Spowiedź tłumacza to dla mnie „gatunek” mocno dwuznaczny i w swojej dwuznaczności niemal niewykonalny. Kogo bowiem interesują techniczne meandry dochodzenia do polskiej wersji tekstu. Najwyżej kolegów tłumaczy literatury i teoretyków translatoryki.
Tymczasem na stronach biBLioteki próbujemy nawiązać bliższy kontakt z czytelnikiem Pamięci. Dla niego jest książka po polsku, to o nim myśli autor przekładu, i w końcu, to on zdecyduje o sukcesie bądź o porażce tytułu. Nie w tym rzecz oczywiście, aby czytelnikowi przekładu ułatwić zadanie, ustawiając poprzeczkę poniżej poziomu, na którym umieścił swój tekst autor oryginału. Cóż, bywają lektury łatwiejsze w odbiorze i bywają te trudne, wymagające wysiłku, żądające od czytelnika potu i krwi, by potem wynagrodzić poświęcenie poczuciem, że książka zostaje na długo w pamięci.
I tu od razu pierwszy komentarz, bez którego nie potrafiłabym napisać słowa „pamięć”.
Dlaczego zmieniłam w polskiej wersji tytuł powieści? Miałam nie mówić o technice przekładu? Ale za tym wyborem stoi coś więcej. Książka wspomnień, bo tak brzmi tytuł oryginału w dosłownym tłumaczeniu, ukazała się w 1986 roku. W latach kadarowskiej dyktatury, prześmiewczo nazywanej gulaszowym komunizmem, nie wolno było wspominać, a już na pewno publikować wspomnień. Bo czego takie wspomnienia mogłyby wówczas dotyczyć? Wywózek, wysiedleń, stalinowskiego terroru, pokazowych procesów, moralnego upadku, itd. To wszystko jest właśnie w powieści Petera Nádasa. Tytuł zatem był na owe czasy nowatorski, okładek z podobnym tytułem nie widywało się na półkach księgarń. I gdyby wtedy można było wydać tę powieść po polsku, zapewne jej polski tytuł pozostałby możliwie wierny. Tyle że z tą wiernością też nie jest tak łatwo. W takim kontekście należałoby w przekładzie użyć wyrazu „księga”. Mamy więc skojarzenia typu: księga rodzaju, księga wieczysta, czarna księga, itd.. Konotacji biblijnych u Nádasaakurat w tej powieści nie należy szukać, konotacje kierujące w stronę Czarnej księgi Pamuka też nie są celne, Nádas to zupełnie inna narracja i zupełnie inna stylistyka. W końcu, co decydujące, dziś polskich tytułów zawierających słowo „księga” jest bez liku, a wśród nich można też znaleźć wiele tekstów o dosyć dyskusyjnym poziomie literackim. Tytuł najbliższy oryginałowi stałby się więc banalny, nadęty i z całą pewnością nieadekwatny do – jak lubię to określać – ponownych narodzin powieści Nádasa. Książka trafiająca bowiem na rynek po trzydziestu latach od premiery staje się nowym bytem.
Powieść Nádasa jest tekstem wyjątkowo skomplikowanym formalnie, a wielokrotnie złożone zdania, w których przewijają się na zmianę kolejne postacie, stanowiły o prawdziwej trudności przekładu. Jak też o trudnej dostępności tekstu dla czytelnika, także tłumacza czy redaktora, nawykłych do języka, który na poziomie gramatyki rozróżnia rodzaj żeński i męski. W węgierskim nie ma rodzajów, nie ma nawet rodzajników. Można napisać o osobie całe strony, nie wyjawiając jej płci. W dodatku Nádas bardzo rzadko używa imion, czasami bohaterowie są bezimienni, jak na przykład narrator, a nawet jeśli mają imiona, najczęściej nie są nimi nazywani w snutej przez Nádasa opowieści. Mamy więc nieskończony łańcuch wydarzeń, gdzie musimy z konstrukcji zdań i chronologii wydarzeń odczytać płeć pojawiających się postaci, kobiet i mężczyzn. To samo tyczy się wypowiedzi, gdzie w języku polskim forma osobowa czasownika wskazuje, do której części zdania odnosi się kolejna. Polski przekład więc, na szczęście, z powodu obowiązujących w polszczyźnie reguł gramatycznych, jest łatwiejszy w odbiorze.
Zdarzało mi się prosić Węgrów, oczywiście tych czytających trudną literaturę, o prosty rozbiór zdań, i z reguły – choć to przecież jest ich ojczysty język – przy takim stopniu zawiłości narracji mieli problem. Ja musiałam z tym zadaniem sobie poradzić, i to było chyba w przekładzie Nádasa najtrudniejsze.
Tłumacze tej książki często wspominają o kłopotach, jakie mieli na przykład z tłumaczeniem nazw roślin. Tymczasem jest to problem raczej w skali mikro, najwyżej stanowiący obciążenie czasowe. Po prostu należy w takich sytuacjach korzystać ze źródeł podających nazwy łacińskie, i dopiero potem odszukiwać na ich podstawie polskie nazwy. Nie większym problemem są nazwy potraw, z których oczywiście nie wszystkie mają dokładne polskie odpowiedniki. Niemniej żyjemy w bliskim i dość podobnym obszarze geograficzno-klimatycznym, więc tego typu odpowiedniki nie są trudne do identyfikacji.
Zadaniem translatorskim było odnalezienie, a raczej stworzenie w polszczyźnie, stylu, który oddawałby karkołomny zamysł autora, przesuwającego w obrębie jednego utworu prozatorskiego płaszczyzny czasowe, po których przemieszczają się nie tylko bohaterowie, ale także narrator, czy narratorzy. W powieści łączącej w sobie wątki XIX wiecznego świata z proletariackim Budapesztem lat pięćdziesiątych autor zmieniał narrację i styl wypowiedzi, pozostając jednak cały czas w spójnej formule własnej konstrukcji językowej.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy powieść ukazała się na Węgrzech, natychmiast stała się kultową, najgłośniejszą węgierską książką. Dziś, po trzydziestu latach, nadal jest wydawana, a 30-lecie pierwszego wydania stało się okazją niejednej konferencji i wydarzenia literackiego. Upadł berliński mur, w dorosłość weszły kolejne pokolenia, a powieść Nádasa nic nie straciła ze swojej aktualności i nowatorstwa.
Z takim fenomenem nieczęsto mamy do czynienia, i w tym sensie dobrze się złożyło, że wydanie książki w Polsce zabrało mi trzydzieści lat.
Kiedy w 1989 roku wróciłam do Warszawy ze stypendium Węgierskiego Związku Literatów – którego prezesem był wówczas późniejszy prezydent Węgier Arpád Göncz, nota bene znakomity tłumacz literatury amerykańskiej – przywiozłam całą listę propozycji przekładowych. Wśród nich znalazło się wielu debiutujących w latach osiemdziesiątych przedstawicieli tzw. nowej prozy węgierskiej: Peter Esterházy, László Krasznahorkai, Imre Kertesz i właśnie Peter Nádas. Tymczasem warszawskie środowiska wydawnicze, nie znające węgierskiej literatury, ani w oryginale, ani w niewielu opublikowanych wówczas przekładach, kierując się opiniami warszawskiej katedry hungarystyki czy rezydujących w Polsce węgierskich kręgów dyplomatycznych, natychmiast i jednogłośnie odrzuciły wszystkich proponowanych przeze mnie autorów. Jako „młodych”, których historia literatury jeszcze nie zweryfikowała. Przytaczam to określnie z pamięci, zresztą nie chciałbym cytować, żeby nie wyjawiać nazwisk. Manewr nie był trudny, wystarczyło dodać, że dwudziestokilkuletni absolwenci nie będą decydować, jacy autorzy mają być publikowani. W gruncie rzeczy zaś chodziło o odwieczny na Węgrzech konflikt pomiędzy tzw. pisarzami ludowymi a miejskimi (urbanus), do których zaliczają się wszyscy bez wyjątku wyżej wspomniani autorzy.
Minęło kilkanaście lat, udało mi się opublikować przekłady wszystkich wymienionych autorów, ale Nádas nadal był dla wydawców zbyt trudnym przedsięwzięciem. Ukazała się tylko w moim przekładzie króciutka powieść Miłość, ale Pamięci nikt nie chciał. Ani tłumaczyć, ani wydawać. Za trudna, za długa, za droga, w ogóle samo ‘za’.
Może chodziło o to, że za dobra?
Wydanie w Biurze Literackim w gruncie rzeczy zawdzięczam pewnemu przypadkowi.Otóż BL wydało kompletnie nieprzetłumaczalny, ale ważny dla Węgrów dramat poetycki Imre Madácha Tragedia człowieka. W przekładzie Bohdana Zadury, który nie umie zepsuć nawet niemożliwego do przetłumaczenia tekstu. Zaproponowałam Pamięć, nie zastanawiając się zbyt długo, że jak się zgodzą, to będę musiała na długo przestawić swoje życie. Zrezygnować ze wszystkich innych zajęć. I od rana do wieczora pracować nad tekstem. Inaczej się nie dało. Nie powiem, że było łatwo. Ale na pewno było warto.