recenzje / IMPRESJE

Po-zbierane niepokoje – przemiana i przemijanie

Agnieszka Czyżak

Recenzja Agnieszki Czyżak z książki zbierane Krystyny Miłobędzkiej.

Biuro Literackie

Opa­sły – na pierw­szy rzut oka – tom poezji Kry­sty­ny Miło­będz­kiej, w któ­rym zna­la­zły się wier­sze zbie­ra­ne przez całe życie, choć wciąż nie zebra­ne osta­tecz­nie, moż­na czy­tać jako spój­ny tekst, będą­cy swo­istą auto­bio­gra­fią ducho­wą czy też jako dzien­nik poetyc­kiej podró­ży lub pamięt­nik prze­mi­ja­nia. Tom zawie­ra w isto­cie nie tak dużą ilość tek­stu, jeśli wziąć pod uwa­gę sto­su­nek czę­ści zadru­ko­wa­nych do prze­strze­ni pustych. Całą, na przy­kład, stro­nę spo­re­go for­ma­tu zaj­mu­je poje­dyn­czy wers lub krót­ki dwu­wiersz. Umiesz­czo­ny na nie­wiel­kim frag­men­cie bia­łej kar­ty nie­wiel­ki tekst sku­pia na sobie zdwo­jo­ną uwa­gę odbior­cy. Jeśli w dodat­ku brzmi tak:

„zdu­si­ła swój krzyk
teraz mil­czy o życie„1

to zaczy­na szcze­gól­nie nie­po­ko­ić, skła­niać do lek­tu­ry wie­lo­krot­nej i wywo­ły­wać pra­gnie­nie dotar­cia do skry­te­go w kil­ku sło­wach prze­sła­nia, zwłasz­cza gdy spra­wia­ją wra­że­nie – a tak jest naj­czę­ściej – iż doty­ka­ją rze­czy naj­waż­niej­szych.

Pozor­na pro­sto­ta utwo­rów dość szyb­ko oka­zu­je się złu­dą, są one wezwa­niem do sta­wia­nia pytań o sens i kształt ludz­kiej egzy­sten­cji. Taki wła­śnie jest i ostat­ni wiersz tomu:

„zaśpie­wam ci prze­bu­dzan­kę

pod cięż­kim śnie­giem na zie­lo­nej tra­wie…”

[Z 328]

Tu kolej­ne czy­ta­nie zmie­rzać musi do prób unie­ru­cho­mie­nia prze­ka­zu roz­pa­da­ją­ce­go się na sprzecz­ne obra­zy. Poszu­ki­wa­nie odpo­wie­dzi na pyta­nie, czym może być obie­ca­na „prze­bu­dzan­ka” łączy się z nie­po­ko­jem wywo­ła­nym przez dru­gi wers z pyta­niem o to, kto, komu i w jakiej sytu­acji będzie ją śpie­wał. Zesta­wie­nie przy­gnia­ta­ją­ce­go śnie­gu ze świe­żą tra­wą budzi naj­pierw sko­ja­rze­nie z cyklem prze­mian Natu­ry, by po chwi­li ustą­pić sko­ja­rze­niom zgo­ła odmien­nym, cmen­tar­nym, pogrze­bo­wym, z prze­mia­ną groź­ną, bo osta­tecz­ną, nie­od­wra­cal­ną. Czym w takim razie może oka­zać się śpie­wa­na „prze­bu­dzan­ka”? Obiet­ni­cą inne­go, nowe­go kształ­tu ist­nie­nia?

Już w debiu­tanc­kim tomi­ku Ana­gli­fy zwra­ca uwa­gę nie­po­ko­ją­ca wizja prze­mia­ny, któ­ra zawsze oka­zu­je się choć­by po czę­ści śmier­tel­na. Jest czę­sto­kroć prze­mi­ja­niem oswo­jo­ne­go przez codzien­ne przy­zwy­cza­je­nie kształ­tu, jego zmia­ną w inną, nie do koń­ca zro­zu­mia­łą, choć czę­sto (pozor­nie) uży­tecz­ną for­mę bytu. A wła­śnie świa­do­mość nazna­cze­nia śmier­tel­no­ścią, ska­za­nia na prze­mi­ja­nie, nie­chcia­ną prze­mia­nę zda­je się być waż­nym, jeśli nie naj­waż­niej­szym moty­wem poezji Miło­będz­kiej.
W Ana­gli­fach posły­szeć moż­na cień zazdro­ści wobec ist­nień, któ­re choć pra­wom prze­mi­ja­nia pod­le­ga­ją, nie są ich świa­do­me:

„Im bar­dziej myśli się o koli­brach, tym trud­niej w nie wie­rzyć.
Dla­te­go kwia­ty zamiast głów mają koro­ny, słup­ki i prę­ci­ki.
Rosną nie wie­dząc nic o owo­co­wa­niu i śmier­ci.”

