Mam dziwne poczucie, że książka, którą mają Państwo przed sobą, jest jedną z najbardziej osobistych moich pisarskich wypowiedzi, choć poza tytułem i wstępem nie ma w niej ani jednego mojego własnego słowa. Aby opowiedzieć jej historię, trzeba byłoby się cofnąć do 2004 roku albo nawet jeszcze dalej, trzydzieści lat z okładem, kiedy to od wyboru wierszy Dmytra Pawłyczki Tajemnica twojej twarzy (Lublin 1989) zaczęły się moje bliskie i coraz bardziej się zacieśniające kontakty z literaturą ukraińską. W ciągu kolejnych kilkunastu lat przybyło mi tylu przyjaciół i znajomych, że na pomarańczową rewolucję patrzyłem już przez pryzmat niepokoju o bliskich mi ludzi. Kibicując pierwszemu Majdanowi, czułem również dumę – to uczucie nieczęsto zdarzało mi się w nie najkrótszym przecież życiu, więc nie mogę o nim nie wspomnieć – z roli, jaką w tym konflikcie odgrywały polskie władze, szczególnie zaś prezydent RP Aleksander Kwaśniewski, będący najważniejszym mediatorem w ówczesnym ukraińskim konflikcie.
12 kwietnia 2005 roku stałem w długiej kolejce, by dostać się do Audytorium Maximum UW na spotkanie z prezydentami Juszczenką i Kwaśniewskim. Pamiętam, co wówczas czułem, tak jak pamiętam, co czułem, oglądając wcześniej, 23 stycznia, w telewizji uroczystości zaprzysiężenia Juszczenki na prezydenta. Skłamałbym, gdybym powiedział, że pamiętam, co w Audytorium Maximum mówił Kwaśniewski, ale odszukałem to teraz w internecie i wiem, że oddawał też moje uczucia, kiedy witał wszystkich, „którzy mają poczucie, że byli, są nadal współuczestnikami wielkiego wydarzenia, jakim była pomarańczowa rewolucja i ta droga, którą Ukraina dzisiaj zmierza ku przyszłości, ku strukturom europejskim, ku strukturom euroatlantyckim”. Skoro odszukałem już to przemówienie, to nie od rzeczy będzie z niego zacytować jeszcze fragment:
Do dzisiaj brzmią mi w uszach słowa pieśni, która stała się niepodważalnym hymnem Majdanu: „dużo [Razom] nas bohato, nas niepodołaty [ne podołaty]”. Pewnie wszyscy znają tę pieśń i może nawet na koniec spróbujemy zaśpiewać, ale tam jest właśnie taka fraza, która tłumaczy to wielkie polityczne i społeczne wydarzenie chyba najlepiej. Spotykając się z wieloma przywódcami na świecie, tłumacząc im, na czym rewolucja pomarańczowa polegała, właśnie cytowałem ten fragment: „My nie bydło, my nie kozły, my jesteśmy dumnymi córkami i synami Ukrainy”. Właśnie w tym się zawierała prawdziwa treść, esencja pomarańczowej rewolucji, to była walka o godność narodu, to była walka o uczciwość, to była walka o demokratyczne zasady, o to, że wybory powinny być uczciwe, a wynik wyborczy powinien odzwierciedlać wolę narodu.
(Jeśli czegoś mi brakowało w tym przemówieniu, to paru przecinków, które pozwoliłem sobie wstawić, a także wyprostować jedno słowo w cytacie).
Jednak niewiele trzeba było czasu, by ten optymizm poszedł się rzeźbić. Ikony pomarańczowej rewolucji zblakły, przy konflikcie Juszczenki z piękną Julią Tymoszenko dawny konflikt Lecha Wałęsy z Tadeuszem Mazowieckim mógł się wydawać drobnym towarzyskim nieporozumieniem. W 2010 roku Wiktor Janukowycz wygrał wybory prezydenckie. W listopadzie 2013 roku jego odmowa podpisania deklaracji stowarzyszeniowej z Unią Europejską zapoczątkowała drugi Majdan.
Pod koniec stycznia 2014 roku w ramach wydarzenia „Ambasadorowie poezji” organizowanego przez Biuro Literackie i rosyjski Instytut Książki pierwszy raz w życiu byłem w Moskwie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że było to niemiłe doświadczenie, nie tylko dlatego, że polecieliśmy z Wojciechem Bonowiczem. Jednak te dobre wrażenia wkrótce szlag trafił. Zimowe igrzyska olimpijskie w Soczi jakby dawały jakąś nadzieję, ale okazała się płonna. Zimowe igrzyska w Pekinie w 2022 roku, podczas których przywódca Rosji spotkał się przywódcą Chin, takiej nadziei już nie dawały. A obecność przynoszącej pecha polskim olimpijczykom głowy polskiego państwa, gdy większość oficjeli zachodniego świata nie brała udziału w olimpijskich ceremoniach, nie budziła we mnie dobrych uczuć.
23 lutego 2014 roku napisałem wiersz „Hotel Ukraina”, który wszedł do tomiku Kropka nad i. Na zwyczajową prośbę wydawcy opatrzyłem go komentarzem, którego zasadniczą część pozwolę sobie teraz przytoczyć:
„Hegel powiada gdzieś, że wszystkie historyczne fakty i postacie się powtarzają. Zapomniał dodać: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa”. To zdanie z 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte czasem przychodzi mi do głowy i przychodziło też pod koniec 2013 roku oraz na początku 2014, gdy myślałem o Ukrainie, o pomarańczowej rewolucji 2004 roku i o tym, co działo (dzieje) się dziesięć lat po niej. Wyglądało mi na to, że Marks się tym razem nie sprawdza, że jest akurat na odwrót: to coś, co się powtarza, pierwszy raz zdarzyło się jako farsa, a teraz wraca – może wrócić – jako tragedia. Tam, gdzie są ofiary, trudno mówić o farsie. Tam, gdzie jedna wartość wyklucza inną, czyli – innymi słowy – nie ma dobrego rozwiązania, mamy do czynienia z tragizmem? W 2004 roku wszystko wydawało się jednoznaczne, nikt nie zginął, dobro zwyciężyło. Mogłem sobie dworować z naszej wolności i pocieszać ukraińskich przyjaciół: „No, nie przesadzajcie z tym zniewoleniem, możecie siąść na ławce przy ulicy i jak wolni ludzie pić sobie piwo”. Kiedy Nazar Honczar we wrześniu 2004 roku prowadził mnie do lwowskiej telewizji na jakieś nagranie, uświadomiłem sobie, że mój paszport leży jeszcze w hotelowej recepcji, i byłem pewien, że mnie nie wpuszczą, ale na portierni wystarczyło, że Nazar podał nazwisko człowieka, z którym byliśmy umówieni, i nikt nie żądał żadnych dokumentów. W takim wolnym kraju jak Polska to by nie przeszło. Z drugiej strony na przykład: imienne bilety kolejowe w dalekobieżnych pociągach? W 2004 roku martwiłem się o swoich przyjaciół i cieszyłem się, kiedy dobro zwyciężyło i to bez ofiar. Wiosną 2005 roku jak idiota odstałem swoje w kolejce do Audytorium Maximum, kiedy do Warszawy przyjechał Wiktor Juszczenko. Dzisiaj nie szedłbym witać ani Turczynowa, ani Poroszenki, choć wszyscy moi przyjaciele też, jak przed dziesięcioma laty, byli albo na Majdanie, albo po stronie Majdanu. Tylko że ja, życząc im jak najlepiej, nie bardzo wiedziałem, czego im życzyć. Wysyłali dramatyczne apele, jak Jurij Andruchowycz, od Ostapa Sływynskiego dostałem maila z prośbą o przetłumaczenie i rozpowszechnienie informacji, którą dołączył. Zabrałem się do tego dość niemrawo, bo wszystko, o czym pisał, było powszechnie znane z co najmniej paru polskich telewizji, radia, gazet, o internecie nie wspominając. Zanim skończyłem, znalazłem ten tekst na stronie Biura Literackiego w przekładzie Michała Petryka. Przeczytałem też list otwarty, który polski poeta, którego skądinąd lubię i cenię, wystosował do najwyższych władz Rzeczypospolitej:
„Do Sejmu, Prezydenta, Premiera, Ministra Spraw Zagranicznych; do tych, którzy powinni i mogą działać. Zwracam się do Najwyższych Władz Rzeczpospolitej Polskiej z apelem o natychmiastowe wprowadzenie sankcji politycznych przeciwko obecnym rządzącym Ukrainą, na czele z Wiktorem Janukowyczem, osobiście odpowiedzialnym za eskalację sprzeciwu, przelew krwi, niszczenie demokracji na Ukrainie i walkę z własnym narodem.
Skala przemocy, pogardy dla ludzkiej godności i wolności obywatelskich stosowana przez aktualny reżim polityczny na Ukrainie jest niewyobrażalnym skandalem uwłaczającym europejskim wartościom, którymi się tak szczycimy. Tam giną ludzie. Nie wyobrażam sobie, aby Polska czekała spokojnie z reakcją na dalszy przelew krwi, tolerowała i przyzwalała na przemoc i dyktaturę. Wzywam do działań dyplomatycznych, o ile są jakieś wartości, według których zgadzamy się i chcemy nadal żyć. Ukraińcy, którzy chcą do Europy, chcą do Europy broniącej wolności, nie do Europy patrzącej obojętnie na pogardę dla ludzkiego życia i ludzkiej godności. Na co czekamy? Każda godzina zwłoki może kosztować życie kolejnych ofiar”.
Gdybym nie wiedział, czy przyszłoby mi do głowy, że autorem tego listu może być współczesny poeta? I to polski? Prawdę mówiąc, któż to się tak u nas tutaj szczyci tymi europejskimi wartościami? Czy przypadkiem nie jesteśmy tak samo podzieleni jak Ukraińcy? Przez język. Bo czy te nasze polszczyzny nie różnią się od siebie tak samo, a może nawet bardziej, niż rosyjski i ukraiński? Czy jedna z nich nie chce zdominować przestrzeni publicznej? Co z tą naszą wolnością, którą umie się cieszyć niewątpliwie Pan Prezydent? [Bronisław Komorowski – przyp. autora]. Czy ona nie jest bardziej zagrożona od wewnątrz niż z zewnątrz? Ani nie gej, ani nie lesbijka, ani nie Żyd, mam poczucie przynależności do jakiejś mniejszości, widząc również, że większość też czuje się zagrożona. Rewolucje arabskie, którym kibicowałem jak każdy naiwny przyzwoity chrześcijanin, spuszczały ze smyczy religijne fundamentalizmy i okazywało się, że demokracja potrafi być bardziej krwawa niż dyktatura. Głupota jest do zniesienia, ale głupota agresywna?
Na którymś z portali pojawiło się pytanie: Czy wpuściłbyś pod swój dach uchodźcę z Ukrainy? Jak w słusznie minionym okresie wpieniała mnie forma „obywatelu”, tak teraz wkurwia mnie to „ty”, bezceremonialnie stosowane na każdym kroku nie tylko przez dupków z telewizji i z radia. Oczywiście nie wezmę udziału w tej sondzie, tak jak nie kliknę w ikonę wyrażającą poparcie dla Ukrainy, liczba tych kliknięć już się zbliża do miliona; miło żyć z przeświadczeniem, że rzeczywiste poparcie jest jeszcze większe niż ujawnione. Pytanie z sondy uświadamia mi, że się do swoich ukraińskich znajomych dawno nie odzywałem, zawał jest jakimś usprawiedliwieniem, ale przecież z niego już dość dawno wyszedłem. Przychodzi mi do głowy, że wiele z tych przyjaźni swoje apogeum, swoje najlepsze dni ma za sobą, raczej już nie będzie nocnych rozmów do rana, alkoholu nad miarę, całonocnych podróży, papierosów, jointa krążącego z rąk do rąk. Zaczynam robić coś w rodzaju listy. Z Andrijem Bondarem to na pewno była przyjaźń, w pewien sposób towarzyszyłem mu w najważniejszych – i najbardziej dramatycznych – chwilach jego życia. Najpierw poznałem jego, Sofijkę później. Nie napisałem: Sofijkę i Andrija Bondarów, bo Sofijka używa panieńskiego, by nie powiedzieć: ojcowskiego, nazwiska Andruchowycz. Pytanie portalu jest poważne, ale zaczynamy lekko. Andrija przyjąłbym pod swój dach nie tylko z kilkuletnią Warwarką, ale nawet z teściami. To „nawet” ma być zabawne, bo kto by pod swój dach nie przyjął Jurija Andruchowycza? I jego żony Niny, Nina jest świetna. A psy? Dwa i to nie byle jakie, oba czarne, Hawa, ogromny wodołaz, wiecznie zaśliniony, taranujący wszystko, co staje na drodze jego marszu lub biegu, i Bruno, wielorasowy; któryś z jego przodków musiał być owczarkiem alzackim, znerwicowany, pies po przejściach, z traumą dzieciństwa, potrącony przez samochód, znaleziony na drodze i cudem odratowany przez Andrija. Cała trójka Bojczenków to Oksana, Ołeksandr i Ołeksandra, to Warszawa i Czerniowce, jedno z paru moich ulubionych miast nie tylko na Ukrainie, a na ziemi, nie wiem, na czym polega talent krytyczny Bojczenki, ale chyba w Polsce nie ma nikogo, kto by tak zajmująco umiał pisać o literaturze, zrozumiale i mądrze, przystępnie i oryginalnie, dowcipnie i głęboko, więc Saszko i Saszka, której przemianę z dziecka w piękną dziewczynę mogłem obserwować. Hałynę Kruk, którą poznałem wtedy, kiedy Bondara, a której moja żona mówiła, że chciałaby mieć taką synową; znam i lubię jej poprzedniego faceta, więc gotowość przyjęcia jej z nowym to dowód cywilnej odwagi. Katia Babkina – młodość, uroda, wdzięk, inteligencja, Katia na dyskotece w Czerniowcach, w czasie festiwalu Meridian Czernowitz, jej kapelusze, i wyrzut sumienia, jej debiutancki tomik, z którego nie przetłumaczyłem dotąd żadnego wiersza. Czemu Pawłyczkę osiemdziesięciopięcioletniego? Bo się urodził w 1929 roku, więc w 2014 kończy osiemdziesiąt pięć lat. Czemu Lubow Jakymczuk w ciąży? Bo była w ciąży, kiedy latem 2010 przyjechała do Puław z Hałyną Kruk, Pawłem Szczyrycią i Andrijem Lubką, i załamała się nagle pogoda, zrobiło się straszliwie zimno, więc oddałem Lubow swoje (nowe) niebieskie skarpetki, o których po kilku latach napisała piękny wiersz. I tak dalej, i tak dalej, z zabawami paralelizmami składniowymi, które nie tylko zabawie służą (Dzwinka z siostrą Bohdaną, Bohdana z siostrą Dzwinką), i z rozpędu (przecież to kontrolowana pomyłka) nazwisko białoruskie, rosyjskie i ukraińskie, ale z nowojorskiej diaspory.
Skromna innowacyjność formalna „Hotelu Ukraina” polega moim zdaniem na odwróceniu normalnej numeracji jego części. Gwiazdek nie przybywa, a ubywa, pierwsza część oznaczona jest czterema, ostatnia jedną. Tak jakby ten wiersz zanikał, jakby kończył się milczeniem. Przełknięciem śliny, kiedy powiedziało się coś, co trzeba było powiedzieć, żeby pozostać w zgodzie w wewnętrzną prawdą. Choć wolałoby się tego nie mówić, choć wolałoby się powiedzieć coś innego. Jakby od rozgadanej, właściwie pogodnej, narracyjnej części pierwszej, poprzez część drugą, też narracyjną, ale już dramatyczną, poprzez w jakiś sposób apokaliptyczną część trzecią (skoro piszę autokomentarz, mam prawo to powiedzieć: to mi się naprawdę przyśniło, nie wymyśliłem tego snu) wiersz zmierzał do wyznania skierowanego wprost do tych, których wcześniej z imion i nazwisk wyczytał, wyznania dość nasyconego emocjami („wstyd mi”, „kochani”) i dość skomplikowanego, jeśli chodzi o formę wyrazu: „tym bardziej jestem z wami, im bardziej nie słyszę”, z czego wynika, że to utożsamianie się, ta solidarność nie jest całkowita. Bo tak powiedzieć – to to samo co powiedzieć: tym mniej jestem z wami, im bardziej słyszę waszych przywódców i moich rodaków, którzy przemawiają do was na Majdanie.
Data pod „Hotelem Ukraina” jest ważna, już były ofiary śmiertelne, ale jeszcze Janukowycz nie uciekł i jeszcze Rosja w jawny sposób nie weszła do gry. Kiedy przemawiał jeden z polskich eurodeputowanych, mówiąc, że Ukraina wejdzie do Europy, ktoś z tłumu krzyknął: „Ukraina to Europa” („Ukraina ce Ewropa”), niedosłyszący nasz rodak podchwycił to hasło w formie „Ukraina tam, gdzie Europa” i usiłował bez powodzenia zachęcić Majdan, by je za nim skandował. Różnica znaczeniowa wydaje mi się oczywista i myślę, że miał szczęście, że tłum tylko nie dał się mu porwać. A przywódcy Majdanu? Chwała Ukrainie, chwała bohaterom – trochę to mało jak na program i zbyt „wsobnie” te hasła mi brzmiały, to nie była porywająca piękna Julia sprzed dekady.
No więc napisałem ten krótki poemat lub, jak kto woli, długi czteroczęściowy wiersz, wysłałem go Andrijowi Lubce (który odsiedział swoje dwa miesiące na Majdanie i wrócił do Warszawy, by dalej studiować bałkanistykę na UW) i 26 lutego dostałem link do jego strony www, na której powiesił przekład, a dzień później w mailu mi doniósł, że wszyscy mi dziękują, i zacytował wpisy, które pojawiły się u niego na FB. Odezwali się niemal wszyscy i nie będę ukrywał, że się wzruszyłem. Ucieszyłem się, że wygląda na to, że u nikogo z nich nie dzieje się nic złego, pomyślałem sobie, że wiersz może jednak służyć porozumiewaniu się, w takim najzwyklejszym ludzkim wymiarze, że jest coś takiego jak wielonarodowa wspólnota, bo ktoś z czeskiej Pragi wróżył mi, że pewnie zyskam sobie sławę banderowskiego Żyda, Vytas Dekšnys z Litwy cytował piosenkę z radzieckich czasów: „В одной совковой песне пели – Вот было б весело в компании такой” [W pewnej radzieckiej piosence śpiewano – W kompanii takiej byłoby wesoło], Lubow pisała „а я тепер назавжди в польській літературі залишуся вагітна, та нічого. мені подобається”) [teraz już zawsze w literaturze polskiej będę w ciąży, nie szkodzi. podoba mi się), Biełow się skarżył „Андрей, моя фамилия не «Бедов» пока еще” [Andriju, na razie jeszcze nie nazywam się „Biedow”], Maryjka Martysiewicz „Як гаворыцца, я в шоці. Andrei Adamovitch, заўваж, цябе б ён па парог не пусьціў. Хоць і перакладаў. [Jak to się mówi, jestem w szoku. Andreju Adamowiczu, zauważ, że on ciebie nie puściłby na próg. Chociaż cię tłumaczył], a Łukasz Saturczak: „Andrij, co to ma być, żebym Bohdana po ukraińsku czytał, dawaj oryginał!”, Hałyna Kruk: „Подякуй і від мене Богданові, приємно, що він усіх так згадав! хоч, зрештою, я сама йому напишу молодці!”. [Podziękuj i ode mnie Bohdanowi, to miłe, że wszystkich tak wspomniał! zresztą, sama do niego napiszę. Zuchy!]. Nie napisała
Napisał Łeś Bełej: „Dzięki bardzo za wiersz! W ten wieczór w hotelu Ukraina byłem ja i jeszcze mój kumpel arabista Bogdan Horvat. i piliśmy nie zakarpacki, a whisky
ale to drobiazgi;) Dziękuje Tobie i wszystkim Polakom za wsparcie Łączę wyrazy szacunku i wdzięczności”. I Justyna Sobolewska napisała parę zdań, których nie wypada mi cytować.
Ktoś mi powiedział, że dużo nazwisk jest w tym wierszu – jakby z pretensją w domyśle, że za dużo. A ja, ledwo ten wiersz zaczął żyć własnym życiem, pomyślałem, że przeciwnie, że za mało. Bo choć zasada jest taka, że wymieniam tych, których znam i tłumaczyłem, to zdarzają się też odstępstwa. Jak to się stało, że nie wymieniłem Wołodymyra Jaworskiego, Tarasa Prochaśki, Jurka Izdryka, Sierhija Borszczewskiego, Eleny Katajewej, Petra Midianki, Tamary Seninej (moja Ukraina zaczęła się od wyjazdów do Krzemieńca na uroczystości związane ze Słowackim)? Cóż, sam kiedyś napisałem, że wiersz nie jest osłem, jakkolwiek byś go poganiał, nie uniesie wszystkiego.
Wiersz niczego nie uniesie. Nie dlatego, że nie jest osłem. Dlatego, że nie jest tragarzem. 24 lutego 2022 roku popadłem w coś w rodzaju stuporu czy odrętwienia. Niewyobrażalne stało się wyobrażalne, po prostu się stało. Od stycznia mniej więcej słuchałem późnymi wieczorami różnych telewizji, w tym CNN i BBC, ale także przez chwilę – ile mogłem wytrzymać – Russia One, która była jeszcze wtedy w kablówce, i zastanawiając się, czy Rosjanie wejdą do Ukrainy, czy nie, przypominałem sobie rok 1980 i 1981 w Polsce. Wtedy można było uciekać w ironię: nie muszą wchodzić, są, nigdy nie wyszli. Teraz, o czterdzieści lat starszy, z ósmym krzyżykiem na karku, miałem się przyznać, że jednak świat mi się rozpadł? Że wojna w Europie mi się nie mieści w głowie, że o kant dupy rozbić wszystkie euforie związane kiedyś z tym, że co niemożliwe, okazało się możliwe, ale było dobre? Z wejściem do Unii, z likwidacją granic, z wolnością, z minimalizacją opresji. Wiedziałem, że powinienem napisać albo zadzwonić do tych, o których się bałem, ale ponieważ się bałem, bałem się napisać lub zadzwonić. Co u ciebie? Czegoś ci potrzeba? Jak się czujesz? Więc napisałem maila do swego węgierskiego przyjaciela z pytaniem, czy pamięta rok 1956 i czy pamięta rok 1968, i czy się cieszy. O święta naiwności, sądziłem, że stwierdzenia, że Viktor Orbán pije z Putinem szampana na Kremlu, to tylko taka publicystyczna metafora. Kazałem poszukać wyszukiwarce Google i wyrzuciła mi kilkanaście zdjęć sprzed kilkunastu dni. Jedno dołączyłem do maila. Poczucie bezsilności i konieczność jakiegokolwiek działania sprawiły, że przypomniałem sobie o istnieniu portalu Zbruč. Znalazłem na nim kilkoro znajomych publikujących tam na bieżąco. „Piszą, więc żyją” – przyszło mi wtedy do głowy. Jeśli wiedziałem, że Ołeksandr Irwaneć mieszka w Irpieniu, i słyszałem, co się w Irpieniu dzieje, nie było to wcale oczywiste. Z tekstu Saszki dowiedziałem się, że Siarhiej Pryłucki, białoruski poeta, którego tomik Patriotyzm dla opornych wydałem w 2020 roku, mieszka w Buczy, ale że zdążył się ewakuować. Wiesz, gdzie kto jest, więc o jednych boisz się więcej, o innych trochę mniej. O Lubkę trochę mniej, więc nawet odważyłem się raz czy dwa zadzwonić do Użhorodu. O Żadana bardziej. O Machnę wcale. O niektórych ja wiedziałem więcej, o niektórych więcej wiedzieli znajomi w Polsce. Babkina z niewiele ponadrocznym dzieckiem i matką przedziera się samochodem z Kijowa do Wrocławia. Miała przyjechać tam spokojnie w sierpniu na trzymiesięczną rezydencję pisarską jako laureatka Nagrody im. Natalii Gorbaniewskiej zeszłorocznego Angelusa. Natałka Śniadanko z dziećmi w dniu wybuchu wojny była w Krakowie, potem w Budapeszcie. Kiedy rakiety dolatują tam, gdzie byłeś, to jakby dolatywały do ciebie. Pociski padają w pobliżu Stryja, w pobliżu Równego, w pobliżu Łucka. Wołodymyr Jaworski, który postanawia opuścić swoją wieś nad Desną, kiedy lecą nad nią rakiety, a w sklepie nie można już kupić chleba, jedzie do Lwowa, tam mu się psuje samochód – wsiada z żoną w pociąg do Polski, przygarnia ich Bogdan Knop, częstochowski wydawca Półsennych kartek z Diamentowego Cesarstwa i Królestwa Ziemi Północnej, które tłumaczyłem i wyszły dwa miesiące przed wojną. W Częstochowie jest promocja z udziałem autora. Jaworscy lecą do Włoch, w Rimini mieszka córka jego żony. Po dwóch miesiącach wracają do Ukrainy. Artem Czech, którego Punkt zerowy i Dzielnicę D tłumaczył mój syn, jest na froncie. To mąż Iryny Ciłyk, o której wspomina Irwaneć, a której wiersze tłumaczyłem, poznałem ją i jej synka Andrija na łuckiej edycji Meridian Czernowitz. Na froncie jest mąż Wiry Romanyszyn z Drohobycza, która kiedyś była moją podopieczną jako stypendystka Gaude Polonia i tłumaczyła na ukraiński prozę Debory Vogel. Na froncie jest szef drohobyskiego teatru Alter Andrij Jurkewycz.
Jak wspomniałem, główny zrąb Piszą, więc żyją stanowią teksty, które ukazały się na portalu Zbruč. Andrij Bondar, Ołeksandr Bojczenko, Andrij Lubka, Jurij Wynnyczuk, Mykoła Riabczuk Jurij Andruchowycz, Wasyl Machno – to „moi” autorzy. Tarasa Prochaśki nigdy nie tłumaczyłem, ale spotykaliśmy się dość często na różnych literackich imprezach, a nawet pamiętam jego bose stopy w sandałach na którejś z ulic Iwanofrankiwska, gdzie go przypadkiem spotkałem. Rano wchodziłem na portal, czytałem ich teksty i je tłumaczyłem. Z poczuciem absurdalności, nie czytania, a tłumaczenia. Czasami sięgałem do dawniejszych, chociaż w zasadzie ich gros to te napisane w ciągu pierwszych stu dni wojny. Pomyślałem, że układają się w swego rodzaju dokument, są świadectwem istnienia, działania, optymizmu, determinacji. Bo czyż nie trzeba optymizmu, żeby w początkach tej agresji zadawać pytanie o rosyjskiego Jaspersa? Nie ukrywam: kilka tych tekstów uświadomiło mi moją starość: matki Machny i Prochaśki są w moim wieku; tylko matka Irwancia stwarza mi jakąś dłuższą perspektywę – dziewięćdziesięciodwuletnia. Ojciec Andrija Bondara też jest w moim wieku, ale to już wiem skądinąd. W połowie lutego niemal cudem wznowiliśmy z Andrijem korespondencję (pisał do mnie na stary adres mailowy i myślał, że mu z premedytacją nie odpowiadam). 28 lutego o 6.26 napisał:
Cześć, kochany Mistrzu,
Jesteśmy na wsi pod Kijowem, ale w przeciwległym kierunku od naszej działki. U nas noc była cicha, ale jak wyszedłem zapalić (nie paliłem już od kilku lat), to usłyszałem strzały. Tłumacz wszystko, co chcesz, i o nic nie pytaj. Już nie ma ani praw autorskich, ani autorów. Walczymy.
Na tematy literackie pogadamy trochę później.
Dziękuję!
BNDR
A 1 marca o 11.14:
Mój drogi, jesteśmy bezpieczni. Staramy się opuścić obwód kijowski. Ruszymy za kilka godzin w stronę Ukrainy Zachodniej. Znaleźliśmy transport, bus bez okien. Jedzie po nas. To tyle na razie. Jak wylądujemy w bezpiecznej miejscowości, puszczę Ci esemesa lub krótki list. To tyle na razie.
Mocno ściskam,
BNDR
Jakby stosując się do słów Bondara, tłumaczyłem wszystko, co chciałem, i nie pytałem o nic. Prawdę powiedziawszy, wszystkiego nie dałem rady. Jego słowa, że czas na rozmowę o literaturze przyjdzie później, nie znajdują potwierdzenia w wielu tekstach, które składają się na tę książkę, bo nawet on sam sporo uwagi poświęca literaturze rosyjskiej, o literaturze piszą też Lubka, Wynnyczuk, Irwaneć, Bojczenko, Andruchowycz. Niektórzy, jak Roman Małynowski (jesienią ukaże się w Polsce jego debiutancki tom znakomitych opowiadań Słodkie życie, jakby antycypujący to, co się teraz dzieje), starają się respektować zasady ukraińskiej ortografii, inni od tych zasad odchodzą, piszą słowa „rosjanin”, „rosja” tak, jak Polacy po drugiej wojnie światowej pisali słowo „niemiec”, „niemcy” – małą literą. „Wojna wszystko zmienia” – pisze Sofija Andruchowycz. Nie tylko upraszcza, ale i komplikuje. Ale tłumacz jest po to, żeby przekładać, a nie komentować. Jest po to, żeby w jego języku wybrzmiały tamten ból, tamten gniew, tamto oskarżenie, ale też nadzieja i takie, wydawałoby się, że luksusowe w czasie wojny, uczucie jak miłość do zwierząt. I poczucie humoru.
W lipcu 2022 roku w rozmowie dla portalu Ukrayina.pl lwowski dziennikarz Bogdan Bondarenko pyta mnie, czy zaskoczyła mnie gościnność i szczerość, z jaką Polacy przyjęli uchodźców z Ukrainy. Odpowiadam, że tak, i wracam do swojego „Hotelu Ukraina” z 2014 roku, kiedy ważyły się losy rewolucji godności i można było się spodziewać dużej fali uchodźców, gdyby Majdan został zgnieciony siłą. Znalazły się w tym poemacie również sceny wskazujące na niechęć moich rodaków do przybyszów; te obrazy podsunęła mi podświadomość; zanim trafiły do poematu, najpierw naprawdę mi się przyśniły. Od 2014 roku w Polsce klimat zmienił się na gorsze, z kraju demokratycznego powoli stajemy się państwem autorytarnym, zamkniętym, skonfliktowanym z Unią Europejską, porównywaną – i to teraz – przez niektórych przedstawicieli władzy do Stalina, krajem rządzonym między innymi umiejętnie podsycanym i zarządzanym lękiem przed obcymi. Ukraińcami władza nie straszyła, chwaliła się nimi, traktując jako swego rodzaju listek, a nawet liść figowy swej polityki migracyjnej, mówiąc o nich jako o uchodźcach, kiedy uchodźcami nie byli, co najwyżej gastarbeiterami, niestwarzającymi obciążeń, a wspomagającymi polską gospodarkę. Żeby straszyć, trzeba by wyciągać jakieś demony z przeszłości, co na niewielką skalę też się zdarzało. Gdy zapraszał mnie na grilla mój przyjaciel Paweł Gembal, to biesiadowała razem z nami Hala, która przyjeżdżała pracować na wsi przy okulizowaniu róż, to było dawno, bo Paweł zmarł w 2009 roku. Kiedy pojechałem do sanatorium w Ciechocinku, przyjmowała mnie lekarka Ukrainka, kiedy szczepiłem się na covid w Puławach, badała mnie lekarka Ukrainka, kiedy leżałem w puławskim szpitalu, zakładała mi wenflon od kilku lat mieszkająca w moim mieście Wira Prokopyszyn z Ukrainy, kiedy nocowałem w hotelu we Wrocławiu, mijałem na korytarzu mówiące po ukraińsku pokojowe, kiedy tamże w gruzińskiej chinkalni jadłem chaczapuri, zamówienie na nie przyjmował kelner z Ukrainy, przez kilka lat w sklepie przy ul. Wiejskiej w Warszawie uśmiechała się do mnie zza kasy młoda dziewczyna z ukraińskim akcentem. Powiedziałem „uśmiechała się” i przypomniał mi się świetny wiersz Andrija Bondara sprzed jakichś dwudziestu lat, „Robbie Wiliams”, opisujący „jeden dzień Ukraińca w Polsce” – jego bohater, zastanawiając się, czemu wszyscy na niego tutaj patrzą, dochodzi do wniosku, cytuję, „ja się im podobam po prostu jako człowiek, jako osoba/ i odpłacam im wzajemnością zamawiając jeszcze jedno piwo (…) robię krok w stronę ukraińsko-polskiego pojednania/ i uśmiecham się jak nikt tutaj nie potrafi”. Więc powiedziałbym tak, że Polacy, odnalazłszy w sobie człowieczeństwo, zobaczyli w tych setkach tysięcy – ludzi, ludzi, których spotkało nieszczęście i którym trzeba natychmiast pomóc, nie czekając na to, co i kiedy zrobią władze.
*
Jak wspomniałem, główny zrąb Piszą, więc żyją stanowią rzeczy, które ukazały się na portalu Zbruč. Wyjątek stanowią cztery teksty: Kateryny Babkiny, Sofiji Andruchowycz, Romana Małynowskiego i Ostapa Sływynskiego. Dwa pierwsze i Tarasa Prochaski „Czemu zawsze wojna” ukazały się w miesięczniku „Znak” (maj 2022, nr 804), esej Romana Małynowskiego, który otrzymałem od autora, opublikował „Czas Literatury” 2022 nr 2(18). Na portalu miesięcznika „Więź” publikowane były: „Gdyby nagle coś się zaczęło z tą Rosją” Andrija Bondara (https://wiez.pl/2022/03/08/gdyby-nagle-cos-sie-zaczelo-z-ta-rosja/), „Notatki z czasu wojny” Ołeksandra Irwancia (https://wiez.pl/2022/03/17/notatki-z-czasu-wojny/) i „Tak ona właśnie wygląda, jedność” Andrija Lubki (https://wiez.pl/2022/02/28/tak-ona-wlasnie-wyglada-jednosc/), w Magazynie Wizje: „Grupowy portret z Chujłem” Ołeksandra Bojczenki (https://magazynwizje.pl/aktualnik/bojczenko-zadura/), „Wojna zaczyna się prywatnie” Tarasa Prochaśki (https://magazynwizje.pl/aktualnik/prochasko-zadura/) i „Samotna niedonacja” Jurija Wynnyczuka (https://magazynwizje.pl/aktualnik/wynnyczuk-zadura/).