Ten wywiad wstrząsa. Tak, to jest właśnie to słowo. Ale nie takim apokaliptycznym wstrząsem, podczas którego zapada się ziemia i otwierają wrota piekielne, chociaż wydawałoby się, że tak właśnie będzie, gdy myślimy o ciemnej fali, która przetoczyła się po Nicku Cave’ie i jego rodzinie, bezpowrotnie zabierając ze sobą bardzo wiele. Jako czytelnicy i czytelniczki stoimy w tej trudnej sytuacji przyglądania się, słuchania i czytania o osobistej tragedii muzyka z naszego zupełnie innego miejsca. I chociaż możemy spotkać się z nim w tej rozmowie, w pieśniach, jak również na wiele innych sposobów, dla nas, ludzi z zewnątrz, to teren, na który nie możemy tak po prostu wejść, a potem z niego wyjść. Dlatego myślę o tym wywiadzie bardziej jak o wstrząsie, gdy przywalimy łokciem w krzesło. Dreszcz najpierw promieniuje w jednym miejscu, a potem obejmuje całe ciało. Niby wiemy, że zaraz nam przejdzie, ale siedzenie na krześle nabiera nowej perspektywy. Podobnie jest tutaj – odpinam wrotki i rzucam netflixowe porównanie – taka kropla, która drąży skałę. Ale zanim skałę, najpierw spada na serce. Albo łokieć.
Jest w tych rozmowach dużo bólu, smutku i cierpienia, ale też łagodności, szczerości, prostoty i duchowości. To dużo, ale też ciężko jest mi zrezygnować z jakiegoś określenia, gdy myślę o Wierze, nadziei i krwawej łaźni. Wszystkie emocje i stany wyrastają na kanwie pytania, które Nick Cave zadaje sobie i nam: po co to wszystko i czy potem można żyć dalej?
To wszystko sprawia, że czytanie rozmów Seána O’Hagan’a z Cave’m przypomina wyczerpujący taniec: co jakiś czas trzeba odłożyć książkę na bok, bo wiele zdań dotyka rejonów nieznanych albo właśnie znanych za dobrze; wyskrobuje szczeliny w murach, za którymi widać coś na wskroś intymnego i mocnego. Sama wyobraźnia australijskiego autora, jego myślenie obrazowe, wizje, o których opowiada, są tak wyraziste, że można chwycić je w dłonie i obejrzeć z każdej strony. Czytamy, zatrzymujemy się, trawimy, czytamy dalej, zatrzymujemy się, trawimy, czytamy dalej, zatrzymujemy się, trawimy, czytamy dalej, zatrzymujemy się, trawimy, kończymy czytać, nie chcemy się zatrzymywać, trawimy dalej.
A przecież spotykamy się tutaj w zwykłej rozmowie telefonicznej dwójki ludzi. To jest właśnie siłą tego wywiadu – wszystkie te małe, ale ważne drobiny codzienności odsłaniają osobistą tragedię Cave’a i jego rodziny, która wibruje na każdej stronie, ale nie zalewa wspomnianą już czarną falą, a raczej wydobywa światło z głębokiego miejsca. Są pryzmatem, przez który wszystko czytamy. Dążeniem do tego, żeby podnieść się i żyć dalej, w „pokorze przed kruchością życia przesiąkniętego śmiercią”. Właśnie dlatego możemy doświadczyć piękna.
„Piękno” to duże słowo – w tej książce znajdujemy wiele takich słów, przed którymi nikt jednak nie ucieka, nie chowa się. Są naturalne i ważne. Gdyby przełożyć je na obraz, przypominają wczesny poranek po pożarze w nocy albo popiół, który wiruje w promieniach słońca. „Wszystkich nas w którymś momencie życia zagarnia mrok straty. Jeśli jeszcze tego nie doznałeś, to doznasz w przyszłości. A jeżeli byłeś szczęściarzem i ktoś prawdziwie cię pokochał, wtedy staniesz się dla tego kogoś przyczyną wielkiego cierpienia. Na tym polega przymierze życia i śmierci, straszne piękno głębokiego smutku żałoby”.
Po „traumie w stanie czystym” nic już nie jest takie samo. Z każdego fragmentu Wiary, nadziei i krwawej łaźni bije gromna wrażliwość – zarówno O’Hagana, jak i Cave’a. To nie jest opowieść jedynie o muzyku, ale również o jego rodzinie, przyjaciołach, współpracownikach, o przypadkowo spotkanych osobach i tych, z którymi wymienia się listami przez The Rand Hand Files (zajrzyjcie tam). Szczególnie dotykają mnie te fragmenty wywiadu, w których wypowiada się o swojej żonie, Susie. Myślę o nich jak o świadectwie głębokiej miłości.
Książka jest również opowieścią o duchach. „Jesteśmy niczym domy nawiedzane przez duchy i pod wpływem tych nieobecnych stajemy się inni, zaczynamy czuć cichą, lecz przemożną czułość dla tych, którzy są z nami, czułość dla wszystkich ludzi, a także bardzo osobiste zrozumienie tego, że nasz czas tutaj jest ograniczony”. Zamieszkują one niemożliwą krainę, na granicy snu i świadomości. W niej, jak mówi Cave, żyje jego zmarły syn Arthur, z którym może się spotkać. Z tej samej przestrzeni wypłynęły również pieśni z płyt Ghosteen – muzyk nazwał je prawdziwszymi, zrywającymi z liniową formą narracji, która straciła sens po śmierci syna. Sens pieśni, które „stworzyły się same”, odsłonił się dopiero po jakimś czasie – wcześniej pozostawał ukryty nawet dla samego Nick’a.
Rozmowie między muzykiem i dziennikarzem daleko do liniowości – wątki wracają, krążą wokół nas; przypominają trochę załamania czasu podczas pandemii, która zresztą odegrała swoją rolę zarówno w wywiadzie, jak i życiu Cave’a. Czasem prowadzi nas głębiej, a czasem zostawia przy powierzchni, żeby zaraz spotkać się z nami przy innym brzegu. Przypomina to wędrówkę człowieka, który zwiedził już parę kręgów piekieł, ale postanowił iść dalej. A może wspiąć się wyżej – to w końcu rozmowa również (przede wszystkim?) o wierze i Bogu.
Cave mówi o wierze jak o czymś, co jest dobroczynne dla nas samych. „Wszystko wydaje się teraz tak kruche i cenne, wartościowe, świat i ludzie żyją w stanie zagrożenia, a jednak wszystko jest bardzo piękne. W tym ciemnym miejscu sama idea Boga sprawia wrażenie bardziej obecnej i istotnej. Właściwie myślę, że głęboki smutek i Bóg są nierozdzielni”. Kwestia tego, czy Bóg istnieje, czy też nie, jest drugorzędna. Muzyk skupia się na tajemnicy i transcendencji, odbieraniu świata przez duchowość (religijność) i dobru, jakie w nas to rodzi. Wiara jest nierozerwalnie związana z wątpieniem, ale to wątpienie jest związane z nadzieją.
„Po co to wszystko?” – pyta. Po co, jeśli nie przekuje się tego cierpienia „w proces duchowy odmieniający życie”? Po co, jeśli nie można nauczyć się wybaczenia, głębokiego odczucia sensu, współczucia, gruntownej przemiany? Po co, jeśli właśnie nie dlatego?
(Dźwięk łokcia uderzającego o krzesło)