[Z 21]

W mia­rę upły­wu lat coraz bar­dziej wyra­zi­ste oka­że się prze­ko­na­nie o toż­sa­mo­ści czło­wie­ka ze świa­tem natu­ry wła­śnie przez podo­bień­stwo nie­trwa­ło­ści i kru­cho­ści poje­dyn­cze­go bytu. W koń­cu po latach poja­wi się nawet magicz­na „łąka łąk”, matecz­nik i schro­nie­nie na sta­rość – „nasu­wa się łąka, łąka łąk ta jed­na na sta­rość” (Z 157)2. W ostat­nim zbio­rze, zaty­tu­ło­wa­nym Po krzy­ku, tak­że spo­ty­ka­my kwia­ty i śmierć. Tym razem jed­nak nie ma już zazdro­ści, lecz zdu­mio­na i lękli­wa zgo­da na porzą­dek świa­ta, nie­za­leż­ny od jed­nost­ko­wych pra­gnień, pozor­nych wybo­rów. Czło­wiek – prze­cież – z regu­ły żyje dłu­żej niż kwiat, mrów­ka, ptak, a nie­raz dane mu jest tak­że prze­żyć wie­lu rówie­śni­ków:

„a ja w tym cho­dzę cho­dzę i pod­le­wam kwia­ty
oddy­cham gdy świat wstrzy­mał oddech

o tyle śmier­ci żyw­sza”

[Z 280]

Pra­gnie­nie, by nazwać porzą­dek ist­nie­nia, wyrwać się z nie­mo­cy języ­ka, nie­zdol­ne­go nie tyl­ko do pochwy­ce­nia kształ­tów nie­ru­cho­mych, ale nade wszyst­ko bez­rad­ne­go wobec nie­prze­rwa­ne­go ruchu świa­ta i jego prze­mian, to czę­sto wyra­ża­na w poezji Miło­będz­kiej nie­moż­li­wa do speł­nie­nia tęsk­no­ta. Tęsk­no­ta, by pochwy­cić sie­bie i świat (sie­bie w świe­cie, świat w sobie) choć­by na chwi­lę, mimo że bez wia­ry, by moż­na to uczy­nić w spo­sób osta­tecz­ny czy jed­no­znacz­ny:

„cią­gle ta sama nie­opo­wia­dal­ność!
(świe­ce­nie świa­ta, sza­rość papie­ru)
świa­tło papie­ru, kolor tej sza­ro­ści

labi­rynt – w któ­rym tyl­ko każ­dy szcze­gół może być”
nazwa­ny

[Z 288]

Nazwać, uchwy­cić w sło­wie „nie­opo­wia­dal­ne”, to jed­no­cze­śnie toczyć nie­ustan­ne boje, by przy­bli­żyć za pomo­cą bez­rad­ne­go języ­ka ulot­ność doświad­cze­nia. Jeśli nawet naj­bliż­si wymy­ka­ją się sło­wu, jeśli trze­ba przy­znać, że „z ojcem też takie widze­nia przez sen przez foto­gra­fię” [Z 158], to zro­zu­mia­le sta­ją się wysił­ki, aby unie­ru­cho­mić to, co jest nie­ustan­ną zmia­ną, cią­głym dzia­niem się. Owe „widze­nia, sły­sze­nia, dotknię­cia” uchwy­co­ne w wier­szu tra­cą prze­cież swo­ją tem­po­ral­ną i zmy­sło­wą isto­tę. A nazwać, zamknąć w obra­zie, to cza­sa­mi tak­że uwię­zić, pozor­nie ratu­jąc przed zapo­mnie­niem:

„są na foto­gra­fii!
mat­ka­oj­ciec klomb­koń­je­sion piwo­nie

wemniew­zię­ci, naresz­cie bez­piecz­ni”

[Z 296]

Z dru­giej stro­ny bowiem uwię­zić, zna­czy zatrzy­mać – dla sie­bie, ura­to­wać – dla sie­bie jedy­nie, ślad po umar­łej oso­bie, minio­nej chwi­li, ulot­nym wzru­sze­niu. To zaiste pozor­ny, chwi­lo­wy i jak­że nie­sku­tecz­ny ratu­nek przed nie­na­ru­szal­nym w inny spo­sób pra­wem prze­mi­ja­nia. W dodat­ku zatrzy­mać w sło­wie, w utwo­rze, w tomi­ku poetyc­kim, na foto­gra­fii to nade wszyst­ko – zatrzy­mać w klat­ce nie­współ­mier­ne­go wobec życia sztucz­ne­go medium. A zamy­ka­nie w klat­ce, jak i doświad­cza­nie takie­go uwię­zie­nia może oka­zać się dozna­niem szcze­gól­nie bole­snym i ambi­wa­lent­nym, a nawet total­nym. W wier­szu z tomu Wykaz tre­ści „zgu­bio­na i przy­wią­za­na” boha­ter­ka doświad­cza total­ne­go poczu­cia zamknię­cia w egzy­sten­cji, w każ­dej prze­strze­ni, w każ­dej mija­ją­cej chwi­li: „w klat­ce domu, w klat­ce ław­ki, w klat­ce par­ku, śmiesz­nie obca w klat­ce kuch­ni, nikt ci nie poda pil­ni­ka w chle­bie”. Nie dzi­wi więc zakoń­cze­nie, bar­dzo praw­do­po­dob­ne zakoń­cze­nie nie­moż­li­wej do znie­sie­nia sytu­acji: „ona otwo­rzy­ła gaz, musia­ła raz coś otwo­rzyć napraw­dę” [Z 153]. Życie przy­po­mi­na­ją­ce rucho­me klat­ki fil­mu sta­je się para­dok­sal­nym uwię­zie­niem w bie­gu, w nie­ustan­nym ruchu, w prze­mi­ja­niu. Zna­mien­nym wyzna­niem wyda­je się wiersz z tomu Imie­sło­wy, zawie­ra­ją­cy pro­gra­mo­wą samo­świa­do­mość poetyc­ką:

„Zapi­sać bieg myśli bieg słów w bie­gną­cym świe­cie. Któ­rym bie­gnę, któ­ry mną bie­gnie.

Mówić, nie pisać. A jed­nak zapi­sać. Zdą­żyć.

Nie myślę sło­wa­mi. Myślę obraz­ka­mi. Świat myśli mi się bie­gną­cy­mi zwie­rzę­ta­mi rośli­na­mi ludź­mi. Lepiej powiem: prze­ze mnie bie­gną. Świat bie­gnie mi przez gło­wę rze­cza­mi. (Bie­gną­cym obraz­kom, kawał­kom obra­zów w bie­gu szu­kam słów)”.

[Z 210]

Ruch to prze­mia­na i prze­mi­ja­nie zara­zem, ale i każ­da for­ma bez­ru­chu – tyl­ko pozor­ne­go prze­cież – mogła­by się oka­zać podob­nie śmier­tel­na, nad­to prze­czy­ła­by nad­rzęd­nej zasa­dzie ist­nie­nia. Stąd życze­nie „ruch temu domo­wi, przy­by­wa­nie wiel­ki przy­pływ” [Z 235] jawi się jako zgo­da na pod­da­nie wszyst­kich bytów nisz­czą­ce­mu dzia­ła­niu cza­su. Odczu­wa­ne w efek­cie, zara­zem oczy­wi­ste, poczu­cie zamknię­cia w kolej­nej klat­ce, tym razem klat­ce języ­ka, zmu­sza do posta­wie­nia pyta­nia o suwe­ren­ność poetyc­kich wybo­rów: „czy ktoś cię widział wycho­dzą­cą z zeszy­tu w krat­kę, każ­de zda­nie dobrze zamknię­te i swo­im zamknię­ciem wcią­ga w zamknię­cie, klau­stro­fo­bia języ­ka, któ­ry dotknął ścia­ny, ścia­ny gaze­ty, ścia­ny gło­śni­ków” [Z 154]. Być może suwe­ren­ność kry­je się w kon­se­kwen­cji doko­ny­wa­nych wybo­rów. Piotr Śli­wiń­ski pisał nie tak daw­no: „Poeta róż­ni się od innych ludzi nie tym, że odczu­wa coś, cze­go inni nie odczu­wa­ją, ale lin­gwi­stycz­nym uję­ciem owych mniej lub bar­dziej wspól­nych doznań. Sąd ten, nie­no­wy, Miło­będz­ka wcie­la w wiersz z pra­wie dzi­siaj nie­spo­ty­ka­ną sta­now­czo­ścią„3. Z taką samą sta­now­czo­ścią owo lin­gwi­stycz­ne uję­cie prze­kształ­ca­ne jest wciąż od nowa w mowę auto­no­micz­ną, wyra­zi­ście poje­dyn­czą, kon­se­kwent­nie osob­ną, nie­za­prze­czal­nie roz­po­zna­wal­ną. Nie­za­leż­nie od skom­pli­ko­wa­nia poetyc­kie­go prze­ka­zu, obna­ża­nia trud­no­ści w arty­ku­ło­wa­niu migo­tli­wych zna­czeń, mno­że­nia utrud­nień w odbio­rze tek­stów, myle­nia tro­pów, z cało­ści tomu zbie­ra­ne, wyła­nia się wyra­zi­sta i zapew­ne bar­dziej spój­na niż w pisar­skim zamia­rze „postać auto­ra”, Kry­sty­ny, mat­ki, żony, poet­ki – kobie­ty4. Wybór lin­gwi­zmu (nie­za­leż­nie od tego, jak nie­ostry jest to ter­min) nie prze­szka­dza w kre­śle­niu auto­por­tre­tu, lecz mno­ży per­spek­ty­wy, nada­je akto­wi twór­cze­mu zna­mię dzia­ła­nia zawsze nie­osta­tecz­ne­go, suge­ru­je wie­lo­znacz­ność każ­de­go szcze­gó­łu, a w kon­se­kwen­cji moż­ność współ­two­rze­nia tegoż obra­zu w odbio­rze.

Ryszard Nycz w arty­ku­le „Oso­ba w nowo­cze­snej lite­ra­tu­rze: śla­dy obec­no­ści” prze­ko­nu­je, iż dwie ten­den­cje „pisa­nia sobą” i „pisa­nia sie­bie” daw­niej roz­łącz­ne pod­le­ga­ją roz­ma­itym kon­ta­mi­na­cjom w lite­ra­tu­rze naj­now­szej:

„Począw­szy od lat sześć­dzie­sią­tych coraz bar­dziej zauwa­żal­ny sta­je się pro­ces łącze­nia cech obu nur­tów pisar­stwa. Nie­trud­no zauwa­żyć, że wyraź­nie przy­bie­ra on na sile w lite­ra­tu­rze lat ostat­nich, gdzie – w odróż­nie­niu od typo­wych dzieł nowo­cze­snej poezji i pro­zy, ‘pięt­no oso­bo­we’ (w zna­cze­niu cech empi­rycz­nej oso­by pisa­rza) – ujaw­nia się w spo­sób bar­dzo dobit­ny i bez wzglę­du na poko­le­nio­we, świa­to­po­glą­do­we czy este­tycz­ne róż­ni­ce„5.

W poetyc­kich zapi­sach Miło­będz­kiej zwra­ca uwa­gę wyraź­nie zakre­ślo­na gra­ni­ca wraż­li­wo­ści, współ­od­czu­wa­nia z każ­dą nie­mal for­mą bytu, postrze­ga­nia bar­dziej uważ­ne­go, wni­kli­we­go, ale zawsze współ­czu­ją­ce­go. Świa­do­mość nie­ustan­ne­go poże­ra­nia i bycia poże­ra­ną, ura­ża­nia i zbie­ra­nia razów, obra­ża­nia się i stra­chu przed obra­zą, doskwie­ra: „W każ­dej chwi­li roz­dep­tu­ję i poże­ram set­ki ist­nień. Resz­ta jest lite­ra­tu­rą” [Z 237]. Wraż­li­wość jest też wie­dzą o wła­snej odmien­no­ści – „Pora­że­nie masa­krą pokrzyw – kto to sły­szał? Pora­że­nie pięk­no­ścią róży – tak, to się zda­rza; Życie „doświad­cza­ne na wła­snej skó­rze” nie­odmien­nie boli, tak jak boli nie­moż­ność jego wypo­wia­da­nia. Marze­nie, by: „Roz­pły­nąć, roz­wiać się – w tobie, w świe­cie, w tek­ście”, to pra­gnie­nie, by znik­nę­ło ura­ża­ją­ce i ura­ża­ne, obo­la­łe z obu powo­dów, uwię­zio­ne tak­że w sobie „ja”. A kie­dy wszyst­ko sta­nie się: „Pora­ża­ją­co jasne. Bez cie­nia mnie”, wte­dy „Zosta­je doświad­cza­ne, nie ma obra­zu”. A prze­cież nasz wła­sny obraz musi ist­nieć w nas i dla nas, by moż­na było oca­lić odręb­ność i indy­wi­du­al­ność bytu – wbrew opo­ro­wi mate­rii, tak­że mate­rii słów. To nie­zwy­kły auto­por­tret, gdy jego isto­tą, choć­by na krót­ki czas, może stać się uni­ce­stwie­nie „ja”. Wte­dy bowiem osią­ga się nową, empa­tycz­ną per­spek­ty­wę pozna­nia: „Widać każ­de ty, otwie­ra się świat” [Z 239]. Pisał Piotr Micha­łow­ski:

„Pod­czas gdy malar­stwo wypra­co­wa­ło sze­reg metod auto­por­tre­to­wa­nia i boga­ty zasób kon­wen­cji, auto­por­tret lite­rac­ki jest w więk­szym stop­niu przed­się­wzię­ciem indy­wi­du­al­nym, zwią­za­nym z naj­wyż­szym ryzy­kiem arty­sty. Być może jest też jedy­nym aktem, w któ­rym speł­nia się postu­lat Przy­bo­sia o nie­po­wta­rzal­nej odkryw­czo­ści każ­dej sytu­acji lirycz­nej. Oto indy­wi­du­al­ność twór­cy sta­je naprze­ciw indy­wi­du­al­no­ści czło­wie­ka i usi­łu­je roz­po­znać ją bez pośred­nic­twa ste­reo­ty­pów. Pozor­nie naj­krót­sza z dróg pozna­nia – od ‘Ja’ do ‘ja’ – wie­dzie poprzez obo­jęt­ną wobec wszel­kiej ‘poszcze­gól­no­ści’ pusty­nię języ­ka„6.

W poszu­ki­wa­niu i dookre­śla­niu poetyc­kie­go auto­por­tre­tu prze­ło­mo­wy wyda­je się tom Dom, pokar­my, napi­sa­ny w okre­sie prze­kra­cza­nia smu­gi cie­nia. Szcze­gól­ne miej­sce zysku­je w nim cie­le­sność, kobie­cość, macie­rzyń­stwo jako swo­isty kon­tra­punkt dla bycia poet­ką, piszą­cą z innej, niż wyzna­czo­ne przez speł­nia­ne role, per­spek­ty­wy. Wiersz pod zna­mien­nym tytu­łem „Taka mam być na skra­ju – już już a spad­nę albo pofru­nę”, zamy­ka­ją­cy zbiór, jest wyra­zi­stym przy­kła­dem dwo­iste­go postrze­ga­nia sie­bie:

„Tyl­ko, że pręd­ko się sta­rze­ję, nawet w snach mosty zbu­twia­ły, dziś o mało z takie­go nie spa­dłam. Drze­wa coraz śmie­lej żywią się mną. Lubię rośli­ny i drze­wa, całe życie chcia­łam im to dać do zro­zu­mie­nia i dopie­ro teraz bez roz­czu­le­nia mogła­bym powie­dzieć. I w to, w to mój syn wda­je się ze swo­im cho­ler­nym łukiem i war­czą­cy­mi autka­mi! Sama mu łuk kupi­łam.” [Z 142]

Wspa­nia­ły, bo na prze­kór kon­wen­cjom zapis trud­nej rado­ści macie­rzyń­stwa łączy się tutaj z gorz­ką wie­dzą o nie­moż­no­ści zatrzy­ma­nia ero­zji bytu. Bycie na skra­ju to bycie pomię­dzy wzlo­tem a upad­kiem, to bycie w chwiej­nej, nie­trwa­łej rów­no­wa­dze mię­dzy osta­tecz­ną klę­ską uni­ce­stwie­nia a bar­dzo nie­pew­nym zwy­cię­stwem: chwi­lo­wej, zamknię­tej w sło­wo, uciecz­ki od tego, co zwy­kłe, przy­ziem­ne, nazna­czo­ne śmier­cią. A dziec­ko – wcie­le­nie bez­ład­ne­go ruchu i rado­snej wrza­wy przy­na­le­ży para­dok­sal­nie do tej wła­śnie prze­strze­ni.

„Jestem że widzę że widzę że mijam” – brzmi tytuł inne­go wier­sza z tego zbio­ru, a zawie­ra­ją­ca nutę gory­czy, świa­do­mość ska­za­nia na prze­mi­ja­nie nazna­cza więk­szość sta­łych. Z kolei otwie­ra­ją­cy następ­ny zbiór – „Wykaz tre­ści” – utwór roz­po­czy­na się sło­wa­mi: „Umar­ła rodząc się. Uro­dzi­ła ten plac budo­wy ten park cmen­tarz” [Z 145]. W tek­ście osią poetyc­kiej eks­plo­ra­cji jest pora­ża­ją­ca wizja toż­sa­mo­ści naro­dzin i śmier­ci, sko­ro rodzić moż­na jedy­nie podob­ne sobie, nie­trwa­łe i kru­che isto­ty. Rodze­nie zatem to wyda­wa­nie na śmierć wszel­kich pod­da­nych jej bytów. Dalej pada­ją przej­mu­ją­ce sło­wa: „Nie­do. Nie­do­wy­ba­cze­nia moje, co chce dać wziąć że umie­ra żyje” – w któ­rych posły­szeć moż­na ton bole­snej wie­dzy o nie­moż­no­ści doko­na­nia roz­dzia­łu mię­dzy tym, co żywe, a już mar­twe, zmar­twia­łe, choć jesz­cze w ruchu.
W kolej­nym zbio­rze, zaty­tu­ło­wa­nym „Pamię­tam”, zwra­ca uwa­gę utwór, będą­cy pró­bą zama­ni­fe­sto­wa­nia odręb­no­ści, auto­no­micz­no­ści, choć­by ska­za­nej na cią­gły, powta­rzal­ny roz­pad:

„a z tego co teraz tak śmier­tel­nie jasno widać mię­dzy nami
niech ci się zło­ży
roz­pa­da
zło­ży
roz­pa­da od nowa zło­ży
jestem”

[Z 183]

 Chcia­ło­by się dodać – wresz­cie, choć­by w roz­pa­dzie, „jestem”, zapy­tać, dla­cze­go tak póź­no „jestem”, i zwąt­pić: na jak dłu­go?

Nie­moż­ność unie­ru­cho­mie­nia wła­snej egzy­sten­cji w sło­wie, nie­usu­wal­na świa­do­mość bycia uwię­zio­nym w prze­mi­ja­niu, nie unie­moż­li­wia trwa­nia, na prze­kór wszech­obec­nej nie­trwa­ło­ści. Uła­twia – para­dok­sal­nie – godze­nie się z jego przed­ostat­nim aktem: sta­ro­ścią. I ostat­nim aktem, osta­tecz­nym koń­cem życia na zie­mi. Wte­dy moż­na prze­ko­ny­wać: „kocham cię razem z two­ją śmier­cią” [Z 298].

Sta­rość nie doku­cza tak bar­dzo, kie­dy powta­rza się wyzna­nie: „nie jestem dalej ani bli­żej / jestem od nie­po­cząt­ku, od nie­do­koń­ca” [Z 278], roz­bro­jo­na zosta­je tym samym cza­ją­ca się nie­odmien­nie u kre­su roz­pacz. Nawet pod­da­jąc się typo­wej dla pode­szłe­go wie­ku nie­mo­cy, gubiąc już nie­po­trzeb­ne sło­wa, gdy zosta­je tyl­ko zaimek „ja”, moż­na powie­dzieć z pew­nym zdzi­wie­niem: „wresz­cie mój, mój we mnie / mój ze mną / świat / ja w pierw­szej i ostat­niej oso­bie” [Z 284]. Roz­pad i brak może mimo wszyst­ko uła­twiać odnaj­dy­wa­nie sed­na, isto­ty trwa­nia oraz poje­dyn­czej, nagiej, bo ogo­ło­co­nej z tego, co w isto­cie zbęd­ne, oso­by zamknię­tej w trwa­niu.

Sta­rze­nie się, prze­mi­ja­nie, temat arty­ku­ło­wa­ny coraz czę­ściej – wprost i bez prze­słon – w póź­nej twór­czo­ści Kry­sty­ny Miło­będz­kiej, to kon­ty­nu­acja wąt­ków sta­le obec­nych w jej poezji. Roz­ma­icie ujmo­wa­ne „uwię­zie­nie” w nie­po­wstrzy­ma­nym bie­gu prze­mian dookre­śla poetyc­ki auto­por­tret. Dzie­lić to doświad­cze­nie z świa­tem to jed­no­cze­śnie uznać, iż sztu­ka two­rze­nia nie może zmie­nić ludz­kiej kon­dy­cji, jest jed­nak – jedy­nie, czy aż – sta­wia­niem opo­ru sile iner­cji, bez­wła­du, z jaką czło­wiek cią­ży ku śmier­ci.

Wyzna­nia na temat sta­rze­nia się, nie­mal kon­wen­cjo­nal­ne:

„wciąż bli­żej było z nią i dla­te­go wciąż dalej
dziś dzi­wi się sobie całym sta­rym cia­łem”

[Z 309]

sąsia­du­ją na przy­kład po raz kolej­ny z wizją bie­gu – tym razem – oca­la­ją­ce­go pew­ność życia przez ból; „nie spiesz się tak, za pręd­ko siwie­jesz / bie­gnij bie­gnij, tyle two­je­go co zakłu­je w pier­siach” [Z 282]. Odna­leźć jed­nak moż­na i intry­gu­ją­ce meta­fo­ry prze­mi­ja­nia, jak ta, zrów­nu­ją­ca prze­mi­ja­nie z roz­bie­ra­niem:

„roz­bierz się z Kry­sty­ny
z dziec­ka mat­ki kobie­ty
loka­tor­ki kochan­ki turyst­ki żony

zosta­je roz­bie­ra­nie
smu­gi zrzu­ca­nych ubrań
lek­kie ruchy, nic wię­cej”

[Z 317]

Sta­rość to zatem temat oswo­jo­ny dużo wcze­śniej, oswa­ja­ny nie­ustan­nie. Nie poja­wia się, jak moż­na by się spo­dzie­wać, wraz ze zbli­ża­niem się pode­szłe­go wie­ku, lecz jest nur­tem pod­skór­nie obec­nym w całej twór­czo­ści, drą­żą­cym i kształ­tu­ją­cym poetyc­kie wizje. Wła­śnie we wcze­śniej­szych tomach spo­tkać moż­na zaska­ku­ją­ce, inne wizje sta­rze­nia się, nie­ja­ko per­ma­nent­ne­go, bo na sta­łe wpi­sa­ne­go w ludz­ką toż­sa­mość. W jed­nym z wier­szy z tomu Wykaz tre­ści, poja­wia się dwu­krot­nie powtó­rzo­na, nie­mal iden­tycz­na fra­za „te dwie my sta­re dziew­czyn­ki kobie­ty” i „te dwie my sta­re małe dziew­czyn­ki, zakrzą­ta­ne sło­wa” uwi­dacz­nia­ją­ce okrut­ną jed­no­cze­sność trwa­nia w jed­nym pod­le­ga­ją­cym prze­mia­nom cie­le, dziec­ka i sta­rusz­ki, dziew­czy­ny i kobie­ty. Dzie­ciń­stwo i mło­dość zawie­ra­ją bowiem w sobie sta­le obec­ną, wraz z nimi współ­ist­nie­ją­cą, nie­uchron­ną prze­mia­nę w sta­rość i śmierć. W tym samym utwo­rze uży­ta zosta­ła wyra­zi­sta meta­fo­ra, zwią­za­ne­go z kobie­cym prze­zna­cze­niem, uwię­zie­nia w przed­mio­tach: „Była cała wszy­ta w obrą­bek od pie­lusz­ki do ostat­nie­go prze­ście­ra­dła, tajem­ni­ca jej prze­szyć dla mnie, pyta­nie o igłę” [Z 155]. Pyta­nie „o igłę”, o przy­czy­nę bier­ne­go pod­da­wa­nia się „wszy­wa­niu” w rze­czy codzien­ne­go użyt­ku, degra­da­cję, to pyta­nie o kon­dy­cję „nie­mej” egzy­sten­cji. Uprzed­mio­to­wie­nie nie ratu­je przed roz­pa­dem, nie zmie­nia losu, utrud­nia jed­nak korzy­sta­nie z jak­że ogra­ni­czo­ne­go pra­wa do kie­ro­wa­nia wła­snym życiem lub choć­by mówie­nia o nim. A więc może i w roz­my­śla­niach o prze­mi­ja­niu war­to pozo­sta­wić sobie złu­dze­nie pod­mio­to­we­go samo­sta­no­wie­nia, by móc stwier­dzić: „Po tro­szecz­ku po dro­dze po zby­wam sie­bie lek­ką ręką”, bo gdy jest się „już nie tu jesz­cze nie tam”, wyzna­nie „coraz lżej ze mną” [Z 211] odbie­ra sta­ro­ści jej rażą­cą silę. Moż­na pró­bo­wać oswa­jać nawet nicość:

„patrzo­na cho­dzo­na żyta
byta
pła­ka­na mówio­na

jej jest i jej będzie
jej pisa­ne i jej nie­pi­sa­ne
te cości i nico­ści”

[Z 216]

Kry­sty­na Miło­będz­ka, usi­łu­jąc pochwy­cić sie­bie, ulot­ne doświad­cze­nia i wiru­ją­cy wokół świat w nie­po­słusz­nej mate­rii języ­ka, kre­śląc wciąż od nowa „auto­por­tret nie­moż­li­wy”, oca­la, nie tyl­ko na wła­sny uży­tek, swą nie­po­wta­rzal­ną egzy­sten­cję. Pro­wa­dzi tym samym nie­ustan­ną wal­kę na życie i śmierć (o życie ze śmier­cią, życie pomi­mo śmier­ci; o ist­nie­nie z prze­mi­ja­niem, ist­nie­nie pomi­mo prze­mi­ja­nia), aby oca­lać poezję, aby trwa­ła na prze­kór bez­li­to­snym ata­kom wszel­kich sił roz­pa­du i ero­zji, nisz­czą­cych świa­ty, sło­wa i sen­sy. Zakoń­czyć więc moż­na roz­wa­ża­nia sło­wa­mi jed­ne­go z wier­szy poet­ki z ostat­nie­go tomu, zawie­ra­ją­cy­mi w krót­kim bły­sku, ładu­nek iro­nii, auto­iro­nii, a zara­zem współ­od­czu­wa­nia ze świa­tem:

„ ‘zasłu­ży­łaś na lep­sze’
jak wszy­scy”


Przy­pi­sy:
[1] K. Miło­będz­ka, zbie­ra­ne, Wro­cław 2006, s. 285. Dal­sza loka­li­za­cja cyta­tów w arty­ku­le według tego wyda­nia.
[2] Nasu­wa się pyta­nie o isto­tę szcze­gól­ne­go połą­cze­nia tema­tu sta­ro­ści z moty­wem łąki-schro­nie­nia, dość przy­po­mnieć zna­ny wiersz Cze­sła­wa Miło­sza „Łąka”, w któ­rym tytu­ło­wa prze­strzeń sta­ła się prze­strze­nią odzy­ska­ne­go szczę­ścia i har­mo­nii ze świa­tem. „Nie mów świat póki nie prze­sko­czysz” – zapi­sa­ła w przy­wo­ła­nym utwo­rze Miło­będz­ka.
[3] P. Śli­wiń­ski, Przy­go­dy z wol­no­ścią. Uwa­gi o poezji współ­cze­snej, Kra­ków 2002, s. 85.
[4] Jeśli wziąć pod uwa­gę roz­wa­ża­nia Anny Nasi­łow­skiej na temat toż­sa­mo­ści kobie­cej w pol­skiej poezji, okre­śla­ją­ce jej bie­gu­no­we kre­acje jako andro­gy­nicz­ność i esen­cja­lizm, to twór­czość Kry­sty­ny Miło­będz­kiej zde­cy­do­wa­nie nale­ży przy­pi­sać do sfe­ry esen­cja­li­zmu, wła­śnie ze wzglę­du na kon­struk­cję pod­mio­tu, wyra­zi­ście i nie­re­du­ko­wal­nie kobie­ce­go (A. Nasi­łow­ska, „Toż­sa­mość kobie­ca w poezji pol­skiej XX wie­ku: mię­dzy andro­gy­nicz­no­ścią a esen­cja­li­zmem”, w: Nar­ra­cja i toż­sa­mość (II). Antro­po­lo­gicz­ne pro­ble­my lite­ra­tu­ry, red. W Bolec­ki i R. Nycz, War­sza­wa 2004.).
[5] R. Nycz, „Oso­ba w nowo­cze­snej lite­ra­tu­rze: śla­dy obec­no­ści”, w: Oso­ba i rela­cje per­so­nal­ne w lite­ra­tu­rze i komu­ni­ka­cji lite­rac­kiej, red. E. Bal­ce­rzan i W. Bolec­ki, War­sza­wa 2000, s. 17. Nycz tak kon­ty­nu­uje swo­je roz­wa­ża­nia: „W poezji cho­dzi nie tyl­ko o eks­po­no­wa­nie auten­tycz­nej eks­pre­sji piszą­ce­go, ale i o budo­wa­nie figu­ry lirycz­ne­go pod­mio­tu poprzez siat­kę odnie­sień do bio­gra­ficz­nych szcze­gó­łów i histo­rycz­ne­go świa­ta indy­wi­du­al­ne­go doświad­cze­nia. A może przede wszyst­kim o trak­to­wa­nie fik­cyj­nych per­son, tego zna­ku roz­po­znaw­cze­go nowo­cze­snej liry­ki jako istot­nych ról czy aspek­tów real­nej oso­by pisa­rza” [ibi­dem, s. 17–18].
[6] P. Micha­łow­ski, „Nie­wy­ra­żal­ność sie­bie i poetyc­ki auto­por­tret nega­tyw­ny”, w: Lite­ra­tu­ra wobec nie­wy­ra­żal­ne­go, red. W. Bolec­ki i E. Kuź­ma, War­sza­wa 1999, s. 315.

O autorze

Agnieszka Czyżak

Krytyk literacki i wykładowca akademicki. Mieszka w Poznaniu.

Powiązania

Pomyśleć nic

recenzje / ESEJE Marcin Orliński

Recen­zja Mar­ci­na Orliń­skie­go z książ­ki zbie­ra­ne Kry­sty­ny Miło­będz­kiej.

Więcej