recenzje / ESEJE

„W pierwszym dniu po końcu świata”. O wierszach Michała Domagalskiego

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego książki Poza sezonem Michała Domagalskiego, która ukazała się w Biurze Literackim 23 lipca 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1.

Cze­go tu nie ma… Bo i sub­tel­nie roz­wi­ja­ją­cy się plan intym­ny, ero­tycz­ny, rodzin­ny, i spo­łecz­ny w odcie­niach lokal­nych oraz glo­bal­nych (zwra­cam uwa­gę na roz­pra­wę z nacjo­na­li­zmem, czy­li z prze­ste­ro­wa­nym patrio­ty­zmem), i histo­rycz­ny, wspo­mnie­nio­wy, wią­żą­cy się ponie­kąd z pierw­szym oraz dru­gim, acz­kol­wiek tu i ówdzie wybi­ja­ją­cy się na nie­pod­le­głość. Być może traf­niej­sze było­by podej­ście od dru­giej stro­ny, krą­żą­ce wokół odpo­wie­dzi na pyta­nie, cze­go tu nie ma, niż na takie, któ­re pod­kre­śla to, co jest. Cze­go autor świa­do­mie czy nie­świa­do­mie zanie­chał? Trud­no o bar­dziej absur­dal­ne pyta­nie, ale jed­nak posta­wio­ne wyda­je się mieć nie­śmia­łą rację bytu. Otóż zdzi­wie­nie wywo­łu­je brak żyw­szych odwo­łań do przy­ro­dy jako ele­men­tu przej­mu­ją­ce­go ste­ry w liry­ce nawi­gu­ją­cej po poza­ludz­kich, orga­nicz­nych prze­strze­niach. Doma­gal­ski pozo­sta­je w gra­ni­cach ludz­kiej skó­ry i w tej fazie roz­wo­ju poetyc­kie­go obca jest mu poku­sa wcie­la­nia się w róż­ne skrzyw­dzo­ne zwie­rząt­ka. O, prze­pra­szam, jest kot, są jego dole i nie­do­le, ale wia­do­mo, że to tyl­ko naklej­ka na opa­ko­wa­niu wypeł­nio­nym inny­mi, bar­dziej antro­po­cen­trycz­ny­mi tre­ścia­mi. Kot to już nie przy­ro­da. Nie­mal maso­wo przy­wo­ły­wa­ny we współ­cze­snej poezji nie robi więk­sze­go wra­że­nia. Tyl­ko nie wiem, jaki tu pro­ces zaszedł – koto­stwo zosta­ło wchło­nię­te przez czło­wie­czeń­stwo, czy może sta­ło się na odwrót. Przy­po­mi­na­ją się sło­wa mło­dej poet­ki angiel­skiej (nazwi­sko mi ule­cia­ło): „Kot został stwo­rzo­ny, by igno­ro­wać czło­wie­ka”. Domy­śla­my się, że czło­wie­ko­wi wyjąt­ko­wo z tym dobrze, że lubi być w ten spo­sób igno­ro­wa­ny. U Doma­gal­skie­go roz­je­cha­ny kot zosta­je tyl­ko we wspo­mnie­niach, „znaj­du­je się w miej­scach, rze­czach, zwie­rzę­tach”. W poecie tak­że.

2.

Skup­my się zatem na tej stric­te antro­po­cen­trycz­nej prze­strze­ni (zda­jąc sobie spra­wę z rela­tyw­no­ści i umow­no­ści opi­su prze­pro­wa­dzo­ne­go pod dyk­tan­do tej kate­go­rii), na tych wszyst­kim „ludz­kich spra­wach”, na miesz­ka­niu, rodzin­nej cią­gło­ści, na blo­ku, osie­dlu i jego miesz­kań­cach. Od cze­go zacząć? Od Ukra­in­ki sie­dzą­cej „na kasie w Żab­ce”? Od ona­ni­zu­ją­ce­go się sąsia­da? Zejdź­my jesz­cze niżej w głąb obser­wa­cyj­nej mate­rii, któ­ra – jak wia­do­mo – powin­na stać się „mate­rią prze­żyć” czy­tel­ni­ka. Ale czy się sta­je? Nie ma uni­wer­sal­nej nor­my: dla jed­ne­go sta­je się, dla dru­gie­go nie. Odno­szę wra­że­nie, że piszą­cy te sło­wa sytu­uje się gdzieś pośrod­ku. Powiedz­my, że dużo się dzie­je.

3.

To, co naj­waż­niej­sze, sta­je się w prze­świ­cie mię­dzy odcho­dzą­cym, a tym, co się przy­go­to­wu­je do zaist­nie­nia. W tym jakimś cza­sie nie­spe­cjal­nie wygod­nym dla pol­skiej gra­ma­ty­ki (zaprze­szło przy­szłym?). Odno­si się wra­że­nie, że Doma­gal­ski szu­ka języ­ka na wyra­że­nie drę­czą­ce­go boha­te­ra uczu­cia utra­ty. Roi się od form z prze­cze­niem „nie”, któ­re zaist­nia­ły, żeby nie być albo raczej żeby być na niby, opa­trzo­ne zna­kiem zapy­ta­nia, ogar­nię­te suge­stią sym­bo­licz­ne­go nie­by­cia. Poru­sza­my się w prze­strze­ni poten­cjal­ne­go wyda­rza­nia się – łago­dze­nia skut­ków per­ma­nent­ne­go odcho­dze­nia i jed­no­cze­sne­go amor­ty­zo­wa­nia nie­uchron­no­ści sta­wa­nia się cze­goś, co prze­cież i tak wpi­su­je się w zło­wro­gą przy­szłą koniecz­ność.

Opo­wieść zaczy­na się od fune­ral­ne­go rapor­tu, od spi­su odejść. Zaczy­na się od bab­ci i tego wszyst­kie­go, co zabra­ła ze sobą do zie­mi. Oka­zu­je się, że luka w pamię­ci i wraż­li­wo­ści wchła­nia sło­wa, zja­wi­ska, a nawet rze­czy. One odcho­dzą wraz z bab­cią. Jak­by jed­na z komó­rek świa­ta-pla­stra zamknę­ła się cał­ko­wi­cie. Oczy­wi­ście, moż­na ją opła­kać, ale to nie zna­czy, że odzy­skać.

4.

Zaczy­na się od kon­sta­ta­cji utra­ty góru­ją­cej nad ludz­kim hory­zon­tem. I jak­by na prze­kór temu odczu­ciu zaczy­na się coś rodzić w języ­ku poszu­ku­ją­cym pocie­chy. „Zda­rze­nio­wość” tego języ­ka, jego otwie­ra­nie się na mno­żą­ce się mimo wszyst­ko „per­for­man­sy losu” było tym, co mnie osta­tecz­nie do tej książ­ki prze­ko­na­ło. Z opła­ki­wa­niem mia­łem ostat­nio czę­sto do czy­nie­nia, dla­te­go w lek­tu­rze kła­dę nacisk na to, co wyda­rza się póź­niej. Inte­re­su­je mnie obraz świa­ta uzy­ska­ny po prze­pra­co­wa­niu żało­by, wigor mimo trau­my. „Jeśli musisz/ umrzeć, nie stawiaj/ nawia­sów i gwiaz­dek”. Jeśli musisz żyć, rób to z god­no­ścią. Cze­go chcieć wię­cej?

Speł­nie­nie

Cze­go chcieć wię­cej? Inter­ne­to­we radio
dostro­iło się do naszych potrzeb. W skle­pie
wybór piw o jasnej i peł­nej puen­cie. Cze­ka­my
na piz­zę. Czte­ry sery.

Uważ­ny czy­tel­nik zda­je sobie spra­wę z umow­no­ści wspo­mnia­nej god­no­ści. O jakiej god­no­ści może być mowa w prze­strze­ni peł­nej dziur, w rze­czy­wi­sto­ści zni­ka­nia, odpa­da­nia, odcho­dze­nia? Jest to god­ność doraź­na, per­for­ma­tyw­na. I iro­nicz­na. Trze­ba żyć dalej. Oczy­wi­ście, na każ­de z tych trzech słów pada cień nie­do­wie­rza­nia i szy­der­stwa. Ale zwróć­my uwa­gę, że tu ktoś jed­nak pró­bu­je coś zro­bić w kwe­stii dal­sze­go cią­gu i jego rze­ko­mej potrze­by. Za utra­co­ne życie pod­sta­wia dru­gie. I jest nawet jego spraw­cą. A potem kro­ni­ka­rzem sta­ją­cej się spraw­czo­ści, „poetą czy­nu”, obser­wu­ją­cym „roz­stę­py na jej skó­rze” (to „ponoć na pamiąt­kę uciecz­ki z Egip­tu”), filo­zo­fu­ją­cym nad ety­kiet­ką dołą­czo­ną do opa­ko­wa­nia cią­żo­wych raj­stop. Ale uwa­ga: brzuch nie rośnie na Księ­ży­cu, to nasz brzuch, tutej­szy, brzuch z całym bogac­twem trud­ne­go inwen­ta­rza – spo­łecz­ne­go, poli­tycz­ne­go, publi­cy­stycz­ne­go (bo język mediów ma wpływ na język tej poezji).

Rze­czy­wi­ście, współ­cze­sna cią­ża pod wie­lo­ma wzglę­da­mi jawić się może jako pro­blem inter­pre­ta­cyj­ny i etycz­ny; tu jed­nak wystar­czy jeden wzgląd, a na imię mu „pięć­set plus”. Tak jak­by wyję­to ją z intym­ne­go krę­gu osob­ni­cze­go, rodzin­ne­go i rzu­co­no na pożar­cie ide­olo­gii. Śmierć bab­ci nie była zja­wi­skiem poli­tycz­nym, nato­miast spło­dze­nie i uro­dze­nie potom­ka już nim jest. Bab­ciu, gdzie są te sta­re, dobre, „poza­po­li­tycz­ne” cza­sy, chcia­ło­by się zapy­tać razem z boha­te­rem.

Ston­ki

W brzu­chu drze­mie
płód, któ­ry zwięk­szy licz­bę polu­bień postów
oraz rodzin­nych odwie­dzin. Jesz­cze mamy czas, cho­ciaż
już teraz zda­rzy się nazwać go dziec­kiem, co jest
prze­ro­stem tre­ści nad for­mą. Pierw­sze zdję­cia do albu­mu
z fazy pre­na­tal­nej robi foto­graf ama­tor, z zami­ło­wa­nia
gine­ko­log. Dwie­ście zło­tych
za dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wą sesję, ale pań­stwo­wo
strach. Nie stać nas na bycie
patrio­ta­mi. Nie mamy tyle wia­ry w Naro­do­wy
Fun­dusz Zdro­wia. Szcze­gól­nie od cza­su, gdy dzie­li
się kraj na obcho­dzą­cych uro­dzi­ny
w mie­sięcz­ni­ce poczę­cia
i resz­tę, któ­rej nie trze­ba, bo dzia­ła
na szko­dę – potom­ko­wie roz­sie­wa­ją­cych ston­kę
albo samej ston­ki. Jesz­cze
mamy czas. Ale wiesz, przyj­dzie nam stać się
ston­ką z dziec­kiem, któ­re­go nie stać
na beci­ko­we, bo to już nie nasze
cza­sy.

Boha­ter takie­go pyta­nia nigdzie nie sta­wia. Ono poja­wia się tu, na koniec, jako efekt mojej zde­cy­do­wa­nej naiw­no­ści. Chwi­lo­wo chciał­bym przy niej pozo­stać.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania