recenzje / ESEJE

Pieśni niewinności i doświadczenia

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa towarzysząca premierze książki Agaty Puwalskiej haka!, wydanej w Biurze Literackim 22 marca 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Arkusz poło­wo­wy haka! Aga­ty Puwal­skiej anon­so­wa­łem już w kil­ku miej­scach, pod­pi­su­jąc się w peł­ni pod tezą, że war­to było­by prze­czy­tać tę pro­po­zy­cję jako peł­no­wy­mia­ro­wy tom. Kie­dy przy­cho­dzi mi nie­dłu­go póź­niej recen­zo­wać debiu­tanc­ką książ­kę autor­ki, wystar­czy­ło­by zapew­ne roz­wi­nąć tam­te kon­cep­cje i ewen­tu­al­nie dopi­sać kil­ka spo­strze­żeń, bo też wie­le się w pisa­niu autor­ki nie zmie­ni­ło. Puwal­ska od pierw­szych prób w Biu­rze Lite­rac­kim wie­dzia­ła, co i w jaki spo­sób chce powie­dzieć. Przy­po­mnę, że przy oka­zji Poło­wu 2019 zwra­ca­łem uwa­gę na antro­po­lo­gicz­no-podróż­ni­czy cha­rak­ter tych wier­szy, na ich spraw­ne obra­ca­nie się w czymś na wzór post­mo­der­ni­stycz­ne­go kata­lo­gu firm tury­stycz­nych, któ­re egzo­ty­zu­ją róż­ne miej­sca i kul­tu­ry, zmie­nia­jąc je w łatwe do uto­wa­ro­wie­nia doświad­cze­nia-pro­duk­ty (por. na ten temat świet­ną roz­pra­wę Deana Mac­Can­nel­la Tury­sta. Nowa teo­ria kla­sy próż­nia­czej). Przy oka­zji jed­nak stwa­rza­ją moż­li­wość kon­fron­ta­cji z tymi kul­tu­ra­mi, przy­naj­mniej na pod­sta­wo­wym pozio­mie. Tytu­ło­wa „haka”, a więc maory­skie taniec i pieśń (ta, z któ­rej korzy­sta Puwal­ska, to haka wojen­na stwo­rzo­na przez Te Rau­pa­ra­ha, któ­ra sta­ła się hym­nem nowo­ze­landz­kiej repre­zen­ta­cji rug­by), rów­nież pod­da­na jest podob­nej zasa­dzie. Sta­no­wi pró­bę eman­cy­pu­ją­cej, afir­ma­cyj­nej i eks­ta­tycz­nej poezji, któ­ra pozwa­la wzmoc­nić się wspól­no­cie lub zako­twi­czyć jed­nost­ko­we­mu życiu w świe­cie płyn­nej nowo­cze­sno­ści, ale rów­no­cze­śnie pod­le­ga ruchom wywłasz­cza­ją­cym i alie­nu­ją­cym. Choć­by dla­te­go, że poja­wia się u nas nie w realiach wspól­no­to­we­go zma­ga­nia ple­mion (tań­ca, woj­ny czy meczu), ale w moc­no obwa­ro­wa­nych ramach pola lite­rac­kie­go. Poja­wia się ponad­to w obcym języ­ku, jako swo­iste zaklę­cie, a prze­cież w poetyc­kie zaklę­cia nikt już dziś nie wie­rzy. Powin­ni­śmy więc mówić raczej o pasti­szu zaklę­cia niż o jego prak­tycz­nym wyko­rzy­sta­niu (tro­chę jak w iro­nicz­nym tek­ście „wyzna­nie wia­ry”: „wia­ra w usta­wie­nia rodzinne/ wia­ra w oddech przeponowy/ wia­ra w czer­wo­ne kokard­ki wią­za­ne na prze­gu­bach rąk/ żeby nikt nas nie urzekł żeby złe nie przy­szło”). „Złe” wciąż nie­po­koi, nawet w zse­ku­la­ry­zo­wa­nym umy­śle kul­tu­ral­ne­go obie­ży­świa­ta z Euro­py Środ­ko­wej, co pro­wa­dzi nas do narzu­ca­ją­ce­go się wnio­sku, że cała haka! jest takim wła­śnie zakli­na­niem rze­czy­wi­sto­ści – ma dzia­ła­nie obron­ne i auto­afir­ma­cyj­ne. Puwal­ska pró­bu­je w ten spo­sób sca­lić na pozio­mie całe­go tomu, w figu­rze naj­wyż­sze­go dys­po­nen­ta reguł komu­ni­ka­cyj­nych (powiedz­my: pod­mio­tu autor­skie­go), to, co w poszcze­gól­nych wier­szach roz­pa­da się na migaw­ko­we, pęk­nię­te i prze­bodź­co­wu­ją­ce mikrow­glą­dy pod­mio­tów i boha­te­rów.

Zarów­no te pod­mio­ty, jak i adre­sa­ci więk­szo­ści tek­stów (bo wie­le z nich jest po pro­stu liry­ką zwro­tu do adre­sa­ta) są w nie­ustan­nym ruchu, ale odczu­wa­ją pewien przy­mus tego ruchu – jakiś podyk­to­wa­ny im nakaz prze­miesz­cza­nia się czy – jak świet­nie ujmo­wał to Peter Slo­ter­dijk w kon­tek­ście antro­po­tech­nik nowo­cze­sno­ści – odmia­ny swe­go życia. Ilu­zję tego naka­zu dobrze widać szcze­gól­nie w tych bar­dziej „pocz­tów­ko­wych” wier­szach Puwal­skiej, któ­re sta­ją się kata­lo­giem pery­fe­ryj­nych sła­bo­stek i doświad­czeń, jak­by zapi­sem kon­dy­cji świa­ta po przy­spie­szo­nej trans­for­ma­cji, któ­ra niby nicze­go nie zmie­ni­ła, ale wciąż gro­zi postę­pu­ją­cą alie­na­cją (choć­by „fit­ness” czy „pej­zaż (powi­do­ki)”). Eufo­rycz­ne wręcz bom­bar­do­wa­nie pod­mio­tu doświad­cze­nia­mi pro­wa­dzi do szyb­kie­go wyczer­py­wa­nia się jego ener­gii i cie­ka­wo­ści (wprost: „w nowo­cze­snej odsło­nie jak watę upy­chasz wra­że­nia” z „just in time”). Może­my uznać, że za zabieg ten odpo­wia­da szyb­ki, tele­dy­sko­wy mon­taż wier­szy, któ­re korzy­sta­ją z wyli­czeń i juk­sta­po­zy­cji, zmie­nia­jąc się wła­śnie w kata­lo­gi wra­żeń wypcha­ne emo­cjo­nal­ną watą. Ale istot­na jest rów­nież muzycz­ność czy w ogó­le dźwię­ko­wość tych tek­stów, opar­ta na aso­nan­sach, ali­te­ra­cjach („twój sprze­ciw jak szept szy­pra sza­bro­wa­nie ciszy”) i cał­ko­wi­tym pomię­ciu inter­punk­cji, któ­re pro­wa­dzi do roz­my­wa­nia się podzia­łów syn­tak­tycz­nych i nar­ra­cyj­ne­go przy­spie­sze­nia utwo­ru, jak nie­gdyś w naj­bar­dziej dyna­micz­nych momen­tach u Cze­cho­wi­cza. Pomi­ja­nie inter­punk­cji to dzi­siaj zabieg zupeł­nie oczy­wi­sty i typo­wy dla współ­cze­sne­go wier­sza, ale nie każ­dy potra­fi wyko­rzy­stać go do zin­ten­sy­fi­ko­wa­nia seman­ty­ki. Weź­my loso­wy frag­ment, z tek­stu „pej­zaż (powi­do­ki)”: „wygry­wasz! – muzę na odprę­że­nie piwo w szkle wino w urnie głosy/ z rowe­rów z tere­nó­wek z mani­fy z nadgodzin/ bez celu odda­ne w tej samej pozy­cji zasta­ny pej­zaż”. Brak prze­cin­ków spra­wia, że „na odprę­że­nie” może być i „muza”, i „piwo”, to zaś może być też „w szkle”, podob­nie jak wino. Ono jed­nak, z powo­du skan­do­wa­ne­go ryt­mu zda­nia, łączy się raczej z wyra­że­niem „w urnie”, co two­rzy dziw­ne sko­ja­rze­nia i wybi­ja natych­miast natu­ral­ną kolo­ka­cję: „urna z gło­sa­mi” (a więc peł­na gło­sów wybor­czych). Ta wywrot­ka seman­tycz­na roz­wi­ja­na jest oczy­wi­ście dalej, zaraz za (poten­cjal­ną) prze­rzut­nią, bo jeśli „wino w urnie”, to gło­sy już nie wybor­cze, tyl­ko „z rowe­rów, z tere­nó­wek…”, a więc przy­by­wa­ją­ce zewsząd, docho­dzą­ce z całej roz­e­mo­cjo­no­wa­nej, kotłu­ją­cej się audios­fe­ry mia­sta (dodaj­my, że zosta­ła ona roz­pi­sa­na bar­dzo kon­kret­nie: z porząd­ków rekre­acji, kon­sump­cji, oddol­nej poli­ty­ki i pra­cy). Sama poli­tycz­ność gło­su zosta­je przy­wo­ła­na raz jesz­cze – jako akt gło­so­wa­nia – przez kolej­ny wers, któ­ry two­rzy roz­bu­do­wa­ny epi­tet „gło­sy bez celu odda­ne”, choć prze­cież w domy­śle pozo­sta­je już nie tyle akt gło­so­wa­nia, ile akt zabra­nia gło­su, dosko­na­le roze­gra­ny mię­dzy swo­bod­ną gada­ni­ną (szum tła, dźwię­ki mia­sta), pro­ce­sem upodmio­to­wie­nia (gło­sy z mani­fy) i rezy­gna­cją z nie­go (bez­ce­lo­we odda­nie jako pozba­wie­nie się gło­su, nie tyl­ko wybor­cze­go). A wszyst­ko spi­na prze­cież nad­da­ne ponad całym tym wyli­cze­niem oznaj­mie­nie-nakaz „wygry­wasz!” – poszcze­gól­ne sygna­ły pra­cy, relak­su i osten­ta­cyj­nej kon­sump­cji (w tym sam „zasta­ny pej­zaż”) i tak zosta­ją więc wzię­te w nawias i zmie­nio­ne w tro­fea. Wier­sze Puwal­skiej peł­ne są podob­nych seman­tycz­nych „poży­czek”, w któ­rych rytm zda­nia wymu­sza inne, mniej oczy­wi­ste połą­cze­nia wyra­zów, a pię­tro­wa kon­struk­cja wer­sów zale­d­wie suge­ru­je jed­ną z moż­li­wo­ści. Niby więc domi­nu­je w tomie kata­lo­go­wy ciąg enu­me­ra­cyj­ny – addy­cja kolej­nych bodź­ców, wra­żeń, spo­strze­żeń, ale wszyst­ko to jest bar­dzo gęste i sple­cio­ne ze sobą.

Podob­nie jest z nar­ra­cyj­no­ścią haki! – przez te wszyst­kie zabie­gi sty­li­stycz­ne wyda­je się nie­zwy­kle dyna­micz­na, ale w grun­cie rze­czy oka­zu­je się sta­tycz­na, pasyw­na, jak­by cząst­ki wra­żeń zosta­ły zamro­żo­ne w jakimś nie­pew­nym sta­nie kwan­to­wym. Tek­sty Puwal­skiej nazna­cza typo­wy pono­wo­cze­sny para­doks dostat­ku, zwią­za­ny z uto­wa­ro­wie­niem emo­cji (oddzie­lo­nych od pod­mio­tu) i prze­bodź­co­wa­niem, któ­re każ­dą moż­li­wość zmie­nia w nie­moż­ność, a każ­dy ruch w zastój. Trud­no bowiem nie zauwa­żyć, że posta­cie w tomie poru­sza­ją się nie­ustan­nie, ale w bar­dzo ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni lub w cał­ko­wi­cie mecha­nicz­ny spo­sób – jak cho­mi­ki w kół­kach do bie­ga­nia, a im szyb­ciej bie­gną, tym szyb­ciej usu­wa się grunt spod ich nóg:

myślisz że wszę­dzie bli­sko łatwo zacu­mo­wać zmie­niasz język
jak dżin­sy wchła­niasz kod kul­tu­ro­wy szyb­ko i na zdję­ciach
przy­kle­jasz się do wra­żeń jak sta­tek do pia­chu wpa­dasz na mie­li­znę

(„abor­daż”)

albo:

pożą­da­ne zazwy­czaj roz­pra­sza – say it loud! wyprze­daż
slo­ga­nów z pod­su­mo­wa­niem pozy­cji krót­ki komu­ni­kat chwy­ta
za gar­dło uda­ne wzru­sze­nie po obej­rze­niu wszyst­kich

(„sound­bi­te”)

Moż­na by czy­tać te tek­sty z Este­ty­ką i ane­ste­ty­ką Welscha pod ręką i zasta­na­wiać się, jak wyglą­da funk­cjo­no­wa­nie sztu­ki (a w tym przy­pad­ku wier­sza – z jego ten­den­cją do porząd­ko­wa­nia świa­ta i symu­lo­wa­nia tego porząd­ku za pomo­cą for­mal­ne­go domknię­cia) w takim świe­cie nad­mia­ru i bra­ku, któ­ry nie­uchron­nie musi powo­do­wać zmy­sło­we otę­pie­nie pod­mio­tów. Ale moż­na je też czy­tać wespół z jakimś dobrym antro­po­lo­giem współ­cze­sno­ści, np. Mar­kiem Augé, a więc kimś, kto z jed­nej stro­ny uważ­nie przy­glą­da się prze­mia­nom nasze­go funk­cjo­no­wa­nia w prze­strze­niach płyn­nej nowo­cze­sno­ści, pozba­wio­nych cech szcze­gól­nych i pozba­wia­ją­cych moż­li­wo­ści zako­rze­nie­nia (a tym samym auto­iden­ty­fi­ka­cji), z dru­giej zaś świet­nie poru­sza się w tema­ty­ce mitów i reli­gij­nych spo­so­bów orien­to­wa­nia świa­ta. Bo jest u Puwal­skiej, obok ten­den­cji do dia­gno­zo­wa­nia współ­cze­sne­go sza­leń­stwa hiper­ka­pi­ta­li­zmu, jakiś rodzaj tęsk­no­ty za antro­po­lo­gicz­nym, pogłę­bio­nym i cało­ścio­wym obra­zem świa­ta. Ta tęsk­no­ta sta­no­wi jak­by rewers same­go wier­sza – niby pozo­sta­je on kata­lo­go­wym wyli­cza­niem i tele­dy­sko­wym mon­to­wa­niem ze sobą wra­żeń, ale prze­ni­ka go coś z „gęste­go opi­su”, a więc Geert­zow­skie­go spo­so­bu doko­py­wa­nia się do głę­bo­kich, sym­bo­licz­nych warstw danej kul­tu­ry.

To „dru­gie dno” mogło­by nam zasu­ge­ro­wać rów­nież mot­to całe­go tomu, poży­czo­ne od Eli­za­beth Bishop z jej słyn­ne­go wier­sza „Ponad 2000 ilu­stra­cji i kom­plet­ny sko­ro­widz” (jakimś cudem w mot­cie tym zagu­bi­ła się wzmian­ka o tłu­ma­czu, czy­li Andrze­ju Sosnow­skim): „Oko jak cię­ża­rek spa­da w głąb”. Dalej w ory­gi­na­le w tym samym wer­sie jest jesz­cze: „przez linie”, co autor­ka pomi­nę­ła, a jed­nak zmie­nia to nie­co wymo­wę cało­ści, bo Bishop kon­tem­plu­je tytu­ło­we ilustracje/grawiury, o czym wspo­mi­na już na począt­ku. Uznaj­my jed­nak to mot­to za wska­za­nie, gdzie mamy szu­kać punk­tów odnie­sie­nia dla poety­ki autor­ki haki! – nie u samej Bishop oczy­wi­ście, ale w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla niej, post­sur­re­al­nym, post­ko­lo­nial­nym wezwa­niu do opi­su świa­ta, któ­ry został już wie­lo­krot­nie opi­sa­ny, do podró­ży w naj­dal­sze, któ­re utra­ci­ło swo­ją tajem­ni­czość, do dry­fu po liniach hory­zon­tu i po este­tycz­nej tafli obra­zów. Tak zaczy­nał się wiersz Bishop, będą­cy w isto­cie kon­tem­pla­cją fun­da­cyj­ne­go momen­tu chrze­ści­jań­stwa:

Takie powin­ny być nasze podró­że:
serio, god­ne gra­wiu­ry.
Sie­dem Cudów Świa­ta wyglą­da mar­nie
i cokol­wiek swoj­sko, lecz te inne sce­ny,
nie­zli­czo­ne, choć rów­nie smut­ne i mar­twe,
są obce (…),

ale chy­ba istot­niej­sze jest zda­nie bez­po­śred­nio poprze­dza­ją­ce wers z mot­ta Puwal­skiej: „wszyst­ko pod spoj­rze­niem idzie wyraź­nie w roz­syp­kę” (w ory­gi­na­le nie­co ina­czej: „when dwelt upon, they all reso­lved them­se­lves”). Uważ­ne patrze­nie i kon­tem­pla­cja nie wyostrza­ją kon­tu­rów i nie pozwa­la­ją wca­le dostrzec isto­ty rze­czy. Nie pro­wa­dzą też do zro­zu­mie­nia czy zatar­cia efek­tów obco­ści. Prze­ciw­nie: roz­my­wa­ją wszyst­ko jesz­cze bar­dziej, wtó­ru­ją destruk­cji i natu­ral­ne­mu roz­kła­do­wi. Puwal­ska nie pozwa­la więc roz­krę­cić się porząd­ku­ją­cej meta­fo­rze i nie daje żad­nej nadziei na try­umf inte­lek­tu nad wolą: rze­czy nie zastę­pu­ją tu jed­ne dru­gich, lecz nakła­da­ją się na sie­bie. I tak też na sku­tek antro­po­lo­gicz­ne­go spoj­rze­nia poet­ki róż­no­ra­kie aktyw­no­ści boha­te­rów zosta­ją spro­wa­dzo­ne do pod­sta­wo­wych czyn­no­ści, obna­żo­ne i pozba­wio­ne kul­tu­ro­wej otocz­ki, aż wresz­cie pla­ny zaczy­na­ją się łączyć: kolo­nial­na wypra­wa zle­wa się z wyj­ściem po zaku­py, pro­za­icz­ne wsta­nie z łóż­ka z pier­wot­nym survi­va­lem, dys­ko­te­ka z ple­mien­nym tań­cem wojen­nym, a wspi­nacz­ka wyso­ko­gór­ska z pró­bą „zła­pa­nia pio­nu” w realiach póź­nej nowo­cze­sno­ści. To nakła­da­nie pól seman­tycz­nych trwa przez cały wiersz, jak­by zło­żyć ze sobą kli­sze z kil­ku róż­nych sytu­acji i z zupeł­nie odmien­nych porząd­ków wizu­al­nych, nało­żyć je na sie­bie i wów­czas pró­bo­wać wywo­łać.

Aspekt antro­po­lo­gicz­ny, taki poetyc­ki odpo­wied­nik antro­po­lo­gii wizu­al­nej, fascy­nu­je mnie w hace! naj­bar­dziej. Nie wystar­czy wspo­mnieć, jak czę­sto w tych wier­szach pada­ją wyra­że­nia zwią­za­ne z patrze­niem i wizu­al­no­ścią, weź­my np. taki ciąg „obra­zo­wy”: „przy­my­kasz oczy żeby nie wypa­dły”, „wyj­mij te obra­zy ten sen”, „zawę­zić chcę obraz zwę­zić źre­ni­ce”, „nóż wysta­ją­cy z obra­zu jest dla mnie”, „teraz wgry­wasz w sie­bie nie­skoń­czo­ne sce­ne­rie – widzisz je/ po raz pierw­szy lecz od daw­na są w tobie – odtwa­rzasz slajd/ za slaj­dem jak ślad ze szkła z beto­nu roz­pro­szo­nych spoj­rzeń”). Sko­po­fi­licz­ne pra­gnie­nie pozna­nia uzu­peł­nia wła­śnie opa­da­nie oka (spoj­rze­nia) na kar­tę księ­gi w duchu wier­sza Bishop. Te wszyst­kie wyciecz­ki do dale­kich kra­jów, migaw­ki i powi­do­ki, kola­że wizu­al­ne, chwy­ty unie­zwy­kle­nia, wspo­mnie­nia i pamiąt­ki, któ­re osa­dza­ją się w utwo­rze, a cza­sem nie moż­na ich nawet odcy­fro­wać – nie są doświad­cza­ne wprost, lecz na ogół wła­śnie oglą­da­ne (lub usły­sza­ne, bo słuch rów­nież pra­cu­je u Puwal­skiej jako zmysł pod­da­ny meta­fo­ry­za­cji). Przez to brzmią jak echa sur­re­ali­stycz­nych fan­ta­zji z nigdy nie­odby­tych wypraw:

mijasz ogród­ki dział­ko­we w siat­ce ogro­dze­nia
nie­ru­cho­me liście drew­nia­ne bud­ki kobalt spra­na zie­leń
płach­ty potar­ga­nej juty mijasz wor­ki przy­kry­te bre­zen­tem
w osa­dzie świe­że­go śnie­gu sosny o pniach z mie­dzi porzu­co­ne
wia­dra uła­ma­ne huś­taw­ki odgię­te zna­ki dro­go­we – gdzie jechać?

Tak jak­by pierw­sze zda­nia Antro­po­lo­gii kul­tu­ry Woj­cie­cha Bursz­ty spo­ty­ka­ły się tu ze „Ste­pa­mi aker­mań­ski­mi”, z dry­fem przez oce­an zie­lo­no­ści w nicość, byle dalej. Wów­czas wier­szom Puwal­skiej naj­bli­żej do poezji Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło, choć autor­ka Spa­mów miło­snych sku­pia się raczej na two­rze­niu wra­żeń i pro­wa­dze­niu za ich pomo­cą dys­kret­nej gry lite­rac­kiej, pod­czas gdy w hace! ten ele­ment „ogry­wa­nia” czy­tel­ni­ka nie wystę­pu­je. Prze­ciw­nie: wywie­ra się na nie­go pre­sję, zwra­ca wprost do nie­go, bom­bar­du­je infor­ma­cja­mi, a osta­tecz­nie nawet poucza i ostrze­ga: „złu­dze­nie że czy­tasz pro­mo­cyj­ny mate­riał lek­ko­straw­ną syntezę/ w sam raz dla laika gład­kie wej­ście na pokład wszyst­ko sty­ka coś tonie” („abor­daż”). To nie jest jed­nak men­tor­skie poucza­nie. Raczej pew­na for­ma bez­po­śred­nio­ści komu­ni­ka­cyj­nej, jak­by wiersz od razu wcho­dził z nami w zwar­cie, w bar­dzo bli­ską rela­cję kole­żeń­ską, nie­ma­ją­cą nic z intym­nej, kon­fe­syj­nej czy ero­tycz­nej gry, tak mod­nej w róż­nych wid­mo­wych i ducho­lo­gicz­nych poety­kach po 2000 roku. Puwal­ska jest kon­kret­na, przez co jej tek­sty mogą się wyda­wać szorst­kie, inte­lek­tu­al­ne, nawet skró­to­we, pozba­wio­ne tego atrak­cyj­ne­go pier­wiast­ka ane­ste­tycz­ne­go urze­cze­nia i otę­pie­nia roman­tycz­ną gro­zą, z któ­re­go tak spraw­nie korzy­sta w „poema­tach podróż­ni­czych” Sosnow­ski (zawdzię­cza­jąc to oczy­wi­ście Ashbery’emu i wła­śnie Bishop).

Nie­co ina­czej u Puwal­skiej roz­wi­ja się cykl „luizy nie ma [w ogro­dzie]”, luź­no nawią­zu­ją­cy do „Luizy” Andrze­ja Bur­sy (poet­ka zno­wu korzy­sta z „wizu­al­ne­go” mot­ta – „zabi­te­go spoj­rze­nia dłu­go krą­ży astral”). Ten nie­sa­mo­wi­ty poemat, syne­ste­zyj­ny i języ­ko­wo roz­pa­sa­ny, a zara­zem poza­pla­ta­ny jak war­kocz, był opo­wie­ścią o sza­leń­stwie – w tym wypad­ku o neu­ra­ste­nii i jej medy­ka­li­za­cji:

Roz­ża­rzo­na krwi igła syczą­ca na ner­wach
Two­rzy bred­nie Luizy z kolo­rów powie­trza
Luiza to jest dra­mat co się nie roze­gra

(A. Bur­sa, „Zbrod­nia Luizy”)

Bur­sa stwo­rzył postać nie­ist­nie­ją­cej, ulot­nej, a zara­zem nie­by­wa­le nie­bez­piecz­nej kobie­ty-fan­ta­zji i zamknął ją w świe­cie uro­jeń. Ale w grun­cie rze­czy klu­czo­wy był zno­wu męski pod­miot – to on szu­kał uciecz­ki, roz­pi­sy­wał swo­je zagu­bie­nie i to on w kolej­nych apo­stro­fach zwra­cał się do boha­ter­ki jak do oka­le­czo­ne­go, reli­gij­ne­go bóstwa, któ­re ma wyśnić jego histo­rię. Naj­waż­niej­szą figu­rę sta­no­wi­ło jed­nak samo „mia­sto” – chi­me­ra, „nie­sy­ty rado­ści ten jar­mark ubo­gich”, na któ­rym bogo­wie spo­ty­ka­li się z oby­wa­te­la­mi nowe­go, komu­ni­stycz­ne­go świa­ta, a nad wszyst­kim pano­wa­ły schi­zo­fre­nicz­ne bogi­nie Cha­osu. Z tą podwój­ną klat­ką męskie­go i żeń­skie­go, ist­nie­nia wyima­gi­no­wa­ne­go i ist­nie­nia uwię­zio­ne­go w mie­ście (a wła­ści­wie już w świe­cie wir­tu­al­nym), podej­mu­je Puwal­ska grę w cyklu, któ­ry został zresz­tą nagro­dzo­ny w Ogól­no­pol­skim Kon­kur­sie im. K.K. Baczyń­skie­go. Brak Luizy i brak ogro­du (bo prze­cież wzię­to go w kwa­dra­to­wy nawias, pod­kre­śla­jąc jego zale­d­wie hipo­te­tycz­ne ist­nie­nie, a wła­ści­wie brak koniecz­no­ści jego zaist­nie­nia) to jed­nak dwie nie­obec­no­ści, z któ­rych poet­ka korzy­sta, żeby skie­ro­wać naszą uwa­gę na bar­dziej uni­wer­sal­ny trop – schi­zo­idal­nej per­cep­cji. Otwar­cie oczu z wier­sza „[gar­den par­ty]” to dopie­ro począ­tek wycho­dze­nia z klat­ki umy­słu, z prze­strze­ni fan­ta­zji i nie­usta­ją­cej pro­jek­cji obra­zów (tych wewnętrz­nych i tych ste­ro­wa­nych przez mecha­ni­zmy ryn­ko­we). Tak jak­by dopie­ro tutaj, wraz z koń­cem cyklu, któ­re­mu towa­rzy­szy jesz­cze alu­zja do Oczu sze­ro­ko zamknię­tych Kubric­ka, zaczy­na­ła się praw­dzi­wa, eks­ta­tycz­na haka – czło­wiek prze­sta­je być wyłącz­nie miej­scem obra­zów (jak to ujął kie­dyś Hans Bel­ting) i zaczy­na się fizycz­ne, cie­le­sne mie­rze­nie się z rze­czy­wi­sto­ścią. Tak jak­by haka mia­ła nie tyl­ko zmo­ty­wo­wać nas do dzia­ła­nia, ale też wypro­wa­dzić poza Spek­takl, z symu­la­krum spre­pa­ro­wa­ne­go i poszat­ko­wa­ne­go świa­ta instant, na powrót ku rze­czy­wi­sto­ści, o jakiej fan­ta­zjo­wa­li ame­ry­kań­scy prag­ma­ty­ści.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania