Jeden z podstawowych, jak się zdaje, problemów krytyki literackiej: opisywać czy projektować? Czy dany szkic krytyczny służyć ma przedstawieniu jakiegoś zjawiska (nurtu, problemu, grupy autorów) w sposób możliwie neutralny, zdający tylko sprawę z tego, co już się zdarzyło – czy też powinien, przeciwnie, aktywnie włączać się w kształtowanie sceny literackiej, prowokować, proponować przewartościowania i wytyczać drogę? Innymi słowy, czy krytycy literaccy zajmują raczej pozycję obserwatorów czy uczestników?
Jak to zwykle bywa, brak prostych odpowiedzi skutkuje wyborem jakiejś środkowej drogi, strategii pomiędzy dwiema opisanymi powyżej: trochę opisać, trochę postulować; pokazać zjawisko całkiem nieźle już rozpoznane, ale może z nowej, niewypróbowanej jeszcze perspektywy. Taki właśnie był punkt wyjścia do pracy nad niniejszym tekstem.
I wystarczy.
Brzmi znajomo? Czytając w zapoznanym kontekście, można doznać urazu wielokrotnego zdziwienia. Na różnych płaszczyznach zaangażowania. Antologia Pawła Kaczmarskiego i Marty Koronkiewicz Zebrało się śliny. Nowe głosy z Polski bierze pod uwagę przede wszystkim to społeczno-polityczne po lewej stronie, ze szczególnym uwzględnieniem praw zwierząt i zagrożenia płynącego ze strony wolnego rynku, a zwłaszcza władającego XXI-wieczną rzeczywistością wszechobecnego Kapitału. Serwuje odpowiedzi, praktycznie nie zadając pytań.
Zanim do takowych przejdę, garść najważniejszych informacji. Zebrało się śliny gromadzi jedenastowierszowe zestawy jedenastu poetów, z tym że Konrad Góra i Szczepan Kopyt występują na zasadzie punktów odniesienia, symbolicznego początku nowej polskiej poezji zaangażowanej, natomiast pozostali – zresztą właśnie w bezpiecznej kolejności alfabetycznej ułożeni – Tomasz Bąk, Szymon Jakuć, Kamila Janiak, Jakobe Mansztajn, Dawid Mateusz, Kira Pietrek, Piotr Przybyła, Maciej Taranek i Ilona Witkowska – stanowić mają w założeniu egzemplifikacje zaangażowania. Dodatkowym elementem uzupełniającym, ale i, w przypadku mniej przekonywających pod względem zaangażowania twórców, konstytuującym antologię – są szkice młodych krytyków. Oprócz głównych autorów antologii pojawiają się więc Monika Glosowitz, Dawid Kujawa, Jakub Skurtys i Maja Staśko. Łącznie – licząc wstęp albo traktując szkic o wierszach Mateusza jako dwugłos – jedenaście tekstów (Góra i Kopyt zostali zmieszczeni w jednym).
Kim są wybrani poeci? To autorzy często już znani i uznani, laureaci różnego rodzaju konkursów na debiut, jak i poważnych nagród literackich. Kopyt i Przybyła wygrywali konkurs im. Jacka Bierezina, Witkowska otrzymała w nim nagrodę specjalną, Jakuć nagrodę publiczności, natomiast Bąk był dwukrotnie finalistą. Mateusz wygrał Połów, w tym projekcie finalistami byli Jakuć i Taranek. Mansztajn, Pietrek, Bąk i Witkowska zdobywali Silesiusa w kategorii debiut, w trójce nominowanych znajdowali się ponadto Przybyła i Taranek. Kopyt był także nominowany do nagrody Gdynia (dwukrotnie) i Paszportów „Polityki”, Mansztajn do Gdyni. To najważniejsze laury, a przecież bohaterzy antologii otrzymywali kolejne, nie tylko o charakterze bardziej lokalnym i środowiskowym (Iłłakowiczówna, Złoty Środek Poezji, Warto itd.).
Wstęp wyjaśnia niewiele. Dlatego pozwoliłem go sobie dość wiernie sparafrazować. Pokazać, że łatwo nie będzie. Pojawia się pojęcie „modelowego zaangażowania”. Nie pojawia się jego definicja. Pojawiają się napomknięcia o kontrowersyjnych wyborach czy kontrowersyjnych pominięciach. O ile – mimochodem – w tym pierwszym przypadku padają nazwiska Jakobe Mansztajna, Kamili Janiak i Piotra Przybyły, o tyle brakuje jakichkolwiek wskazań mniej lub bardziej słusznie odrzuconych.
Dlaczego na przykład w antologii zabrakło miejsca dla bardziej „wolnorynkowych” wierszy zaangażowanych takich poetów jak Rafał Krause czy Bartosz Sadulski? OK, za dużo wolnego rynku, ale taka wzmianka znacznie zwiększyłaby wiarygodność antologii jako całości. Czy w ogóle byli brani pod uwagę tacy poeci jak Natalia Malek, Joanna Dziwak, Michał Pranke czy Marcin Ostrychacz? Dlaczego zniknął Marcin Czerkasow? Nie upominam się o nie wiadomo jak „prywatne” wyjaśnienia, tylko o rzetelne postawienie sprawy przez autorów antologii, w stylu: odrzucamy Seweryna Górczaka czy Kacpra Płusę, bo strona, po której się angażują, nie stanowi przedmiotu naszych zainteresowań, ponieważ nie o takie zaangażowanie walczyliśmy. Odrzucamy Kamila Brewińskiego i Przemysława Witkowskiego, poetów bardziej zaangażowanych poza wierszami, ponieważ, pod względem warsztatu i potencjału poetyckiego wolimy Piotra Przybyłę i Jakobe Mansztajna, poetów jednak w jakiś sposób zaangażowanych – i w tym miejscu konkretne przykłady. Samo mięso, zamiast listków figowych.
Tak samo jeśli chodzi o „modelowe zaangażowanie”. Czymże jest? Czy udało mi się je zdefiniować w czwartym akapicie (a w pełni moim drugim – inteligentny czytelnik zrozumie aluzję) niniejszego szkicu? Oczywiście, Kaczmarski tu i ówdzie zmagał się z materią zaangażowania, wielokrotnie pisząc recenzje i opracowując twórczość większości bohaterów antologii, choćby na łamach „Arterii” nr 22 i 23, gdzie analizował różne aspekty zaangażowania, niejako dopełniając aparat krytyczny zawarty w niniejszej publikacji. Jednak w tak potencjalnie ważnym i wiekopomnym (choćby dlatego, że pierwszym od lat) wydaniu przydałoby się więcej wyczerpujących temat wyjaśnień i odnośników.
Na osobną uwagę zasługuje Tomasz Pułka, nazwany „wielkim nieobecnym”; wykorzystany w książce niejako retorycznie – jako motto i mocna puenta wstępu. Dlaczego Pułka jest wielkim nieobecnym? Co stanęło na przeszkodzie, jeżeli stanęło, że nie znalazł się w antologii? Nie chodzi mi nawet o – moim zdaniem – zbyt usilne angażowanie w politykę przez młodą krytykę wierszy tragicznie zmarłego poety z Rudnika. Nie chodzi mi też o kryteria (oprócz ojców-założycieli, Góry i Kopyta, wszyscy pozostali powinni mieć na koncie nie więcej niż dwa tomy wierszy), gdy w przypadku choćby Kamili Janiak okazały się one umowne (dobrnęła do trzeciej książki), a – subiektywnie rzecz biorąc – mamy w końcu do czynienia z antologią autorską, a w takim przypadku z kryteriami można szarżować w zależności od poetyckich i pozapoetyckich potrzeb.
Tyle o kontrowersjach i niejasnych motywacjach. Niezależnie od tego – podobne projekty wydawnicze funkcjonują w czasoprzestrzeni na tyle skutecznie, na ile pozwalają zamieszczone w nich wiersze. Pod tym względem jest obiecująco, niezależnie od szufladek, mniej lub bardziej skutecznie i wiarygodnie serwowanych (a raczej – przypominanych) w szkicach wieńczących poszczególne zestawy wierszy. I niezależnie od faktu, że poza kilkoma utworami Kiry Pietrek i Ilony Witkowskiej, wszystkie pozostałe znalazły się we wcześniej wydanych książkach, często wielokrotnie recenzowanych, nagłaśnianych i nagradzanych, więc wiersze z nich, przynajmniej w miarę gorliwym obserwatorom półświatka literackiego, zdążyły się osłuchać i opatrzyć.
Bardzo ciekawie w tym kontekście zostaje podważona (jeśli nie częściowo obalona) pozycja pionierów Góry i Kopyta jako liderów „ruchu”. I o ile Góra w wierszach najbardziej politycznych (w książce znalazły się bodajże wszystkie najważniejsze) broni się na poziomie estetycznym, lirycznym, metaforycznym czy „post-wojaczkowym” (zwłaszcza jego litanie rezonują w tę stronę), o tyle Kopyt zredukowany do manifestów i nawoływania do działania wypada mocno deklaratywnie, mniej czule i lirycznie, co cenię w jego – jak się okazuje – zdecydowanie mniej zaangażowanych wierszach.
Ale już pojawiają się kolejni młodzi gniewni, których w jakiś sposób można by zredukować do roli akolitów jednego z narzuconych punktów odniesienia, gdyby zignorować bogactwo inspiracji, procesów i przetworzeń, jakie musiałyby się dokonać, by na przykład przekształcić wiersz Kopyta w utwór Bąka czy litanię Góry w kazanie Jakucia. To bardzo równi autorzy, ich zestawy w tak skonstruowanej książce mogłyby zawierać prawie każdy napisany przez nich wiersz. I obaj, zdaje się, chyba już przekroczyli „mistrzów” w ich dziedzinach zaangażowania (tu – muszę przyznać – trafnie spolaryzowanych we wstępie). Z jednej strony żywe, błyskotliwe i efektowne tyrady Bąka, suto zakrapiane ironią i humorem całkiem niezłych lotów, z drugiej wybuchowe, opowiadane okołobiblijnym językiem narracje i homilie bożego pomazańca i odszczepieńca Jakucia.
Kamila Janiak w tym towarzystwie nie wypada efektownie, jej bardziej piosenkowe teksty (tak, w uproszczeniu, można ją umieścić we frakcji Kopyta) nie są aż tak dosadne, mimo że konsekwentnie pozoruje mówienie wprost, stosuje kolokwializmy i wulgaryzmy. Mimo powtórzeń, swego rodzaju techniki „skandowania”. O paradoksalnej konstrukcji formy, fragmentarycznie zakotwiczonych w niej sensach i budowaniu języka tych wierszy traktuje – przekonująco! – szkic Jakuba Skurtysa.
Z Jakobe Mansztajnem krytyka miewa problem zwykle wtedy, gdy chce go zmieścić w mniej lub bardziej głębokiej szufladzie. Tutaj, paradoksalnie, wypada bardzo świeżo – tak zbudowanym, quasibanalistycznym opowiastkom o ziomach z blokowisk i przytrafiającej im się śmierci bliskich, która nadaje szerszą perspektywę ich egzystencji, kontekst zaangażowania serwuje jeszcze więcej przestrzeni na bardziej konkretny bunt. Nawet jeśli pretekstem do zamieszczenia w antologii danych wierszy było wykorzystanie w nich przez autora słowa „Polska”, zabrzmiały pełniej. Z wierszem Mansztajna bywa jak z wierszem Marcina Świetlickiego (zresztą od strony poetyckiej to nazwisko nie pojawia się tu przypadkowo) – nie pada pod ciężarem narzuconego odczytania, wprost przeciwnie – podnosi się silniejszy i ujawnia nowe pokłady interpretacyjne – wiedzy i dojrzałości.
O Dawidzie Mateuszu nic nowego nie powiem. Jako czytelnicy czy komentatorzy możemy działać na puli raptem dwudziestu dwóch wierszy. Dziesięć z nich zasiliło antologię połowową, jedenaście – Zebrało się śliny. Zaangażowanie jest tutaj jasne i przejrzyste, nie przesłania warstwy rytmicznej i lirycznej („drużyna” Góry!). Wybrane do antologii wiersze płyną na Ukrainę, dotkliwie rejestrując traumę wydarzeń krymskich i donbasowych. I to wystarcza do dalszej pracy nad tekstem. Tymczasem Staśko z Kujawą w dwugłosie krytycznym szukają przyczyn takiej postawie w stosunku do „kapitału”. Czy potrzebujemy aż takich uzasadnień, gdy nie ma wątpliwości, że po prostu o coś chodzi?
Z Kirą Pietrek (Kopyt, Kopyt!) zawsze miałem problem. Spróbuję możliwie najobiektywniej. To bardzo sprawne, wręcz mechaniczne kolaże fraz zaczerpniętych z „dominujących dyskursów”, kompromitujących je, a jednocześnie pokazujących, że są bronią obosieczną i można je zaprząc do protestu przeciwko zjawiskom i procesom, do opisywania których powstały. I dopóki deklaratywność nie zdominuje przekazu, a poszczególne sensy uwalniają się na zderzeniach tak zaaranżowanych fraz, ten projekt może się obronić (chociaż brakuje mu warstwy emocjonalnej, uwiarygodniającej analogiczny projekt Kopyta). Niemniej niewierzących na słowa i innych wątpiących nie przekona raczej krytycznoliteracka laurka Kaczmarskiego, piszącego o Pietrek tak, jakby to ona miała być centralną postacią antologii, pierwszą damą zaangażowania w Polsce. A szkoda, bo warstwa merytoryczna tego szkicu nie wymaga używania kolan i podbijania klęczników wielkimi słowami pochwał.
Piotr Przybyła, obok Mansztajna, najmniej pasuje do ogólnych założeń antologistów (nie licząc oczywiście wstępnych uwag na temat jednoczesnego układania książki tematycznej i swoistego the best of, ale takie uwagi usprawiedliwiają wszystko i w banalny sposób zamykają usta każdemu polemiście). W każdym razie jego wiersze mogą obronić się same. Nietypowy, nieco slamerski czy wręcz quasihiphopowy flow, gdzie ze zderzeń, konfrontacji i innych form konfliktu lub współpracy między mniej lub bardziej przypadkowo zestawianymi słowami tworzą się znaczenia, strzępki sensów czy wręcz fabuł, jeszcze szybciej unieważnianych i zastępowanych przez kolejne. Prawdopodobnie żeby podkreślić ten przepływ muzycznie konstruowanych strumieni świadomości, w części wierszy z cyklu „Apokalipsa” zrezygnowano z wersyfikacji, która przecież na etapie redakcji debiutanckiej książki laureata Bierezina, z jakiej pochodzą, powstawała, dostosowując się do formatu tomu.
Maciej Taranek zyskuje w odbiorze dzięki tekstowi towarzyszącemu autorstwa Staśko. Wychodząc od specjalnie zaznaczanego w debiucie wrocławskiego poety „się” (tutaj z tego zrezygnowano), w wiarygodny i względnie spójny sposób próbuje ona uchwycić tworzenie przez Taranka nowej gramatyki, w ramach której powstają wiersze na miarę epoki multimedialnej i cyfrowej, oparte na repetycjach, często zniekształcających pierwotne brzmienie danych fraz, podkreślające równoważność poszczególnych ich elementów na poziomie informacji zredukowanej do medialnej albo komunikatorowej relacji. Nie, nie imituję stylu młodych krytyczek. Próbuję uchwycić umykające sedno przekazu najmłodszej poezji zaangażowanej.
Podobnie rzecz ma się z Iloną Witkowską i zestawem jedenastu charakterystycznych dla niej fragmentów: obrazowych, dynamicznych, pozostawiających niedosyt na poziomie treści i niemalże przesyt na poziomie kunsztowności formy. Zaangażowanie i tutaj jest umowne, nie licząc wszechobecnych w tej poezji zwierząt, ich personifikacji i analogii, mówiąc w pewnym uproszczeniu, ze światem ludzi. Zwłaszcza na poziomie instynktów, wydawałoby się – kategorii najistotniejszej dla autorki z Wrocławia. Glosowitz w szkicu wieńczącym ten zestaw ponadto podkreśla skromność tych wierszy i poruszenie, jakie mogą wywoływać. Ale, uważam ostrożnie, te cechy uwypuklają się zdecydowanie na poziomie czysto estetycznym, bez angażowania polityki, ekonomii czy innych kwestii reprodukcyjnych lub genderowych. Witkowska traci w wąskich odczytaniach „sterowanych”.
Tyle o samych wierszach. Dla czytelnika, który nie miał okazji przedzierać się na bieżąco przez poszczególne książki pomieszczonych w Zebrało się śliny autorów, to może być pewna przygoda, zarówno na „tak”, jak i na „nie”. „Tak” – by prześledzić motywacje antologistów przez pryzmat kategorii i egzemplifikacji zaangażowania. „Nie” – by poczuć się „sprawdzanym” – i poszukać na własną rękę cech rzeczywiście charakterystycznych danych poetyk czy, mówiąc językiem nowej młodej krytyki – projektów, tropiąc wszelakie gesty etc.
Można też czytać po prostu, dla przyjemności, braku przyjemności, chęci zaznajomienia się z „trendami” najnowszej poezji polskiej, ale do tego nikt nie potrzebuje podobnych, ciągnących się w nieskończoność szkiców. Nie dorabiajmy ideologii do poezji, która potrafi obronić się sama.
Sama antologia jednak ma raczej małe szanse, by okazać się przełomową. Chyba że przełomem nazwalibyśmy publikowanie książek układanych przez bardzo młodych krytyków, ale to nawet na gruncie polskim nie stanowi nowości (vide chociażby Tadeusz Dąbrowski). Niemniej, z punktu widzenia niszowego rynku wydawniczego, na którym podobnych publikacji jest zwyczajnie bardzo niewiele, a jeżeli już się pojawiają, to zwykle kluczem do ich konstruowania jest klucz geograficzny, tak samo pasujący i niepasujący do każdego regionu świata, antologia silnie stematyzowana jawi się niczym jaskółka, próbująca, w imieniu silniejszych mocy, wywołać deszcz. Pochwał, nagan, długich dyskusji w kuluarach konferencji naukowych i krótkich w księgarniach.
Na pewno jest ferment, przynajmniej środowiskowy, który rozrusza kostniejące towarzystwo. W końcu najlepsza literatura i najlepsze omówienia literatury rodzą się na styku, podczas intensywnego ścierania się dwóch zaciekłych stron sporu. Niech antologia Zebrało się śliny będzie przyczynkiem do takich konstruktywnych i twórczych konfrontacji na antypodach literatury, co może najnowszą poezję przybliży literackiemu centrum, a kolejne podobne projekty pozwoli formułować w sposób bardziej przemyślany. Nie rezygnując z szaleństwa i doraźności tego symbolicznie pierwszego.