Pełen
Przecież ten dom jest pełen życia; co krok
leżą jego fragmenty: ręka tu, tam noga,
na samym środku powieka.
Julia ma całą szufladę ciał od lalek: chce jeszcze.
Miało być jeszcze, ale poszło. Przecież ten
dom jest pełen, czego chcesz więcej, kobieto.
Ala ma szafę wypchaną sukniami, chętnie
dołoży jeszcze te dwie, co tam
upadły. Przecież ten dom jest; co
krok leżą płytki, okna, sufity i krawędzie; przestrzenie
płaskie i niepłaskie, nieładne obok ładnych
w bezładzie. Wstałam i patrzę
na siebie
w lustrze.
Pewnego razu dowiedziałam się, że moje pięcio- i siedmioletnie wówczas bratanice mają w swoim pokoju całą szufladę ciał od lalek. Są też szuflady z ich (lalek) głowami. I inne – z kończynami. Nie, żeby jakaś patologia o strasznie ponurym zabarwieniu, ot po prostu tyle się tych lal nazbierało, a wszystkie, jak wiadomo, należy przebadać gruntownie, że nie ma już sensu ich składać na powrót w logiczne całości. A członki lalek pokój zagracają, więc je łatwiej w szuflady upychać.
I potem spróbowałam policzyć samochody moich synów i poległam pod ich kołami.
Rozejrzawszy się po swoim domu, poczułam nagle przemożną chęć wprowadzenia w życie myśli, która mną od długiego czasu prześladuje – obskrobać się z tych wszystkich naleciałości, tych niezbędnych obecnie i kiedyś-się-przyda rzeczy.
Sąsiedzi właśnie wnosili nową wykładzinę i wersalkę. My kupiliśmy nową wykładzinę i wersalkę, bo stare uległy zużyciu, i umieściliśmy je w mieszkaniu, które kupiłam przed Wielkimi Podwyżkami, które własnoręcznie z autentycznym zapałem wykańczałam, tak, jak to z lalkami czynią moje bratanice.
Moje mieszkanie jest miejscem, które bardzo lubię, w którym jest cała masa przedmiotów, niezbędnych, a jakże. Wśród tychże znajduje się duży czarny worek, który posłuży mi kiedyś do wpakowania weń wszystkiego oprócz śmieci. Na śmieci mam reklamówki z marketów.
Człowiek – ksero ze szkoły, gdzie pracuję opowiada dowcip:
– Dzień dobry pani profesor! To już chyba ze dwadzieścia pięć lat?
– A, dzień dobry, Jasiu. A jak mnie rozpoznałeś?
– Po płaszczyku, pani profesor.
Nie śmieję się. Nie narzekam na swoje zarobki. Jestem przywiązana do swoich zarobków. Wydaję je. Kieszenie płaszczyka, którego nie mam, mam pełne. Mój majątek nieruchomy szacuje się na cały majątek.
Przed urodzeniem pierworodnego czytałam o kobiecych marzeniach o wiciu gniazdka i męskich marzeniach o budowaniu i niejednokrotnie byłam świadkiem, jak i jedne, i drugie wspólnymi siłami rozwalają dom.
[O, brawo!]
O, brawo! Pan potrafi
połknąć miecz – i nic!
Ręce same się składają do oklasków. Oklaski towarzyszą nam już wszędzie. Dziecko w przedszkolu mówi „pieldnąłem”, a reszta składa się do braw, „mądrze gada!”. Otwieram TV, spiker mówi nieomal to i tak samo i publiczność w studio szaleje. Pokazują rewię piosenki, tańce, dowcipy, teleturnieje, polityków i wszystko to jest takie samo jedno. Wokoło brawa i okrzyki „wspaniale!”. Zachwyt towarzyszy mi od chwili otwarcia oczu.
Ten wiersz, jeśli to nazywać wierszem, jest, wstyd przyznać obecnie, zaangażowany, podobnie jak wiersz poprzedni; oba są zaangażowane w złość. Oto pokazuje mi się babę z brodą albo babę bez majtek, albo zabójczego Krzysztofa Ibisza – i nic! Nic tylko siąść i płakać, albo wyjść i już w połowie listopada posłuchać nadpływającego z najbliższego jakiegokolwiek sklepu „Jingle Bells” z towarzyszeniem efektów świetlnych.