O taką krytykę – osobistą, żarliwą, kapryśną – upominano się od dawna. Bo literatura i mówienie o niej ma od iluś już lat oblicze dużo bardziej prywatne i swobodne niż wcześniej, bo krytyka akademicka jest albo pedantyczna i nudna, albo zbytnio wystrojona w modne języki (Lacan, Žižek…), bo wreszcie chciałoby się poczytać coś innego. Taką krytykę bez zobowiązań, lecz nie bez charakteru, proponuje Piotr Kępiński.
Od pierwszej strony książka jest kłopotliwa i zarazem intrygująca. Przełomu nie było, czytamy na początku, pokolenia „bruLionu” również, wszystko to wymysły zawodowych krytyków, którzy bez tych zachłannych pojęć są nadzy i bezradni, niezdolni do powiedzenia czegokolwiek ciekawego o wierszu. A przecież przełomy i pokolenia to są sprawy mało interesujące, zmistyfikowane przez żandarmów ciągłości i kolektywizmu. Wielkie kategorie, ukute (uknute) terminy, jak wytrychy i łomy, służą nawet nie tyle sprawowaniu władzy nad literaturą, co – bardziej jeszcze – zamaskowaniu bezradności wobec literatury konkretnej, mocnej, indywidualnej, tej, która mówi do mnie, a nie do mojego tytułu naukowego, do mnie, a nie do mojej biblioteki, do mnie, a nie tej części słownika terminów literackich, którą udało mi się opanować.
We wstępie Kępiński gani więc literaturoznawstwo, twierdząc stanowczo, że jego ustalenia w odniesieniu do poezji współczesnej w większości się nie sprawdziły. Co więcej – nie mogły się sprawdzić, ponieważ stoją za nimi przyzwyczajenia sprzeczne z istotą literatury. Zamiast dekretowania tendencji, obwieszczania momentów zwrotnych, wyłuskiwania i wyróżniania głównie takich tekstów, które dadzą się określić mianem manifestu, Kępiński manifestuje (!) pojedynczość skrajną, taką, co nie daje się wciągnąć w żadne uogólnienia.
Stosunkowo łatwo, byłoby udowodnić, że autor Bez stempla wykazuje się nie mniejszą apodyktycznością niż ci, którym ją wytyka. Albo że przeciw manifestom pisze manifest. Albo że urwał się z choinki, sądząc, że po stronie potępionych za stosowanie pojęć jak cepów znajdują się właściwie wszyscy, a po drugiej stronie tkwi on sam, jak palec. Jednak z trzech powodów demaskacja taka nie ma większego sensu. Po pierwsze – Kępiński celowo, prowokacyjnie wyostrza swoje stanowisko, lecz nie w stylu szafarza prawdy i słuszności, bez chęci obwieszczania jakiegoś nowego początku, raczej z przekory i konieczności wytłumaczenia poetyki własnego pisarstwa. Po drugie – swoją filipikę konstruuje bez odwoływania się do spisu postmodernistycznych zaklęć, w rodzaju – uwiąd wielkich narracji, nierozstrzygalność sensu, władza dyskursu itd. Odwołuje się raczej do emocji, czy ściślej – pierwotnych powodów fascynacji literaturą. Obserwuje na sobie feromony czytanego tekstu, daje się uwodzić, stara się nie dać zwieść. Po trzecie – nie absolutyzuje postępowania, jakie proponuje, nie udaje, że jest amatorem czystym, że za nim nie stoi nic i nikt, tylko instynkt i nieskalana wrażliwość. To ważne. Jeszcze ważniejsze jest to, że Kępiński, wyznając swą fascynację spotkaniem z poezją, które jest w jego przypadku spotkaniem ze sobą, nie popada dla odmiany w ciężką przypadłość tych amatorów-entuzjastów, którzy jak o zbawieniu marzą, by okiełznać mnogość swych zachwytów za pomocą nałożenia na nią jakiejś szczelnej siatki estetycznych południków i równoleżników. Kępiński jest otwarty zarówno na intuicję, impuls, sugestię, jak i wiedzę płynącą z faktu, że przecież jest współtwórcą, beneficjentem, ofiarą humanistyki współczesnej, że ma za sobą studia polonistyczne i długie lata praktykowania w rozmaitych, także książkowych czasopismach. Zatem jego „czytanie bez przypisów” zdaje się bardzo świadomym wyborem, tyle że, powtarzam, wyborem siebie osobnego, nie zaś siebie jako przywódcy wyimaginowanej rebelii przeciwko systemowi krytyki literackiej.
Tym bardziej że krytyka literacka jako pewien system, instytucja zawiadująca, owszem, wielojęzycznie i wielogłowo, lecz mimo to według jakichś zasad, choć nie do końca uzgodnionych, zdaje się melodią przeszłości. Świadczy o tym m.in. ankieta na temat pisarzy przecenionych i niedocenionych, kilka tygodni temu ogłoszona – w ślad za paryską „Kulturą”, gdzie taki sondaż pojawił się po raz pierwszy przed piętnastu laty – na łamach „Dziennika” [komentował ją Marian Stala w poprzednim numerze „TP” – red.]. Niezborność nazwisk i kryteriów, jakie pojawiły się w wypowiedziach sporej liczby respondentów, sprawiała wrażenie przygnębiające. Tak niewiele nas łączy, że aż trzeba stwierdzić, że krytyki nie ma!
Nawiasem mówiąc, przypuszczam, że ów zamach krytyków na krytykę, widowiskowe samobójstwo środowiska, został zorganizowany w ramach kampanii promocyjnej omawianej tu książki, której autor kieruje – jak wiadomo – działem kulturalnym rzeczonego „Dziennika”. Paradoks polega bowiem na tym, że po przeczytaniu choćby części wypowiedzi, nawet tylko tych najbardziej interesujących, pisanie à la Kępiński jawi się jako jedyne rozsądne wyjście z sytuacji kompletnego rozbicia gustu. Szczególnie dobrze wypada na tle wyjścia innego, cieszącego się niepomiernie większym powodzeniem – arbitralnego stanowienia hierarchii, mierzenia amplitud i pulsów, wyznaczania trendów, prognozowania przyszłości. Swą popularność zabiegi takie zawdzięczają lenistwu wpisanemu w ludzką naturę. Kiedy – w roli egzaminatora – zdarza mi się słyszeć po raz któryś z rzędu ten czy ów podział literatury, zaczerpnięty z pewnej zielonej książeczki na temat współczesnej poezji i prozy, to smutek i zniechęcenie długo nie chcą ustąpić. Kępińskiego nie da się w ten sposób zutylizować, to pewne. Można wejść z nim w kontakt, zagadać się o tym, o czym pisze – albo nie.
W tym personalizowaniu odbiorcy przypomina paru czytelników bardzo poważanych: Stalę, który z metody pisania o „jednym wierszu” uczynił swój firmowy znak, Sommera z jego antydeklaratywnością, Nowackiego z jego zmysłowym podejściem do tekstu. Żaden z nich nie poszedł jednak, tak daleko jak Kępiński w ujawnieniu subiektywnego podłoża lektury i – na odwrót – Kępiński żadnemu z nich nie próbował dorównać w sztuce wiązania doświadczeń własnej egzystencji z gramatyką tak czy owak wspólnej kultury literackiej. Zatem nie ma między nimi związku naśladowania, lecz istnieje przecież jakaś wyczuwalna tożsamość wysiłku, by lektura profesjonalna nie była lekturą ostatnią, kończącą dialog. Może więc w autorze Opowieści o wierszach pojawił się ktoś pokroju Karola Maliszewskiego? Znowu nie. Maliszewski nieprzypadkowo jest systematykiem różnych zjawisk, a nie tylko ich gorliwym wyznawcą. U niego uchwytna jest potrzeba uczenia, której u Kępińskiego (prawie) nie ma.
Więc Kępiński zaryzykował wiele, to zwłaszcza, że nie zostanie rozpoznany w żadnym ze środowisk dzisiejszego życia literackiego. Poza – oczywiście – środowiskiem samych poetów oraz, by tak rzec, samych czytelników. Co do drugiego – to nieprawda, że w Polsce wiersze czyta się jedynie na uczelniach lub w knajpach, gdzie spotykają się twórcy tych wierszy. Między salą wykładową a barem (ewentualnie między realem i netem) krąży trudne do zdefiniowania towarzystwo, poetów niepiszących, jeszcze-nie-poetów, już-nie-poetów, Wielbicieli, Wtajemniczonych, Przyjaciół, Przyjaciółek, Uciekinierów z Wykładu, towarzystwo, które mówi swoim językiem, czasami ciekawie, ze znawstwem, ze smakiem, nieobojętnie. To bractwo, co się zowie elitarne, alergicznie reaguje na wszelkie ograniczenia prawa do rozmowy. Bliższy jest mu, co zrozumiałe, krytyk bez tytułu niż tytułowany.
No i poeci sami. Kim są? W zdecydowanej większości – bohaterami przypisów do opracowań literatury najnowszej, co nie jest aż tak niesprawiedliwe, jak się czasami twierdzi, lecz sprawiedliwe również nie. Ich jedyną szansą – odwrócenie uwagi od poezji jako sprawy, instytucji, bogactwa narodowego, dziedzictwa wielkiej tradycji i skierowanie jej ku konkretnemu utworowi. Kępiński jest jednym z nich.
To czytelnik cudnie nieprofesorski. Co skądinąd nie znaczy, że jest zupełnie do nikogo niepodobny. Jego idole, miarodawcy, by tak rzec, Gombrowicz i Celan, to nie są w tej chwili pisarze oczywiści, lecz tak czy owak nie można uznać ich za mistrzów nadzwyczaj zaskakujących. Wiersze, o których opowiada, to czasami rzeczy dobrze znane, a z pewnością znani są ich autorzy – Różewicz, Świetlicki, Sosnowski, Podsiadło, Sendecki, Zadura, Sommer, Pióro, Grzebalski, Tkaczyszyn-Dycki… Cenimy ich (niemal) wszyscy. Może nie wszyscy cenią (bo znają lub nie znają) Majzla, Pasewicza, Stawiszyńskiego, Muszyńskiego, lecz mimo to nie da się przypisać Kępińskiemu jakichś nadzwyczajnych znalezisk. Tylko że jemu nie o to chodzi. Jego czytanie znajduje się poza opozycją „ceni – nie ceni”, bo nie służy budowaniu drabiny uznania, tylko jest odpowiedzią na znak, reakcją na cynk, jaki wiersz czasami daje niektórym z nas.
Nie jest też chyba walką o uznanie osobiste. Tak, trudno w to uwierzyć, ale – ponieważ wiem, o kim mówię – wierzę. Jest trybutem złożonym wszystkim tym rozmowom, które były ważne, czyli niezdawkowe, i zarazem nieprzydatne do jakiejkolwiek chwały, ich przedłużeniem i otwarciem się na nowe podniety. Tak to sobie wyobrażam… Mielżyński Wine Bar, powiedzmy, dwóch facetów przy czerwonym z dobrego rocznika opowiada sobie o wierszach, trzecie miejsce jest wolne, chcesz się dołączyć, to siadaj.
Tekst po raz pierwszy ukazał się na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dziękujemy za zgodę na przedruk.