydat­ków, bo wiem, ile pochło­niesz już od pierw­sze­go wde­chu, bez ambi­cji ukoń­cze­nia tej książ­ki, któ­rą wła­śnie przez cie­bie – dla cie­bie – zaczy­nam pisać.

*

Kie­dy boha­ter­ka Fal­la­ci wyru­sza w dłu­gą, samot­ną podróż samo­cho­dem, mimo zagro­żo­nej cią­ży i wbrew zaka­zo­wi gine­ko­lo­ga, ale przy apro­ba­cie innej lekar­ki, pró­bu­je tym samym wywal­czyć sobie odro­bi­nę wol­no­ści, któ­rą ode­bra­ło jej pano­szą­ce się w niej ist­nie­nie. O ten skra­wek nie­za­leż­no­ści wal­czy zresz­tą nie tyl­ko dla sie­bie i wbrew dziec­ku – ale rów­nież: dla nie­go. Aby ono mogło stać się w peł­ni oso­bą – tłu­ma­czy – tak­że ona musi nią pozo­stać. Wyjeż­dża­jąc samot­nie, pró­bu­je ponad­to uwol­nić się od cudzych gło­sów – leka­rzy, byłe­go kochan­ka, przy­ja­ciół­ki – by roz­strzy­gnąć grę o życie w cał­ko­wi­tej ciszy: jedy­nie mię­dzy sobą a dziec­kiem.

Bo to się zawsze roz­strzy­ga w ciszy. Zamy­kasz się na racje innych i wła­sne, żeby otwo­rzyć się na wszyst­kie moż­li­wo­ści, jakie nie­sie w sobie – noszo­ne przez cie­bie – poten­cjal­ne ist­nie­nie. Jesteś sama, z tymi kro­pel­ka­mi krwi na bie­liź­nie, któ­re cza­sem wiesz­czą poro­nie­nie, ale rów­nie dobrze mogą nie być żad­nym zna­kiem. Jesteś sama, porzu­co­na mię­dzy nie­chę­cią a rado­ścią, zgo­dą a wypar­ciem, nega­cją a zacie­ka­wie­niem. A naj­bar­dziej sama jesteś wte­dy, gdy chwy­ta cię prze­ra­ża­ją­ca myśl, że może dla wszyst­kich lep­sze było­by takie przed­wcze­sne roz­wią­za­nie, i gdy zaraz panicz­nie chwy­tasz się myśli innej – „żeby go tyl­ko, broń Boże, nie stra­cić”.

*

Wła­sno. To wszyst­ko, czym teraz będę musia­ła się dzie­lić. Już nie na dwa, nie na trzy, czte­ry, lecz na pięć. Kie­dyś myśla­łam, że Bóg trój­cę lubi i dla­te­go obda­ro­wał nas cór­ką. Syn nie paso­wał do trój­ko­we­go rachun­ku, ale za to ide­al­nie wpi­sał się w spo­łecz­ną sztan­cę: dwa plus dwa, rodzi­ce i parecz­ka. Ty, któ­re dla mnie jesz­cze nie masz płci, przy­szło­ści, imie­nia, jesteś tym trze­cim skład­ni­kiem doda­wa­nia, któ­ry nam popsuł buchal­te­rię, ale Komuś Tam – widać – świet­nie pasu­je do nie­ziem­skie­go rachun­ku. Trze­cie dziec­ko. Trze­cie fiat. Trze­ci cud.


Domi­ni­ka Dzi­kow­ska, www.dzikowska.pl


*

W Macie­rzyń­stwie non-fic­tion. Rela­cji z prze­wro­tu domo­we­go (Wydaw­nic­two Czar­ne, Woło­wiec 2012) Joan­na Woź­nicz­ko-Cze­czott roz­wa­ża, ile praw­dy jest w powie­dze­niu, że miłość (tu: macie­rzyń­ska) to taka rzecz, któ­ra się mno­ży, kie­dy się ją dzie­li. W typo­wym dla sie­bie słod­ko-gorz­kim sty­lu autor­ka – mat­ka, póki co, jedy­nacz­ki – roz­li­cza domo­wy rachu­nek wie­lo­dziet­no­ści. Bez złu­dzeń wyzna­je (cytu­ję z kom­pu­te­ro­pi­su):

(…) ja w zna­nym dow­ci­pie o poły­ka­niu mone­ty (gdy pię­cio­zło­tów­kę połknie pierw­sze, jedziesz do szpi­ta­la, gdy trze­cie, potrą­casz z kie­szon­ko­we­go) widzę coś smut­ne­go. Żal mi tego nie­szczę­sne­go trze­cie­go, z kie­szon­ko­wym o pięć zło­tych mniej­szym. Czwar­ty nigdy nie dosta­nie tyle, co jedy­nak. Moż­na się spie­rać w nie­skoń­czo­ność, jak któ­ry model wpły­wa potem na oso­bo­wość – ale będą to spo­ry jało­we, bo bywa róż­nie. Ja patrzę na to tyl­ko z per­spek­ty­wy mat­ki. Już teraz trud­no mi dawać sie­bie po rów­no, mężo­wi i cór­ce. Skąd wziąć sie­bie aż tyle, aby obda­rzyć sobą kolej­ne dzie­ci i to tak, aby żad­ne nie czu­ło się pokrzyw­dzo­ne? I jesz­cze doko­nać tego tak gospo­dar­nie, aby ciut sie­bie dla sie­bie zosta­wić?

Ja rów­nież nie wiem, jak gospo­da­ru­ją miło­ścią mat­ki piąt­ki, szóst­ki czy sió­dem­ki dzie­ci. Kie­dy za ich ple­ca­mi sły­szę jęk nie­do­wie­rza­nia pomie­sza­ny ze zło­śli­wym komen­ta­rzem („Mamy XXI wiek, nie sły­sza­ła o anty­kon­cep­cji?”), sama milk­nę ude­rzo­na siłą tego nie­zwy­kłe­go otwar­cia na życie. Ja, któ­ra przy dwój­ce zamie­niam się co chwi­lę w twar­dą grud­kę gnie­wu lub splą­tek iry­ta­cji, nie wiem, kim będę, gdy uro­dzi się to trze­cie. Nie daje mi też spo­ko­ju czwar­te dziec­ko z powie­ści Doris Les­sing Pią­te dziec­ko (przeł. Anna Greń, PIW, War­sza­wa 2005) – wła­śnie ono, maleń­ki i roz­kosz­ny Paweł, ode­pchnię­ty przez mat­kę, gdy ta sku­pi­ła się cał­ko­wi­cie na nosze­niu w sobie, rodze­niu, kar­mie­niu i wycho­wy­wa­niu kolej­ne­go syna – „potwo­ra” Bena.

Oczy­wi­ście nie trze­ba wyostrzać sytu­acji aż tak bar­dzo, jak zro­bi­ła to Les­sing (nie poj­mu­ję, jak mogłam zabrać tę przy­gnę­bia­ją­cą lek­tu­rę do szpi­ta­la, gdy w dru­giej cią­ży wal­czy­łam z cięż­ką infek­cją, a mój syn zma­gał się z zagra­ża­ją­cym życiu czę­sto­skur­czem nad­ko­mo­ro­wym). Wystar­czy codzien­na prak­ty­ka – koniecz­ność odsu­wa­nia od sie­bie jed­ne­go dziec­ka, gdy dru­gie doma­ga się uwa­gi, cią­głe prze­py­chan­ki o ten ską­py czas dzie­lo­ny mię­dzy rodzi­nę a pra­cę (i z rzad­ka twór­czość), nie­koń­czą­ce się pasmo wza­jem­nych wyrzu­tów i fru­stra­cji. A do rachun­ku doli­cza się prze­cież miłość – jak uszczk­nąć odro­bi­nę od sil­nej, mądrej pier­wo­rod­nej oraz od wyrwa­ne­go poro­nie­niu i czę­sto­skur­czo­wi syn­ka ryzy­ka, żeby obdzie­lić nią to trze­cie, któ­re przy­bę­dzie i weź­mie?

*

Naj­pięk­niej­sze wyzna­nie miło­sne mojej cór­ki: „Kocham Cię na wła­sność”. Wła­sność – jej pra­wo – moż­li­wość roz­po­rzą­dza­nia czymś z wyłą­cze­niem innych osób. Życie rodzin­ne wery­fi­ku­je pra­wa wyłącz­no­ści – ugnia­ta je jak cia­sto­li­nę, drze na strzęp­ki, tak jak to robią pal­ce moje­go syn­ka buszu­ją­ce­go w szaf­kach z sekret­ny­mi notat­ka­mi mamy. Wła­sne cia­ło? Przy­naj­mniej na dwa lata – cią­ży, kar­mie­nia, rekon­wa­le­scen­cji po tym wszyst­kim – nie będzie nale­ża­ło do mnie. Wła­sne pla­ny? Z łatwo­ścią zni­we­czą je skrę­co­na noga cór­ki, prze­zię­bie­nie syna i wszyst­kie nie­zna­ne przy­pad­ki loso­we, któ­re przy­nie­sie ze sobą to trze­cie. Wła­sny czas na roz­wi­ja­nie pasji i ambi­cji? Rychło roz­mie­ni się na ciąg cza­so­chłon­nych zachcia­nek, któ­re zawsze wdzie­ra­ją się w pół sło­wa, zosta­nie bez­tro­sko zmar­no­tra­wio­ny, roz­drob­nio­ny, roz­mie­cio­ny w proch przez nie­zręcz­ne, lep­kie rącz­ki, a potem – para­dok­sal­nie – zamie­ni się w ogrom cią­gną­cych się nie­mi­ło­sier­nie, nud­nych i odmóż­dża­ją­cych godzin spę­dza­nych na pla­cach zabaw, przy kuchen­ce, pral­ce, sprzą­ta­niu zaba­wek, prze­wi­ja­niu, ukła­da­niu ubra­nek. Kąt wła­sny? Cny to blef, szczę­sny, sny to już tyl­ko, sny…

*

Kwe­stia zawłasz­cza­nia mat­ki przez dziec­ko, świet­nie opi­sa­na przez Joan­nę Woź­nicz­ko-Cze­czott w Macie­rzyń­stwie non-fic­tion, poja­wia się w książ­kach, blo­gach i w dys­ku­sjach publicz­nych coraz czę­ściej, trud­no więc uznać ją dziś za temat tabu. Jed­nak kie­dy w dru­giej poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych uka­za­ła się książ­ka Adrien­ne Rich Zro­dzo­ne z kobie­ty. Macie­rzyń­stwo jako doświad­cze­nie i insty­tu­cja (przeł. Joan­na Mizie­liń­ska, Sic!, War­sza­wa 2000), była nie­wąt­pli­wie tek­stem prze­ło­mo­wym, a i dzi­siaj pozo­sta­je jed­nym z naj­bar­dziej kry­tycz­nych dzieł roz­pra­wia­ją­cych się z zagad­nie­niem macie­rzyń­stwa.

Zasad­ni­cze roz­dzie­le­nie, jakie­go doko­nu­je autor­ka, jest sygno­wa­ne już w pod­ty­tu­le. Rich pisze, że macie­rzyń­stwo ma dwa wymia­ry – z jed­nej stro­ny jest cudow­nym, nie­po­wta­rzal­nym, auten­tycz­nym doświad­cze­niem, z któ­re­go mat­ka i dziec­ko czer­pią moc, obda­rza­jąc się wza­jem­nie miło­ścią, ale z dru­giej stro­ny nader czę­sto bywa mrocz­ną i nisz­czą­cą wła­dzą insty­tu­cjo­nal­ną, cał­ko­wi­cie zawłasz­cza­ją­cą wol­ność jed­nost­ki. W pierw­szym roz­dzia­le książ­ki – pod tytu­łem „Złość i czu­łość” – ame­ry­kań­ska pisar­ka cytu­je frag­men­ty dzien­ni­ka, któ­ry pro­wa­dzi­ła, pozo­sta­jąc przez dzie­sięć lat w domu ze swy­mi trze­ma syn­ka­mi, i zde­rza je z chłod­ną, prze­pro­wa­dza­ną po latach ana­li­zą wła­snych zacho­wań, ste­ro­wa­nych – jak twier­dzi – przez patriar­chal­ną insty­tu­cję (a nie fakt) macie­rzyń­stwa. Wśród tych szcze­rych wyznań znaj­dzie­my choć­by takie (z dzien­ni­ka):

Moje dzie­ci sta­no­wią przy­czy­nę naj­bar­dziej bole­sne­go cier­pie­nia, jakie­go doświad­czam. To cier­pie­nie ambi­wa­len­cji: mor­der­cze prze­cho­dze­nie od gorz­kiej nie­chę­ci i nad­szarp­nię­tych ner­wów do bło­gie­go zado­wo­le­nia i czu­ło­ści.

Albo takie (pisa­ne po latach):

Nie wiem, w jaki spo­sób prze­szli­śmy od ich [synów – przyp. J.M.] bojo­we­go dzie­ciń­stwa i moje­go bojo­we­go macie­rzyń­stwa do wspól­ne­go roz­po­zna­nia sie­bie nawza­jem. Praw­do­po­dob­nie to wspól­ne uzna­nie, zdu­szo­ne przez spo­łecz­ne warun­ki i tra­dy­cję, ist­nia­ło zawsze, od pierw­szej wymia­ny spoj­rzeń mię­dzy mat­ką i nie­mow­lę­ciem przy pier­si. Nie­mniej jed­nak wiem, że przez lata wie­rzy­łam, iż nie powin­nam była zostać niczy­ją mat­ką, że, ponie­waż sil­nie odczu­wa­łam wła­sne potrze­by i czę­sto gwał­tow­nie dawa­łam temu wyraz, byłam Kali, Medeą, lochą poże­ra­ją­cą swe pro­się­ta, nie­ko­bie­cą kobie­tą w uciecz­ce przed kobie­co­ścią, Nie­tz­sche­ań­skim potwo­rem. (…) Czu­ję żal z powo­du mar­no­tra­wie­nia sie­bie w tam­tym okre­sie, gniew na oka­le­cze­nie i mani­pu­lo­wa­nie rela­cją pomię­dzy mat­ką a dziec­kiem, któ­ra jest wspa­nia­łym, auten­tycz­nym źró­dłem i doświad­cze­niem miło­ści.

Zamiast bli­skiej wię­zi mię­dzy mat­ką a dziec­kiem Adrien­ne Rich poka­zu­je, jak wokół nich zaci­ska się duszą­ca pętla. Zamknię­ci sami w domu, krę­cą­cy się jak bąki w wirze codzien­nych rytu­ałów mycia, prze­wi­ja­nia, drze­mek, zabaw i kar­mie­nia, zre­du­ko­wa­ni do sie­bie nawza­jem – są pod­da­wa­ni dzia­ła­niom dwóch odwrot­nych sił: dośrod­ko­wej siły przy­wią­za­nia i odśrod­ko­wej siły wyob­co­wa­nia. Według Rich mat­kę i dziec­ko przy­wią­zu­je do sie­bie nie tyl­ko natu­ral­na miłość, lecz tak­że zewnętrz­na opre­sja – wła­dza patriar­chal­nej insty­tu­cji macie­rzyń­stwa. Narzę­dzia naci­sku to wzor­ce utrwa­la­ne w bro­szu­rach o dobrym mat­ko­wa­niu, ste­reo­ty­po­we pora­dy leka­rzy, położ­nych czy róż­nych domo­ro­słych spe­cja­li­stów (choć­by zrzę­dli­wych sta­ru­szek, któ­re na każ­dym kro­ku bom­bar­du­ją cię tek­sta­mi typu: „to dziec­ko jest za cien­ko ubra­ne, zapa­le­nie płuc muro­wa­ne”), a tak­że głę­bo­ko uwew­nętrz­nio­ne obra­zy kobie­ty jako mikro­kli­ma­tycz­ne­go inku­ba­to­ra, zarad­nej kar­mi­ciel­ki i buchal­ter­ki, odda­nej żony, wiecz­nie cze­ka­ją­cej madon­ny, zawsze chęt­nej kochan­ki, wie­lo­funk­cyj­ne­go robo­ta kuchen­no-sprzą­ta­ją­ce­go i mistrzow­sko wycho­wu­ją­cej pacho­lę­ta domo­wej bony. Pod wpły­wem wpa­ja­nych przez insty­tu­cję macie­rzyń­stwa wzor­ców mat­ka – w imię rze­ko­me­go dobra dziec­ka – zaczy­na ogra­ni­czać wła­sną prze­strzeń życio­wą. Rezy­gnu­je z ambi­cji zawo­do­wych, zanie­dbu­je swój wygląd i życie towa­rzy­skie, odci­na się od swo­jej twór­czo­ści, wresz­cie prze­sta­je wal­czyć nawet o tę odro­bi­nę cza­su wol­ne­go, gdy mogła­by zro­bić coś tyl­ko dla sie­bie – prze­czy­tać książ­kę, poroz­ma­wiać przez tele­fon czy choć­by wyjść sama na spa­cer. Tak oto natu­ral­ne wza­jem­ne przy­wią­za­nie sta­je się nie­na­tu­ral­nym, nisz­czą­cym obie stro­ny znie­wo­le­niem.

Rich być może zbyt­nio rady­ka­li­zu­je sytu­ację ubez­wła­sno­wol­nie­nia mat­ki przez insty­tu­cję macie­rzyń­stwa, jed­nak robi to w dobrej wie­rze i – co waż­niej­sze – zaświad­cza swój tekst pry­wat­nym doświad­cze­niem. Dzie­li się z nami wła­sną histo­rią, mając nadzie­ję, że w ten spo­sób oca­li kil­ka innych matek przed rezy­gna­cją z sie­bie w imię dziec­ka. „Trze­ba pozwo­lić dziec­ku na odej­ście” – powta­rza kil­ka­krot­nie. Trze­ba otwo­rzyć mu dro­gę, by mogło nią iść cał­kiem samo, żyć po swo­je­mu. I to jest, tak myślę, kolej­ny aspekt egzy­sten­cjal­ne­go otwar­cia, o któ­rym pisze Brach-Cza­ina. Prze­rwać zaklę­ty krąg ubez­wła­sno­wol­nie­nia, otwo­rzyć się na moż­li­wość odej­ścia, zwol­nić ze zobo­wią­zań… „Lecz nie wystar­czy pozwo­lić naszym dzie­ciom odejść” – pod­su­mo­wu­je gorz­ko Rich – „potrze­bu­je­my wła­sne­go ja, by doń powró­cić”.

*

Zwol­nie­nie. I jego prze­klę­ta wie­lo­znacz­ność.

A zatem: natu­ral­ne w „odmien­nym sta­nie” ogra­ni­cze­nie tem­pa życia, ale też – tak bole­sne zwłasz­cza dla pisa­rek czy naukow­czyń – spo­wol­nie­nie reak­cji psy­chicz­nych i myślo­wych sko­ja­rzeń (w dniu, w któ­rym odczy­ta­łam pozy­tyw­ny wynik testu cią­żo­we­go, pomy­li­łam Dżej Lo z Whit­ney Houston, a sły­sząc teścia obie­cu­ją­ce­go mężo­wi, że przy­wie­zie mu samo­gon, wyobra­zi­łam sobie, że z tro­feum myśliw­skie­go, któ­rym chcia­no nas obda­ro­wać, ostat­nie nam się li tyl­ko lisi „sam ogon”), nie­ustę­pli­we roz­ko­ja­rze­nie utrud­nia­ją­ce lek­tu­rę, trzeź­wy ogląd realiów, a nade wszyst­ko pisa­nie.

Zwol­nie­nie w cza­sie, ale i z miej­sca. Nie tyle ze sta­no­wi­ska pra­cy, bo ten aspekt mnie nie doty­czy (jako bez­e­ta­to­wej fre­elan­cer­ki ze spe­cja­li­za­cją kura domo­wa), ile z miej­sca, któ­re zaj­mo­wa­łam w rubrycz­kach tak zwa­ne­go oglą­du spo­łecz­ne­go. Tak, tak wła­śnie. Już daw­no prze­sta­łam się na przy­kład mie­ścić w stan­dar­do­wych wymia­rach rubrycz­ki „dok­to­rant­ka” łama­ne na „karie­ra nauko­wa”. Jeśli chce się robić tę ostat­nią, pod żad­nym pozo­rem nie wol­no zacho­dzić w cią­żę. W jed­ną, w dru­gą, a w trze­cią to już na pew­no.

Wykre­ślo­na z jed­ne­go kwa­dra­ci­ku, pró­bo­wa­łam osa­dzić się w innym – sygno­wa­nym sło­wem „poet­ka”. Jed­nak i temu sta­tu­so­wi zaczę­ły cią­żyć kolej­ne cią­że – poet­ka to prze­cież raczej skan­da­list­ka niż mat­ka; roz­hi­ste­ry­zo­wa­na alko­ho­licz­ka albo owia­na mgieł­ką tra­gi­zmu pusz­czal­ska, a nie spo­le­gli­wa westal­ka; nało­go­wa samo­bój­czy­ni, a nie ta, któ­ra zamiast odbie­rać życie – daje je wie­lo­krot­nie; flir­tu­ją­ca fla­ma fatal­na, a nie spra­wu­ją­ca kura­te­lę matriosz­ka, zasie­dzia­ła kwo­ka.

Co jed­nak by jesz­cze w mia­rę prze­szło przy stan­dar­do­wej dwój­ce, sta­je się aber­ra­cją, gdy w grę wcho­dzi ten żenu­ją­cy, odsta­ją­cy, żga­ją­cy w oczy nad­da­tek – trze­cia cią­ża. Jesz­cze nie wiem, ale już prze­czu­wam, jakie mi ogląd spo­łecz­ny naszy­ku­je rubrycz­ki. „Nie­od­po­wie­dzial­na wie­lo­ród­ka”. „Ele­ment z Gro­cho­wa”. „Kato-pato­lo­gia”. „Płod­na jak kró­li­ca”. I może jako doda­tek moty­wa­cyj­ny: „Dziel­na wie­lo­dziet­na”, „Sza­lo­na Mat­ka Polka”, „Stra­ceń­cza boha­ter­ka”.

A teraz wystar­czy pod­li­czyć. Bilans: stra­ty i zyski.

*

O duszą­cej sile przy­wią­za­nia mat­ki i dziec­ka (tu: cór­ki) pisze Luce Iri­ga­ray w nie­zwy­kle suge­styw­nym, meta­fo­rycz­nym tek­ście I jed­na nie ruszy bez dru­giej (przeł. Aga­ta Arasz­kie­wicz, „Tek­sty Dru­gie” nr 6, 2000). Autor­ka, podob­nie jak Jolan­ta Brach-Cza­ina, sytu­uje rela­cję macie­rzyń­ską w dia­lek­ty­ce zamknię­cia i otwar­cia. Egzy­sten­cjal­na gra w „zamknię­te – otwar­te”, dzię­ki mgli­stej per­spek­ty­wie cza­so­wej zasto­so­wa­nej przez Iri­ga­ray, odby­wa się jed­no­cze­śnie w róż­nych momen­tach życia boha­te­rek. Głos cór­ki wzy­wa­ją­cej mat­kę wyła­nia się zatem zara­zem z mię­snej i głu­chej cze­lu­ści maci­cy; z koły­ski, w któ­rej nie­mow­lę krzy­kiem doma­ga się mat­czy­nej uwa­gi; zza pier­si kar­mią­cej dziec­ko lodem; z roz­mów z ojcem pozwa­la­ją­cym dziew­czyn­ce na ruch i oddech blo­ko­wa­ny przez rodzi­ciel­kę; wresz­cie z miło­sne­go jęku wyda­ne­go w łóż­ku przez doro­słą już kobie­tę, któ­ra oto – za spra­wą męż­czy­zny – zamknę­ła macie­rzyń­ski krąg: otwo­rzy­ła się na moż­li­wość bycia mat­ką.

Autor­ka opi­su­je dokład­nie tę samą sytu­ację wza­jem­ne­go znie­wo­le­nia co Adrien­ne Rich, tyle że widzi ją nie od stro­ny mat­ki, lecz dziec­ka. Może­my się domy­ślać, że mat­ka z tek­stu Iri­ga­ray cał­ko­wi­cie już zre­zy­gno­wa­ła z sie­bie (tak jak to było u Rich) – i być może dla­te­go nie dopusz­cza się jej do gło­su. Mówi jedy­nie cór­ka – a mówiąc, dła­wi się, dusi i grzęź­nie, lecz mimo to każ­dą meta­fo­rą wal­czy o oddech, o zerwa­nie pętli i wydo­by­cie się z para­li­żu. Jej roz­pacz­li­wa wal­ka o wła­sne „ja” jest odwrot­no­ścią mat­czy­nej kapi­tu­la­cji. Mat­ka jed­nak, cho­ciaż zre­zy­gno­wa­ła z sie­bie, nie daje tak łatwo za wygra­ną, nie pozwa­la dziec­ku odejść „na swo­je”. Prze­ciw­nie, mści­wa i zim­na, zda­je się żądać od cór­ki odpła­ty za swe poświę­ce­nie. Dla­te­go zamiast mle­kiem poi ją lodem, uda­jąc czu­łą opie­kun­kę – sta­je się suro­wą nad­zor­czy­nią, pozor­nie chro­ni przed ura­za­mi – a fak­tycz­nie pod­ci­na i blo­ku­je każ­dy jej ruch, w imię dobro­czyn­ne­go podo­bień­stwa nie pozwa­la dziew­czyn­ce na inność.

Bar­dzo cie­ka­wie zosta­ła przez Iri­ga­ray opi­sa­na czyn­ność znie­wo­le­nia przez kar­mie­nie. Kar­miąc dziec­ko (nie­waż­ne: nowo­rod­ka, nie­mow­lę, star­sza­ka czy doro­słą cór­kę przy­cho­dzą­cą w odwie­dzi­ny), mat­ka zaty­ka mu usta, by nie dopu­ścić do roz­mo­wy. Zamy­ka się na kon­takt, blo­ku­je moż­li­wość otwar­cia. Zamiast głę­bo­kiej rela­cji – docho­dzi jedy­nie do wza­jem­nej kon­sump­cji. Cór­ka skar­ży się:

Przy­go­to­wa­łaś coś do jedze­nia. Przy­no­sisz mi to. Dajesz mi/sobie jeść. Ale dajesz mi/sobie za dużo, jak­byś chcia­ła napeł­nić mnie całą tym, co przy­nio­słaś. Wkła­dasz się do moich ust, a ja się duszę. Nie wpy­chaj się tak we mnie i pozwól na sie­bie patrzeć. (…) Pozo­stań dalej tak­że na zewnątrz. (…) Tak bym pra­gnę­ła, aby­śmy były tu razem, we dwie. Aby­śmy nie zni­ka­ły cią­gle jed­na w dru­giej. Aby­śmy mogły się sma­ko­wać, doty­kać, czuć, słu­chać, widzieć – razem.

I nie­co dalej:

Zno­wu ode­szłaś. Zno­wu upodob­nio­na do pokar­mu. Zno­wu znik­nę­ły­śmy w tym sie­bie zja­da­niu. Led­wie cię czu­ję i kie­ru­ję się do cie­bie – ty ucie­kasz i zmie­niasz się w kar­mi­ciel­kę. (…) Czy nie będzie mię­dzy nami innej miło­ści niż to wypeł­nia­nie dziur? Czy to two­je jedy­ne pra­gnie­nie, by zamy­kać się bez koń­ca na wszyst­ko, co mogło­by ist­nieć mię­dzy nami? Ogra­ni­czać nas do kon­su­mo­wa­nia – bycia kon­su­mo­wa­ną, two­jej jedy­nej potrze­by?

Cór­ka w tek­ście Iri­ga­ray wal­czy nie tyl­ko o oddech, ruch i roz­mo­wę. Doma­ga się rów­nież spoj­rze­nia. Ale żeby poja­wi­ło się auten­tycz­ne spoj­rze­nie, mat­ka musi prze­stać redu­ko­wać się do kawał­ka kar­mią­ce­go cia­ła i uka­zać dziec­ku wła­sną twarz. I nie cho­dzi o mode­lo­we, znie­ru­cho­mia­łe obli­cza, jakie pod wpły­wem oglą­du spo­łecz­ne­go kobie­ta dała sobie narzu­cić. „Niech pęka­ją maski macie­rzyń­stwa” – zda­je się, podob­nie jak Rich, krzy­czeć Iri­ga­ray. Niech mat­ki poka­zu­ją dzie­ciom wła­sne twa­rze – nie ukrad­kiem, ale w peł­nym otwar­ciu, z całym bólem i rado­ścią, zachwy­tem i zmę­cze­niem, jakie się na nich wypi­su­ją. A cór­ki niech czy­ta­ją te szcze­re histo­rie, żeby kie­dyś – po latach, może wła­snym dzie­ciom – potra­fi­ły opo­wie­dzieć same sie­bie.

*

Zwol­nie­nie – i ubez­wła­sno­wol­nie­nie – jest tak­że zwol­nie­niem z odpo­wie­dzial­no­ści. Na oso­bie ubez­wła­sno­wol­nio­nej cią­ży odium – nie jest w sta­nie odpo­wie­dzial­nie kie­ro­wać swo­im postę­po­wa­niem. Dla­te­go wła­śnie – by ją odcią­żyć – odbie­ra się jej pra­wa, a razem z nimi ujmu­je część obo­wiąz­ków.

Sta­ro­polsz­czy­zna defi­nio­wa­ła sło­wo „cią­ża”, funk­cjo­nu­ją­ce oczy­wi­ście w innym niż dzi­siaj zna­cze­niu, jako „kar­ne zaję­cie mie­nia rucho­me­go (w zastaw, w sekwestr)”. Dokład­nie tak się czu­ję. Zaję­ta kar­nie, bez odwro­tu i nagro­dy (w dniu wyplot­ko­wa­nia nowi­ny Jot­be pisze, że była­by skłon­na pogra­tu­lo­wać, ale nie wie, czy już mnie dosta­tecz­nie uśpi­ły hor­mo­ny – odpo­wia­dam, że nie uśpi­ły, doma­gam się współ­czu­cia); pozba­wio­na moż­li­wo­ści odwo­ła­nia decy­zji lub choć­by wnie­sie­nia ape­la­cji; unie­ru­cho­mio­na; wzię­ta za zakład­nicz­kę cudze­go ist­nie­nia.

Para­dok­sal­nie jed­nak cią­ża, choć jak sro­gi komor­nik będzie mnie teraz przez dzie­więć mie­się­cy fan­to­wać i egze­kwo­wać (znów słow­nik sta­ro­pol­ski), zdej­mie ze mnie tak­że pew­ne cię­ża­ry. W sta­nie zwa­nym odmien­nym naj­bar­dziej lubię to, że bywam wte­dy, owszem, kłęb­kiem lęków egzy­sten­cjal­nych, ale – ase­ku­ro­wa­na otu­li­ną hor­mo­nów – nigdy nie stre­su­ję się codzien­ny­mi dro­bia­zga­mi, nie­waż­ny­mi pier­do­ła­mi. Tak będzie i teraz. Ode­bra­ne mi przy­jem­no­ści szyb­ko zre­kom­pen­su­ję sobie inny­mi, przy­ra­sta­ją­ce kilo­gra­my zapi­szę na kon­to gościa, nie moje, i spo­koj­nie się z nich roz­grze­szę, wszyst­kie nie­zro­zu­mia­łe, skan­da­licz­ne decy­zje będę podej­mo­wać za nas dwo­je, więc łagod­niej mnie z nich roz­li­czą.

Ubez­wła­sno­wol­nie­nie jest bowiem – muszę to wresz­cie przy­znać – nie tyl­ko sta­nem doj­mu­ją­cym, bli­skim wię­zie­niu czy zabo­ro­wi, lecz tak­że sytu­acją wygod­ną i w pewien spo­sób luk­su­so­wą. Sko­ro wzię­to cię w sekwestr, to kto się będzie doma­gał speł­nie­nia dal­szych rosz­czeń? Rościć sobie cokol­wiek może tyl­ko ten, kto się w tobie mości. Więc speł­nisz wobec nie­go jedy­ny obo­wią­zek: będziesz opie­ko­wać się swo­im cia­łem tak, by ono jak naj­le­piej opie­ko­wa­ło się nie­na­ro­dzo­nym. Ale i nad tobą – sko­ro jesteś ubez­wła­sno­wol­nio­na – ktoś będzie trzy­mał kura­te­lę: będzie badał przy­dat­ność two­je­go cia­ła, zacho­dzą­ce w nim zmia­ny i pro­ce­sy, będzie dopy­ty­wał się z tro­ską albo radził tonem wyż­szo­ści, doty­kał znie­nac­ka two­je­go brzu­cha, któ­ry nagle sta­nie się spra­wą publicz­ną, ustę­po­wał ci miej­sca w auto­bu­sie i w dys­ku­sji, odcią­żał cię, uspra­wie­dli­wiał, infan­ty­li­zo­wał – sło­wem: zwal­niał z odpo­wie­dzial­no­ści.


Domi­ni­ka Dzi­kow­ska, www.dzikowska.pl


*

Kobie­ty łatwiej niż męż­czyź­ni zwal­nia­ją się z odpo­wie­dzial­no­ści za wła­sną twór­czość –stwier­dza Eri­ca Jong w tek­ście Artyst­ka jako gospo­dy­ni domo­wa (przeł. Bar­ba­ra Kopeć-Umia­stow­ska). Dla­cze­go tak się dzie­je? Autor­ka odpo­wia­da:

Kobie­cie trud­niej jest zostać artyst­ką, gdyż trud­niej jej stać się sobą. Czę­sto nie wie­rzy w życie po trzy­dzie­st­ce; nie wie­rzy w swój wła­sny głos; nie widzi sie­bie jako oso­by doro­słej. Bez prze­pust­ki nie umie nawet wyjść z poko­ju. (…) Kobie­ta – jeśli tyl­ko nie wyj­dzie poza ste­reo­ty­po­we role spo­łecz­ne – może świet­nie radzić sobie w życiu, wciąż będąc prze­ko­na­na, że jest zależ­ną małą dziew­czyn­ką. Frau Dok­tor. Frau Archi­tekt. Pani Józe­fo­wa Jakaś­tam. Pani Hen­ry­ko­wa Coś­tam. Mama Harol­da. Mama kart kre­dy­to­wych, pustych cze­ków, ksią­że­czek ban­ko­wych; klient­ka ZUS‑u, pozy­ski­wacz­ka spon­so­rów, kie­row­nicz­ka klu­bu, dok­to­rant­ka, nauko­wiec, sekre­tar­ka… Dopó­ki przyj­mu­je pole­ce­nia, dopó­ki nie musi sama sobą kie­ro­wać i odpo­wia­dać przed sobą za ukoń­cze­nie pra­cy… Ale artyst­ka słu­cha tyl­ko swe­go wewnętrz­ne­go gło­su i tyl­ko przed sobą odpo­wia­da. No tak, a jeże­li nie mamy wewnętrz­ne­go gło­su lub go nie roz­po­zna­je­my?

Sytu­acja pozo­sta­wa­nia w domu z dzieć­mi – jak poka­zu­je choć­by przy­kład Adrien­ne Rich – jest dla artyst­ki ide­al­ną oka­zją, by zwol­nić się z twór­czo­ści. Dziec­ko szyb­ko zaj­mu­je miej­sce tego, co do tej pory było dla niej naj­waż­niej­sze – malo­wa­nie, śpie­wa­nie, pisa­nie itd. spa­da­ją do ran­gi zajęć dodat­ko­wych, rzad­kie­go luk­su­su lub wręcz kobie­cej fana­be­rii. Mat­ka łatwo roz­grze­szy się (a i inni wyka­żą zro­zu­mie­nie), gdy zdra­dzi wła­sną sztu­kę – „owszem, zre­zy­gno­wa­łam, ale prze­cież dla dobra dziec­ka”. Pro­blem poja­wia się póź­niej – kie­dy, odcho­waw­szy potom­stwo, kobie­ta pró­bu­je zno­wu two­rzyć, i kie­dy oka­zu­je się, że nie ma już do cze­go wra­cać.

Adrien­ne Rich opo­wia­da, jak dla zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­ne­go macie­rzyń­stwa zdra­dzi­ła wła­sną poezję. „Mój dru­gi tomik był w dru­ku, jed­nak ja prze­sta­łam pisać i czy­ta­łam mało za wyjąt­kiem maga­zy­nów o domu i ksią­żek o pie­lę­gna­cji nie­mow­ląt. Czu­łam, że byłam przez świat postrze­ga­na po pro­stu jako kobie­ta cię­żar­na i wyda­wa­ło mi się, że łatwiej i bez­piecz­niej jest rów­nież postrze­gać sie­bie samą w ten spo­sób”. Będąc w cią­ży i wycho­wu­jąc synów, Rich – jak wyzna­je – zobo­jęt­nia­ła na poezję (tak cudzą, jak i wła­sną), a jeśli już zda­rza­ło jej się pisać wier­sze, to nigdy nie wspo­mi­na­ła w nich o dzie­ciach. „Dla mnie poezja była czymś, w czym żyłam nie jako czy­jaś mat­ka, gdzie ist­nia­łam jako ja”. Wresz­cie – po latach rezy­gna­cji – autor­ka posta­no­wi­ła pod­jąć cięż­ką wal­kę o odzy­ska­nie swo­jej sztu­ki i odbu­do­wa­nie utra­co­nej toż­sa­mo­ści. „Być coraz bar­dziej nie­ugię­tą w pisa­niu wier­szy” – cza­sem taka dekla­ra­cja w pamięt­ni­ku wystar­czy, żeby na powrót wziąć odpo­wie­dzial­ność za two­rze­nie i unik­nąć (jak ostro kwi­tu­je Rich) „ducho­wej śmier­ci”.

„Dla­cze­go nie piszesz? Pisz! Pisa­nie jest dla cie­bie, ty jesteś dla sie­bie, two­je cia­ło jest dla cie­bie, weź je!” – nawo­łu­je z pasją Héle­ne Cixo­us w Śmie­chu Medu­zy (przeł. Anna Nasi­łow­ska, „Tek­sty Dru­gie” nr 4/5/6, 1993). Ten kla­sycz­ny już tekst jest try­um­fal­ną pie­śnią pochwal­ną na cześć kobie­cej mocy twór­czej – rów­nież tej, któ­ra pły­nie z doświad­cze­nia macie­rzyń­stwa. Zew Medu­zy, już nie odra­ża­ją­cej czy śmier­cio­no­śnej (bo taką przed­sta­wia­ły ją mity patriar­chal­ne), ale pięk­nej, roz­śpie­wa­nej, roze­śmia­nej, wypro­wa­dza na świa­tło sio­stry, któ­re dotąd nie mia­ły odwa­gi wyjść ze swych mrocz­nych kli­tek. I oto „nad­cią­ga­ją, przy­by­łe spo­za cza­su”: „małe dziew­czyn­ki uwię­zio­ne w ‘źle wycho­wa­nych’ cia­łach”; zatrza­śnię­te we „wła­snych poko­jach” pisar­ki, któ­re wpraw­dzie tro­chę two­rzy­ły, ale w ukry­ciu i ze wsty­dem; cza­row­ni­ce spła­wio­ne pod gład­ką taflę kul­tu­ry; „pięk­ne usta zatka­ne kne­blem, puchy mar­ne, prze­rwa­ne wes­tchnie­nia”; kobie­ty ugi­na­ją­ce się pod cię­ża­rem wiecz­nej winy; te, któ­re panicz­nie boją się prze­mó­wić publicz­nie, a gdy już ośmie­lą się „zabrać głos”, to dają w zamian całe sie­bie – „wysta­wia­ją się” cie­le­śnie (jak w teatrze, jak w zdra­dzie, na ostrzał); wresz­cie zre­zy­gno­wa­ne, zahu­ka­ne mat­ki, któ­rym wmó­wio­no, że ich cia­ła – cię­żar­ne, rodzą­ce, kar­mią­ce – są tabu, i któ­re nigdy napraw­dę nie poczu­ły drze­mią­cej w nich mocy.

„Pisz sie­bie: two­je cia­ło musi stać się sły­szal­ne” – zda­ją się skan­do­wać za Cixo­us. „Pisz, by wresz­cie móc prze­jąć ini­cja­ty­wę w swo­jej spra­wie”. Z począt­ku nie­śmia­ły, stop­nio­wo potęż­nie­ją­cy, wresz­cie wręcz orgia­stycz­ny pomruk nad­cho­dzą­cych kobiet nabie­ra mocy. Mówią, bo wresz­cie zro­zu­mia­ły, że mogą: „Ta, któ­ra dzie­sięć tysię­cy razy ugry­zła się w język, by nic nie rzec: albo już ją to zabi­ło, albo pozna­ła język i pra­wo do zabie­ra­nia gło­su lepiej niż wszy­scy”. I mówią na nowo – śpiew­nie, eks­ta­tycz­nie, cie­le­śnie – wynaj­du­jąc zuchwa­le „nie­zdo­by­ty język, któ­ry roz­sa­dzi ogra­ni­cze­nia, kla­sy i reto­ry­ki, porząd­ki i kody­fi­ka­cje”.

A gdzieś wśród nich, wsz­czy­na­ją­cych pro­ces, goto­wych na otwar­cie, rów­nież ty, pęka­ta Win­nie the Pro­of, roz­ko­ły­sa­na brzecz­ka z bia­łym atra­men­tem, nabrzmie­wa­ją­ce „obszer­ne cia­ło śpie­wa­ją­ce”.

*

W pro­ce­sach o ubez­wła­sno­wol­nie­nie obo­wią­zu­je zasa­da, że oso­bę, któ­rej doty­czy spra­wa, nale­ży nie­zwłocz­nie wysłu­chać zaraz po wsz­czę­ciu postę­po­wa­nia. W moim przy­pad­ku wyrok już zapadł, orze­cze­nia nie da się uchy­lić, a mimo to piszę do was, więc doma­gam się wysłu­cha­nia.

Gene­sis jest gehen­ną, trud­ne są pra­wa księ­gi uro­dza­ju, zanim otwo­rzę stro­nę księ­gi wyj­ścia, pocze­kam cier­pli­wie na potop hor­mo­nów. Na razie na pusty­ni jest sucho, ale ty mi już możesz gra­tu­lo­wać, Jot­be.

Bo wiem. Muszę coś zro­bić tą cią­żą.

Muszę ją prze­żyć, prze­trzy­mać.

Muszę ją prze­trwać, utrwa­lić.

A ona mnie musi prze­pi­sać.

[paź­dzier­nik 2011- marzec 2012]
Tekst opu­bli­ko­wa­ny na łamach „Waka­tu”. Dzię­ku­je­my Redak­cji i Autor­ce za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania