recenzje / IMPRESJE

Pisane światłem

Alina Świeściak

Esej Aliny Świeściak towarzyszący premierze książki Sylwetki i cienie Andrzeja Sosnowskiego, która ukazała się w Biurze Literackim 6 grudnia 2012 roku, a w wersji elektronicznej 24 października 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Andy War­chol przy­pi­sał Gior­gio­wi de Chi­ri­co rolę „wyna­laz­cy” powtó­rze­nia, uznał się też za jego spad­ko­bier­cę w tym zakre­sie, a więc kogoś, kto trak­tu­je repe­ty­cję jako „meto­dę eks­pre­sji same­go siebie”[1]. Hoł­dem dla de Chi­ri­co są jego Cie­nie, któ­re – w prze­ci­wień­stwie do tych pro­du­ko­wa­nych przez mistrza „melan­cho­lii uli­cy” – nic już nie zna­czą, oprócz koń­ca przed­sta­wie­nia.

Syl­wet­ki i cie­nie – książ­ka będą­ca efek­tem powtó­rze­nia – pro­wo­ku­je pyta­nia podob­ne do tych, któ­re sta­wia­ły War­cho­low­skie Cie­nie – wyma­ga­ją­ca śledz­twa, zalud­nio­na zja­wa­mi, a osta­tecz­nie wymu­sza­ją­ca abdy­ka­cję przed „pustą tajem­ni­cą”. To opo­wieść kogoś, komu „pomy­li­ło się wszyst­ko ze wszyst­kim” („REM”). Śledz­two nie może się więc zakoń­czyć suk­ce­sem. Nawet oglą­da­nie Syl­we­tek… kadr po kadrze, jak w Powięk­sze­niu, nie­wie­le da. Bo to film pokrę­co­ny, wyjąt­ko­wo nie­spój­ny, nie­utrzy­mu­ją­cy rów­ne­go tem­pa, pusz­cza­ny naj­pierw w try­bie rwa­nym, spo­wol­nio­nym, potem przy­spie­szo­nym – wła­ści­wie to tyl­ko dodat­ki do nie­ist­nie­ją­ce­go fil­mu. Miej­sce akcji moc­no zamglo­ne, nie­po­ko­ją­ca domi­na­cja nocy i noc­nych cie­ni, boha­te­rów wła­ści­wie nie widać, tyl­ko syl­wet­ki. Symu­lu­ją one sta­ny fre­ne­tycz­ne i nie­po­wstrzy­ma­ny ruch, ale to tyl­ko gra cie­ni.

***

Autor Sezo­nu na Helu przy­zwy­cza­ił nas do sta­nów, obra­zów, gestów nie­oczy­wi­stych i nie­pew­nych. „Inten­syw­ne” bywa­ją w jego poezji tyl­ko zja­wi­ska atmos­fe­rycz­ne – powo­dzie, poża­ry, wia­try, zała­mu­ją­ce się tęcze – jed­nym sło­wem kata­stro­fy, ale i te są zazwy­czaj rów­no­wa­żo­ne sta­na­mi mniej inten­syw­ny­mi, wła­ści­wie nie­wy­raź­ny­mi, jak odbi­cia, odbla­ski, poświa­ty, pogło­sy, powi­do­ki. Bo kata­stro­fa – kata-stro­fa – to, jak przy­po­mi­na Vic­tor I. Sto­ichi­ta, zamęt. Język nazy­wa­ją­cy te wszyst­kie powo­dzio-pożo­gi powo­łu­je do życia sty­gną­ce, nawet mar­z­ną­ce, nie­pod­da­ją­ce się emo­cjom lub nachal­nie pozo­ru­ją­ce emo­cje sło­wa. Kata­stro­fa języ­ko­wa doko­nu­je się zawsze „gdzie indziej”, nie potrze­bu­je fajer­wer­ków i jest zda­rze­niem nie­mal nie­zau­wa­żal­nym. Na efekt nie­wy­raź­no­ści pra­cu­je w tej poezji jesz­cze wie­le innych sta­nów i sytu­acji, osią­ga­ją­cych w koń­cu „degré zéro” – to beł­ko­tli­we, ode­rwa­ne, już tyl­ko „mate­rial­ne” dźwię­ki. Od daw­na wia­do­mo, że autor Zoo­mu zacie­ra śla­dy, mno­żąc śla­dy. Piszę o tym tyl­ko dla­te­go, że tytuł nowe­go tomu Andrze­ja Sosnow­skie­go, Syl­wet­ki i cie­nie, uru­cha­mia wła­śnie te wizu­al­ne, a zwią­za­ne z nie­wy­raź­nym, zapo­śred­ni­czo­nym odbio­rem sko­ja­rze­nia. Uru­cha­mia je nie po raz pierw­szy, tym razem czy­ni z nich jed­nak motyw prze­wod­ni.

Cień i syl­wet­ka – obrys cie­nia syl­wet­ki – to mitycz­ny począ­tek malar­stwa, a więc w jakimś sen­sie sztu­ki w ogó­le. To rów­nież począ­tek wspól­nej dro­gi sztu­ki i złu­dze­nia, któ­re dobrze czu­ją się w swo­im towa­rzy­stwie tak­że w poezji Andrze­ja Sosnow­skie­go. W pierw­szym wier­szu Syl­we­tek… otrzy­mu­je­my zapo­wiedź tego, co nastą­pi dalej:

Będzie ład­na pożo­ga mórz i oce­anów.
Będzie też ryba wiel­ka, któ­ra zja­da noc.
Lecz nicze­go nie moż­na stu­dio­wać prócz
nie­szczę­ścia; szczę­śli­wi nie­zmien­nie ina­czej,
mes fil­les! mes reines! Nie krzycz. Jest też
w kano­nie two­ich olśnień Domi­ni­ka.

Oto cze­ka­ją nas więc ilu­mi­na­cje, ilu­zje i wybu­chy. Il-lu(mina)tions. Ilu­mi­na­cje, któ­re połknę­ły – jak ryba noc – ilu­zje, a więc wszel­kie cie­nie, wid­ma i bla­ski powsta­łe z wza­jem­ne­go uwi­kła­nia świa­tła i ciem­no­ści. Nie będę chy­ba dale­ka od praw­dy, jeże­li powiem, że słyn­ny (i bar­dzo waż­ny dla Sosnow­skie­go) tekst Rim­bau­da sta­no­wi coś w rodza­ju ramy dla Syl­we­tek i cie­ni. Znaj­dzie­my tu nie tyl­ko Iza­be­lę i Harar, pożo­gi, krzy­ki, rybę, pan­ny i kró­lo­we, a tak­że zakon­ne sio­stry, hotel Splen­di­de, cho­rą­giew­ki i kogut­ki, „żad­nych zle­ceń”, ale i mnó­stwo nie­szczę­ścia. Nie­mal każ­dy tom Sosnow­skie­go moż­na by czy­tać jako zara­żo­ną Rim­bau­dem pró­bę dotar­cia do gra­nic doświad­cze­nia i gra­nic wyobraź­ni, „pró­bę inten­syw­no­ści”, jakiej pod­miot pod­da­je język, świat i sam sie­bie. A rów­no­cze­śnie każ­dy jest gestem anty­rim­bau­dow­skim, bo zno­szą­cym istot­ność jakich­kol­wiek moc­nych gestów.

Gra z sza­leń­stwem, poety­ka „zawro­tów gło­wy” to w naj­now­szym tomie rze­czy waż­ne, cho­ciaż – jak zawsze – potrak­to­wa­ne iro­nicz­nie. Sza­lo­na podróż, o jakiej tutaj mowa, łączy w sobie stra­ceń­cze wypa­dy Rim­bau­da z Rous­se­low­ską kpi­ną z podró­ży jako takiej. A jed­nak Ilu­mi­na­cje, pod­da­ne pró­bie wytrzy­ma­ło­ści innych tek­stów, tyl­ko „zwięk­sza­ją obję­tość”. Wchła­nia­ją mię­dzy inny­mi ponu­rą Mozar­tow­ską ope­rę, zna­ny już z poems tekst Shel­leya i (gło­wę bym dała) naj­bar­dziej opty­mi­stycz­ny film Bur­to­na. A tak­że – to moc­no ryzy­kow­ne – pły­tę Vana Mor­ri­so­na (bo Domi­ni­ka Sosnow­skie­go nie musi mieć nic wspól­ne­go z boha­te­rem Domi­no, może być kimś zupeł­nie innym, na przy­kład dale­kim echem – wid­mem – Hor­ten­sji Rim­bau­da lub domi­ni­ka­ni­na Eckhar­ta).

Jak w Bur­to­now­skim mie­ście Spec­tre (wid­mo) w Syl­wet­kach i cie­niach wszyst­ko jest złud­ne, wyję­te ze zwy­kłe­go cza­so­prze­strzen­ne­go ukła­du, a rów­no­cze­śnie „praw­dzi­we”. Ich nar­ra­tor, tak jak boha­ter Big Fish (nomen omen Edward Blo­om), to „zawo­do­wy” opo­wia­dacz histo­rii, w któ­rych praw­da jest echem (wid­mem) fik­cji. Te opo­wie­ści (u Bur­to­na) wchła­nia­ją mity, baśnie, legen­dy, roman­se, ale i dra­mat same­go „wyna­ję­te­go” przez fik­cję Blo­oma, jed­nym sło­wem nie mogą uwol­nić się od wpły­wów. W wer­sji Sosnow­skie­go – raczej nie­fa­mi­lij­nej, sta­now­czo mniej spój­nej – nie znaj­dzie­my oczy­wi­ście opty­mi­stycz­ne­go Bur­to­now­skie­go „prze­bi­cia” w kie­run­ku rze­czy­wi­sto­ści. Z mia­sta Spec­tre nie ma powro­tu, jeste­śmy „po sean­sie”. W wie­lu miej­scach i cza­sach na raz, a tak­że „po” miej­scu i cza­sie, w wie­lu tek­stach kul­tu­ry i daw­no poza nimi. Ale pyta­nie o to, gdzie i kie­dy jeste­śmy, nie­ustan­nie powra­ca.

Zaraz się oka­że,
gdzie jeste­śmy, w któ­rym kinie, na jakiej
pla­ne­cie, co to w ogó­le za seans jest i co
dalej, jeśli dalej ma tu sens jaki­kol­wiek

Rzecz jasna nie­wie­le się oka­że, ale będzie to mia­ło spo­ro wspól­ne­go z tzw. sen­sem. Wła­ści­wie wie­my tyle co zwy­kle – że jeste­śmy „po sean­sie”, a seans był „po histo­riach”. I że ten koniec może trwać i trwać, a więc że mamy do czy­nie­nia z nie­koń­czą­cą się histo­rią koń­ca. Z cie­nia­mi, któ­re od cza­su do cza­su przy­bie­ra­ją postać syl­we­tek.

Fan­to­ma­tycz­ność przed­sta­wie­nia, toczą­ca się w sztu­ce gra z cie­niem nasta­wio­na jest na efekt tau­ma­tur­gicz­ny, któ­ry tyleż ma wspól­ne­go z uobec­nia­niem, ile z unie­obec­nia­niem, pole­ga więc na nie­roz­strzy­gal­no­ści, oscy­lo­wa­niu pomię­dzy cudem obec­no­ści a zręcz­nym mani­pu­la­tor­stwem. Ten „cud”, któ­re­mu wier­sze Sosnow­skie­go przy­glą­da­ją się od daw­na, umoż­li­wia, jak się oka­za­ło, inter­pre­ta­cję post­se­ku­lar­ną. Pre­tek­stem do jej wsz­czę­cia były poems, a kon­kret­nie: uży­ty przez Sosnow­skie­go frag­ment poema­tu Shel­leya. W Syl­wet­kach i cie­niach znaj­dzie­my nie tyl­ko ten intry­gu­ją­cy bada­czy finał Trium­fu życia, ale cały roz­bu­do­wa­ny sys­tem odnie­sień biblij­nych.

Kry­tycz­na lek­tu­ra poems daje do myśle­nia, nie­któ­rzy inter­pre­ta­to­rzy Sosnow­skie­go upo­mi­na­ją się bowiem o „ozna­ki” życia, szu­ka­ją wspar­cia dla lek­tu­ry „opty­mi­stycz­nej”. Punk­ty zacze­pie­nia są oczy­wi­ście nie­po­zor­ne, jak Shel­ley­ow­ski „fałd” czy głos – post­cie­le­sne, posto­bec­no­ścio­we. W Syl­wet­kach i cie­niach Sosnow­ski pod­jął, jak sądzę, dys­ku­sję wła­śnie z tego rodza­ju lekturą[2].

Przy­wo­ły­wa­ne już pyta­nie o miej­sce i sens nale­ża­ło­by w tym kon­tek­ście uznać za wariant pyta­nia teo­lo­gicz­ne­go: o czło­wie­ka i Boga. O efekt post­se­ku­lar­ny może też być podej­rza­ny dys­kurs o świe­tle i ciem­no­ści, któ­rych ema­na­cja­mi są wła­śnie syl­wet­ki i cie­nie, oraz o duszy, któ­ra poja­wia się na kar­tach Syl­we­tek… Poważ­ne trak­to­wa­nie tego „dys­kur­su” było­by jed­nak przed­się­wzię­ciem bar­dzo ryzy­kow­nym. Jeśli bowiem Sosnow­skie­go inte­re­su­je jakaś teo­lo­gia, to „teo­lo­gia cie­nia” – teo­lo­gia nega­tyw­na, dale­ka od jed­no­znacz­no­ści, będą­ca dome­ną nie­obec­no­ści. „Gene­ral­nie” – mówi Sosnow­ski w „Sean­sie po histo­riach” – „to nie są rega­ty, to nie dyskoteka,/ nie festyn upio­rów, lecz widzenie/ sro­gie […]”. „Widze­nie” nie potwier­dza rze­czy­wi­sto­ści, wręcz prze­ciw­nie, jest prze­ciw­sta­wio­ne obec­no­ści. Rów­nież głos nicze­go nie potwier­dza. „Głos Pana” nie może się wydo­stać – nie może się wydo­stać jego „Jestem”: „[…] zatrzy­ma­ny blask słów Jam Pan, światło/ wygię­te w łuk, w kabłąk, zdu­szo­ne? […]”. Cóż zatem może­my powie­dzieć o gło­sie Pana? Że przy­po­mi­na gło­sy bęb­nów „cał­kiem ostrej” for­ma­cji Pan Jam? Albo Sex Pistols? Albo wręcz że nimi był (a „póź­niej spu­ścił z tonu”)? A więc Syl­wet­ki i cie­nie jako popo­wa wer­sja Księ­gi Rodza­ju. Oto jej dal­sze zapi­sy: „A duch kie­dyś ‘oscy­lo­wał’ nad wodami/ i było dość uro­czo, na sta­rych folderach/ wcza­sy pod gru­szą czy na Kan­ta­ry­dach -”. Oczy­wi­ście duch (z małej lite­ry) nie­źle wpi­su­je się w sze­re­gi prze­my­ka­ją­cych przez Syl­wet­ki… widm, zjaw i cie­ni, a głos – zardze­wiał na pusty­ni. „Zagad­ka gło­su”, bada­na przy pomo­cy „uczo­nych w mowie”, musi pozo­stać nie­roz­wią­za­na, jej źró­dło, jak u Nie­tz­sche­go i Der­ri­dy, zawsze jest „gdzie indziej”, tajem­ni­ca jest pusta (Rim­baud). Zamiast odpo­wie­dzi mamy odkształ­ce­nia, modu­la­cje, inter­fe­ren­cje – pyta­nia. Sam głos moż­na by tu więc opi­sy­wać za pomo­cą narzę­dzi topo­lo­gicz­nych – w jakimś sen­sie głos Boga, Pan Jam, Sex Pistols, Maanam, głos Sza­ta­na czy Don Gio­van­nie­go to topo­lo­gicz­ne warian­ty Gło­su, raczej jed­nak unie­obec­nia­ją­ce niż uobec­nia­ją­ce. „To, co jest czymś, to jest rów­nież niczym” – Mistrz Eckhart dixit[3]. Topo­lo­gie gło­su zrów­nu­ją zwią­za­ne z nim przy­god­nie byty, cza­sy i prze­strze­nie jego świa­to­wych i zaświa­to­wych podró­ży. Wszyst­kie one zacho­wu­ją zresz­tą sta­tus nega­tyw­no­ści. Z „mistrzem strat i panem pomst” Disa­ste­rem na cze­le. Uczo­na Aga­ta, upo­mi­na­ją­ca się o „ozna­ki życia”, zosta­je zawró­co­na na pusty­nię, ale tę pozo­sta­ją­cą „Poza nie­bem, któ­re moż­na pokazywać,/ Poza nie­bem, któ­re moż­na pona­zy­wać”, a zwo­len­ni­cy praw­dy gło­su muszą zado­wo­lić się pogło­sa­mi. „Fałd”, będą­cy echem Shel­ley­ow­skie­go „Hap­py tho­se two for whom the fold of” – i mają­cy w inter­pre­ta­cji Bie­lik-Rob­son sta­no­wić wła­śnie prze­jaw czy­ste­go bycia – zosta­je pod­da­ny testo­wi pię­ciu pytań i, moż­na rzec, wyczysz­czo­ny z życia.

Ta Wiel­ka Impro­wi­za­cja wcie­la­ją­ce­go się gło­su koń­czy się, jak przy­sta­ło na Wiel­ką Impro­wi­za­cję, uchy­lo­nym bluź­nier­stwem – ziro­ni­zo­wa­nym darem, poda­ną dło­nią, słod­kim śpie­wem. Pozor­ny to jed­nak „triumf życia”. Po pierw­sze dla­te­go, że Don Gio­van­ni, któ­ry poda­je dłoń, skoń­czy w śmier­tel­nych obję­ciach „kolo­sa”, po dru­gie dla­te­go, że Exo­dus nie znaj­du­je fina­łu w Zie­mi obie­ca­nej. „Śpie­wem na wyj­ście” „Sumy po sean­sach” są śmiech i sen, a jej sce­ne­rią noc.

Cen­tral­nym miej­scem Syl­we­tek i cie­ni jako przy­po­wie­ści post­se­ku­lar­nej był­by tytu­ło­wy tekst tomu, zawie­ra­ją­cy „roz­wa­ża­nia” o świe­tle i ciem­no­ści. W grze dnia i nocy, świa­tła i ciem­no­ści wygry­wa noc jako ta, w któ­rej „nie wystę­pu­je obec­ność”, a czas„już się nie udzie­la”, sta­je się bez­u­ży­tecz­ny, „Nie do wzię­cia!”. W tym miej­scu też po raz pierw­szy (i jedy­ny) poja­wia się dusza, któ­ra „nie ma syl­wet­ki, więc nie rzu­ca cie­nia”. Nic prost­sze­go niż uznać w owej bez­cie­le­snej, a wła­ści­wie „bez­syl­wet­ko­wej” duszy praw­dzi­wy „triumf życia”. Nawet jeże­li jest to dusza „reszt­ko­wa” i jedy­ne, co poświad­cza, to brak. Chy­ba jed­nak nie tędy dro­ga.

A któ­rę­dy? Przez krót­ką histo­rię cie­nia. Cień w malar­stwie przez wie­ki potwier­dzał obec­ność, był kopią rze­czy (od Pla­to­na); jak przy­po­mi­na Vic­tor I. Sto­ichi­ta, ozna­czał rów­nież samą duszę[4]. Stwier­dze­nie, że „Dusza nie ma syl­wet­ki, więc nie rzu­ca cie­nia”, to nie tyl­ko unie­waż­nie­nie jej jako bytu, któ­re­mu przy­słu­gu­je obec­ność, to tak­że wpi­sa­nie jej w sze­reg innych bytów bez obec­no­ści, a więc wam­pi­rycz­nych. Zresz­tą jedy­nych „praw­dzi­wych” bytów w poezji Sosnow­skie­go. Stąd może pry­mat nocy w Syl­wet­kach i cie­niach – tyl­ko ona daje życie wam­pi­rycz­nym cie­niom. W jakiejś mie­rze dla­te­go, że czas „się już nie udzie­la”. Jak wyni­ka z lek­tu­ry Krót­kiej histo­rii cie­nia, cień w nocy („cień ognia”) ma dużo więk­szą moc niż ten dzien­ny, któ­ry „wyzna­cza pew­ną chwi­lę i nic ponadto”[5]. W nocy odry­wa się od natu­ral­ne­go upły­wu cza­su, jest nawet w sta­nie zatrzy­mać jego bieg. To jed­nak zno­wu była­by „opty­mi­stycz­na wer­sja nocy”, pro­po­nu­ją­ca jakieś „dal­sze życie”, a u Sosnow­skie­go „dal­sze” ozna­cza jedy­nie wid­mo­wo-wam­pi­rycz­ne, pra­wie nie­obec­ne, a jed­nak paso­żyt­ni­cze – żad­ne­go opty­mi­zmu. Podob­no cie­nie noc­ne poka­zu­ją dru­gie „ja” czło­wie­ka, to będą­ce nega­ty­wem dzien­ne­go, a czę­sto są wręcz auto­no­mi­zu­ją­cym się złem[6], jak w przy­wo­ła­nym w poems Gabi­ne­cie docto­ra Cali­ga­ri Wie­ne­go. I tu jeste­śmy już bli­żej Sosnow­skie­go, tyle że by mówić o dru­gim „ja” nale­ża­ło­by wska­zać pierw­sze, a tutaj go nie znaj­dzie­my.

Tekst, któ­re­go mot­to pocho­dzi z Ilu­mi­na­cji Rim­bau­da, nie pro­po­nu­je rzecz jasna żad­nej kla­row­nej filo­zo­fii cie­nia. Posłan­nic­two jego – by sko­rzy­stać ze zna­ne­go stwier­dze­nia Rivie­re­’a na temat Rim­bau­da – pole­ga raczej na tym, by nas dezorientować[7]. Zaczy­na się od iro­nicz­ne­go cienia/odbicia („Ty chy­ba widzisz już podwój­nie”) i koń­czy na „odbi­ciu” iro­nicz­nym wie­lo­krot­nie („Tak więc znów przy­cho­dzi nam sła­wić noc weso­ło na wyci­szo­nym zadu­piu po dwu­stu latach zawra­ca­nia gło­wy jakimś tam prze­wro­tem; jaki wstyd?”). Naj­wy­raź­niej powin­no nam się już zacząć odbi­jać wszyst­ki­mi mita­mi nowo­cze­sno­ści, rów­nież tymi seku­lar­ny­mi, a nawet post­se­ku­lar­ny­mi („Jak­że fre­ne­tycz­nie infan­tyl­ny ten Twój trium­fu­ją­cy egipt, sio­stro”). Cała nadzie­ja w powra­ca­ją­cym, „kunsz­tow­nie muzy­ku­ją­cym” impe­rium (któ­re stra­szy, że będzie kontr­ata­ko­wać), na inną nie­ste­ty nie moż­na liczyć. Bo na pew­no nie daje jej tak zaty­tu­ło­wa­ne – Nadzie­ja – zakoń­cze­nie Syl­we­tek i cie­ni. Ponie­waż jest ono trium­fal­nym powro­tem Bau­de­la­ire­’ow­sko-de Manow­skiej iro­nii, od któ­rej nie ma uciecz­ki, jak tyl­ko na wyż­szy poziom iro­nii. Ale jako że wyż­sze pozio­my cią­gle są do osią­gnię­cia, opo­wieść może toczyć się dalej.

Stwier­dze­nie, że iro­nia jest w Syl­wet­kach i cie­niach głów­nym mecha­ni­zmem tek­sto­wym, bynaj­mniej nie zaska­ku­je. Wchła­nia ona tutaj wła­ści­wie wszyst­ko – Ilu­mi­na­cje i inne ilu­mi­na­cje – biblij­ne opi­sy stwo­rze­nia (któ­re wszak zaczę­ło się od oddzie­le­nia świa­tła od ciem­no­ści), este­tycz­ny dys­kurs o roli świa­tła i cie­nia w sztu­ce, histo­rie kata­strof z udzia­łem tych­że (tym razem uprzy­wi­le­jo­wa­ne będą eks­plo­zje), dys­kur­sy post­se­ku­lar­ne, a tak­że ich popkul­tu­ro­we „cie­nie”. Co z tego wyni­ka? Że świa­tło i cień świet­nie nada­ją się na boha­te­rów każ­dej z tych opo­wie­ści? Że nie trze­ba ich (post)sekularnie mono­po­li­zo­wać i monu­men­ta­li­zo­wać? Że nie nale­ży sta­wiać takich pytań?

***

Na pyta­nie Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza o moż­li­wo­ści pisa­nia „po tęczy” – a wła­ści­wie po „po tęczy” – czy­li po dopro­wa­dze­niu do koń­ca pro­jek­tu zamknię­cia „pew­nych spo­so­bów pisa­nia”, Sosnow­ski odpo­wia­da, że poja­wią się inne porząd­ki: „[…] trze­ba powie­dzieć coś ina­czej. To zna­czy w innym porząd­ku, któ­ry zawsze moż­na sobie skonstruować”[8]. A Maje­ra­no­wi i Zdro­dow­skie­mu na pyta­nie o to samo, ale w odnie­sie­niu do Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi, odpo­wia­da jesz­cze figlar­niej: „Z luster­kiem, na krze, w ujściu rze­ki„9. To praw­dzi­wy kło­pot – Sosnow­ski mówi o nowych porząd­kach, a kry­ty­ka nie­ustan­nie eks­plo­atu­je te same chwy­ty, kolej­ną książ­kę włą­cza w sta­re obie­gi. Oba­wiam się, że tak będzie (a nawet już jest) i tym razem. Po pierw­sze dla­te­go – to ase­ku­ra­cja – że „porzą­dek” odsy­ła do kom­bi­na­to­ry­ki, nowa jakość jest tu pochod­ną zmie­nio­ne­go ukła­du, a nie nowych danych; po dru­gie – wiem, to żad­ne uspra­wie­dli­wie­nie – nowe języ­ki kry­tycz­ne nie poja­wia­ją się z czę­sto­tli­wo­ścią kata­strof, szcze­gól­nie tych z wier­szy Sosnow­skie­go, któ­re sta­now­czo stra­ci­ły na wyjąt­ko­wo­ści. Co gor­sza, moż­na odnieść wra­że­nie, że Sosnow­ski uważ­niej czy­ta kry­ty­ków i bada­czy swo­jej twór­czo­ści niż ci ostat­ni jego. I chy­ba żywiej na nich reagu­je. Dowo­dem Syl­wet­ki i cie­nie.


[1] Cyt. za V. I. Sto­ichi­ta, Krót­ka histo­ria cie­nia, przeł. P. Nowa­kow­ski, Uni­ver­si­tas, Kra­ków 2001, s.200.
[2] Mam na myśli przede wszyst­kim dwa tek­sty zamiesz­czo­ne w tomie Wier­sze na głos. Szki­ce o twór­czo­ści Andrze­ja Sosnow­skie­go (WBPi­CAK, Poznań 2010): „A Poem Sho­uld Not Mean But Live. Ozna­ki życia póź­nej poezji Andrze­ja Sosnow­skie­go” Aga­ty Bie­lik-Rob­son i „Muta­cja” Jac­ka Guto­ro­wa.
[3] Cyt. za P. Augu­sty­niak, Bóg Mistrza Eckhar­ta wobec Nie­tz­sche­ań­skiej kry­ty­ki chrze­ści­jań­stwa [http://argumentwp.vipserv.org/wp-content/uploads/2012/pdf/04_argument-2-augustyniak.pdf – dostęp: 25.11.2012].
[4] Zob. V.I. Sto­ichi­ta, Krót­ka histo­ria cie­nia…, s. 151–153.
[5] Tam­że, s. 20.
[6] Zob. tam­że, s. 143–146.
[7] Cyt. za H. Frie­drich, Struk­tu­ra nowo­cze­snej liry­ki, przeł. E. Felik­siak, PIW, War­sza­wa 1978, s. 90.
[8] Nie­wiel­ki odwet na praw­dzi­wym życiu, w: Trop w trop, roz­mo­wy z Andrze­jem Sosnow­skim, wybór, oprac. i wstęp G. Jan­ko­wicz, Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2010.[9] Z luster­kiem, na krze, w ujściu rze­ki, tam­że.

Powiązania

Zabawy Honeta

recenzje / ESEJE Alina Świeściak

Recen­zja Ali­ny Świe­ściak z książ­ki baw się Roma­na Hone­ta.

Więcej

REM (początek)

recenzje / KOMENTARZE Andrzej Sosnowski

Autor­ski komen­tarz Andrze­ja Sosnow­skie­go do książ­ki Syl­wet­ki i cie­nie, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 grud­nia 2012 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 24 paź­dzier­ni­ka 2018 roku. Książ­ka uka­zu­je się w ramach akcji „Poezja z nagro­da­mi”.

Więcej

Poetyka ekstremalna

recenzje / IMPRESJE Jerzy Madejski

Esej Jerze­go Madej­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Syl­wet­ki i cie­nie Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Piosenka po końcu świata, czyli Sosnowski dzieckiem podszyty

recenzje / ESEJE Inez Okulska

Recen­zja Inez Okul­skiej z książ­ki Syl­wet­ki i cie­nie Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej