recenzje / ESEJE

Podomka Balzaka (o Po domu Dariusza Sośnickiego)

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa towarzysząca premierze książki Po domu Dariusza Sośnickiego, wydanej w Biurze Literackim 1 listopada 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Fun­da­men­ty (baza)

Budy­nek to obiekt budow­la­ny,
któ­ry jest trwa­le zwią­za­ny z grun­tem,
wydzie­lo­ny z prze­strze­ni za pomo­cą prze­gród
budow­la­nych oraz posia­da fun­da­men­ty i dach.

Defi­ni­cja ze słow­ni­ka pojęć budow­la­nych

W poprzed­niej książ­ce poetyc­kiej – a było to lat temu sie­dem, co w poezji naj­now­szej ozna­cza zwy­kle naro­dzi­ny jed­nej albo dwóch gene­ra­cji kry­ty­ków, śmierć kil­ku cza­so­pism lite­rac­kich i uka­za­nie się kil­ku tysię­cy tomów z wier­sza­mi, na ogół bar­dzo prze­cięt­ny­mi – Dariusz Sośnic­ki zapra­szał czy­tel­nicz­kę do swo­je­go „wid­mo­we­go domu”, pozor­nie otwar­te­go, choć w rze­czy­wi­sto­ści mają­ce­go nośność ale­go­rii z Kaf­kow­skiej legen­dy o bra­mie do Pra­wa. Owszem, drzwi sta­ły otwo­rem, ale tyl­ko dla­te­go, że nie było ich wca­le, a wszyst­ko dzia­ło się na pro­gu wier­sza, pomię­dzy jakimś ducho­lo­gicz­nym prze­bó­stwie­niem idei wła­sno­ści i typo­wym dla auto­ra Mar­le­wa urze­czo­wie­niem świa­ta. Albo inny­mi sło­wy: mię­dzy tek­stu­al­ną fan­ta­zją z póź­ne­go Der­ri­dy a mate­ria­li­stycz­nym kon­kre­tem kogoś, kto twar­do stą­pa po zie­mi i cza­sem mógł­by się nawet doga­dać z Mark­sem.

Nowy tom Sośnic­kie­go nosi tytuł Po domu, co nale­ży oczy­wi­ście roz­pa­try­wać w kon­tek­ście całej twór­czo­ści poety jako kolej­ny akt jego oiko­lo­gicz­nych roz­wa­żań. Począw­szy od debiu­tu, zawsze zapra­szał nas bowiem autor do „jakie­goś domu” i „czy­je­goś miesz­ka­nia”, od wynaj­mo­wa­nych, wil­got­nych poko­jów obce­go domu, w któ­rym porę­cze odwra­ca­ły się do nie­go ple­ca­mi, przez miesz­czań­skie pro­gi Pań­stwa P., aż po ruch deglo­me­ra­cji w kie­run­ku przed­mieść, gdzie – wzo­rem tłu­ma­czo­ne­go wów­czas przez sie­bie Aude­na – na ubo­czu zakre­ślał swój pagus, habi­tat, zapra­szał gości, fra­ter­ni­zo­wał się i iro­nicz­nie splu­wał na wro­gów. Napi­sa­łem o tym kil­ka tek­stów, a i tak skła­mał­bym, gdy­bym stwier­dził, że czu­ję się w tych nowych wier­szach jak w domu – bez­piecz­nie i wygod­nie, i to mimo wszyst­kich zapro­szeń, zachęt oraz poko­jów otwar­tych na oścież, w któ­re uda­ło się poecie osta­tecz­nie wpu­ścić (zapro­sić?) wiatr.

Czy dom z nowej książ­ki ist­nie­je rów­nie wid­mo­wo, jak ten poprzed­ni? W jakie rela­cje wcho­dzi teraz z prze­strze­nią, z inny­mi ludź­mi i ideą wła­sno­ści? Wyda­je się, że u Sośnic­kie­go zaszła jakaś zmia­na, bo jego nowy dom – choć zno­wu pró­bu­je być azy­lem inte­lek­tu­ali­sty, a tom ponow­nie zaczy­na się wie­lo­znacz­nym, iro­nicz­nym cap­ta­tio – jest domem pośród innych domów, domem nie gra­nicz­nym jak daw­niej, lecz gra­ni­czą­cym. I już ten fakt spra­wia, że zupeł­nie ina­czej wybrzmie­wa w Po domu kwe­stia wła­sno­ści i prze­mo­cy. Gość w wier­szu, czy­tel­nik lub podróż­nik, któ­ry zaglą­da w poetyc­ką dome­nę auto­ra, nie jest już ani gościem pro­szo­nym, ani nie­mi­le widzia­nym. Jest rów­no­praw­nym miesz­kań­cem z pię­tra nad lub pod, sąsia­dem zza ścia­ny, kimś, kto na rów­nych pra­wach przy­stę­pu­je do tek­stu, dzie­ląc z auto­rem może nie tę samą, ale na pew­no wspól­ną prze­strzeń.

Dosko­na­ły jest pierw­szy utwór „Jeśli budow­ni­czy” wła­śnie jako tekst otwie­ra­ją­cy książ­kę i zary­so­wu­ją­cy jej kon­cept. Roz­gry­wa się on bowiem rów­no­cze­śnie w trzech reje­strach: pra­wa budow­la­ne­go, jak­by instruk­cji BHP („jeśli budow­ni­czy…”), biblij­nym (para­le­licz­ne kon­struk­cje skła­dnio­we, zaczy­na­nie od spój­ni­ków, meta­fi­zycz­ny wymiar kary) oraz filo­zo­ficz­nym, z prze­strze­ni myśli sła­bej lub levi­na­sow­skiej ety­ki (pro­szę, stą­paj ostroż­nie, bo może nie ustać…). Zaczy­na się więc od kon­kre­tu, od usta­no­wie­nia sank­cji – hipo­te­zy poraż­ki budow­ni­cze­go – oraz kary, ale kara ta przy­cho­dzi już z inne­go porząd­ku, z pra­wa talio­nu („budow­ni­czy ponie­sie karę śmier­ci” – dosłow­nie oczy­wi­ście z kodek­su Ham­mu­ra­bie­go). Następ­nie zaczy­na doty­czyć już nie spraw­cy, lecz miesz­kań­ca lub oby­wa­te­la, któ­ry tę hipo­te­tycz­ną kata­stro­fę budow­la­ną musi prze­ło­żyć na wła­sną, jak­że nie­pew­ną egzy­sten­cję.

Spo­ro u Sośnic­kie­go reflek­sji kla­so­wej, świa­do­mo­ści spo­łecz­nej, ści­śle zwią­za­nej z jego usy­tu­owa­niem jako poety i redak­to­ra, kie­dyś miesz­kań­ca małych mia­ste­czek (jest nawet wiersz stric­te bio­gra­ficz­ny), dziś repre­zen­tan­ta kla­sy mene­dżer­skiej. Ale w tym aku­rat, przy­ta­cza­nym już, tek­ście nie czuć jesz­cze gorz­kiej myśli Nał­kow­skiej, że co dla jed­nych pod­ło­gą, dla innych jest sufi­tem. Owszem, jest, ale w zda­niu „a zatem stą­paj ostroż­nie” zawie­ra się raczej pew­ne etycz­ne prze­sła­nie: prze­stro­ga, proś­ba, dys­tynk­cja praw­na albo nawet tym­cza­so­wa stre­fa moż­li­we­go. W prze­strze­ni wspól­nej – i jest to jak naj­bar­dziej poli­tycz­na teza, któ­ra sta­je się nie­wi­docz­nym fun­da­men­tem Po domu – wszyst­kim jed­na­ko gro­zi budow­la­na kata­stro­fa. Jeśli „nader nie­sta­bil­na kon­struk­cja” rze­czy­wi­ście nie zdo­ła ustać, to posy­pie się coś wię­cej niż poetyc­ki gmach Sośnic­kie­go – upad­nie cały archi­tek­to­nicz­ny i geo­po­li­tycz­ny porzą­dek świa­ta. Trud­no nazwać to po pro­stu kata­stro­fi­zmem czy czar­no­widz­twem – nie mówi wszak pod­miot, że dom/wiersz/kraj nie ustoi i że wszyst­ko musi skoń­czyć się źle, lecz jedy­nie zary­so­wu­je taką moż­li­wość, oswa­ja nas z ryzy­kiem, z pew­nym praw­do­po­do­bień­stwem implo­zji. To oczy­wi­ście wska­zów­ka dla czy­tel­nicz­ki, swe­go rodza­ju miesz­czań­sko-lite­rac­ki savo­ir-vivre: pod­chodź do tych wier­szy ostroż­nie, stą­paj po nich dys­kret­nie, wejdź, ugość się, ale nie zawłaszcz, bo reto­rycz­ność to nie tyl­ko deli­kat­ny mecha­nizm, ale też broń obo­siecz­na. A Sośnic­ki jest reto­rycz­ny: prze­ma­wia, gra z aser­cją, zachę­ca i znie­chę­ca, nama­wia, ostrze­ga, mani­pu­lu­je i dia­lo­gu­je, choć – co zwy­kle wybie­ra jego pod­miot – woli stwa­rzać pozo­ry obiek­tyw­nej obser­wa­cji świa­ta i być nie­wi­docz­nym panem „zza win­kla”, któ­ry albo nie ma na nic wpły­wu, albo świa­do­mie wstrzy­mu­je się od inge­ren­cji.

Wątek oiko­lo­gicz­ny to klu­czo­wa spra­wa, bo Po domu to rów­no­cze­śnie opro­wa­dza­nie „po domu” jak po muzeum, w któ­rym nie ma już życia, choć jesz­cze trwa­ją zakon­ser­wo­wa­ne w prze­strze­niach rze­czy-śla­dy, ale też po wła­snej bio­gra­fii, po dome­nie, dzie­dzi­nie, po habi­tu­sie, kolej­nych miesz­ka­niach, aktach zako­rze­nia­nia się i bycia wyko­rze­nia­nym (w prze­strze­ni urba­ni­stycz­nej, języ­ko­wej i spo­łecz­nej). W powie­trzu zawi­sa więc nie­chyb­nie jak jaskół­ka przed burzą pyta­nie o czas, o to, co nastą­pi „po domu”, i gdzie mia­ło­by się to wyda­rzyć, w jakiej i czy­jej prze­strze­ni. Ostat­ni wiersz „Po liściach” to wła­śnie takie poże­gna­nie, choć nie tyl­ko: wiatr jesz­cze szu­mi w poko­jach, a poko­je sta­ją się świa­tem, otwie­ra­ją się, więc wiatr zamiesz­ku­je wszyst­ko, tak jak­by brał we wła­da­nie cały świat, dekon­stru­ując wszel­kie pro­ce­sy gro­dzeń. Wra­ca Sośnic­ki do sta­rej myśli, że „wiersz wycho­dzi z domu…”, i prze­twa­rza ją po swo­je­mu. Wiersz jest u nie­go śla­dem po domu, któ­ry opu­ścił „Bez­sze­lest­ny” (mito­lo­gicz­nie zapew­ne Zefir, bo tekst jest o wie­trze, choć może być i Mor­fe­usz). Quasi-teo­lo­gicz­na figu­ra poja­wia się na sam koniec, i może mieć tyleż odnie­sie­nie do Boga, ile do czy­tel­ni­ka-gościa. Wszak gość w dom, Bóg w dom. Opusz­cze­nie to jest co praw­da zno­wu hipo­te­tycz­ne, ale mimo wszyst­ko pozo­sta­je w mocy ostrze­że­nie z począt­ku książ­ki. Jeśli kata­stro­fa kon­struk­cji jest moż­li­wa, to trze­ba zało­żyć, że kie­dyś nastą­pi. Zosta­ną gru­zy, reszt­ki, prze­strzeń, w któ­rej hula tyl­ko wiatr. A pamię­tać musi­my – by wró­cić jesz­cze do pierw­sze­go wier­sza z tomu – że tytuł cało­ści to też frag­ment jego koń­ców­ki: „pomyśl o budowniczym,/ któ­ry budu­je dom po domu”. Jest w tym jakaś iro­nicz­na, zło­wro­ga seryj­ność, któ­ra dosko­na­le zgry­wa się z kolej­nym tek­stem – „W wie­lo­po­ko­le­nio­wej rodzi­nie” – two­rząc wra­że­nie łań­cu­cha dzie­dzi­cze­nia cnót i wad w szta­fe­cie poko­leń.

Dru­ga waż­na spra­wa to roz­pro­szo­ny po całym tomie cykl wier­szy ze słu­żeb­ną meta­li­te­rac­ką fra­zą „mowa jest mat­ką, nie słu­żą­cą myśli”. Cykl ten przy­po­mi­na nie­co Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go i jest para­lel­ny z jego teza­mi o nada­rem­no­ści napo­mknień i powtó­rzeń. Wyła­nia się z nie­go jed­nak inna filo­zo­fia języ­ka poetyc­kie­go: mowy jako żywio­łu zbun­to­wa­ne­go, dzi­kie­go, mło­dzień­cze­go, a nawet jako wyrod­nej, nie­doj­rza­łej mat­ki, któ­ra sama zwal­nia się ze swo­ich rodzi­ciel­skich obo­wiąz­ków. To oczy­wi­ście odtwo­rze­nie roman­tycz­ne­go topo­su gięt­ko­ści mowy i jej trud­nej rela­cji z myślą, ale odwró­co­ne­go, tak jak­by mowa poprze­dza­ła myśle­nie, a dia­log – mono­log lirycz­ny. Osta­tecz­nie docho­dzi mię­dzy nimi do kon­flik­tu i opusz­cze­nia nie z winy bra­ków w rze­mio­śle czy zanie­dba­nia (prze­cież to poeta jest budow­ni­czym, któ­ry spar­ta­czy robo­tę), ale jak­by z natu­ral­ne­go pra­wa rodzi­ciel­skie­go, że dzie­ci opusz­cza­ją gniaz­da. Zakła­dam, że stąd tyle orni­to­lo­gicz­nych obser­wa­cji i minia­tur w Po domu – nie cho­dzi bowiem po pro­stu o pta­ki, ale o ich spo­sób budo­wa­nia domu, „wicia gniazd­ka”, cele­bro­wa­nia związ­ku, naro­dzin potom­stwa, a wresz­cie o ten moment, w któ­rym zosta­je po nich opusz­czo­ne gniaz­do, kolej­na „nader nie­sta­bil­na kon­struk­cja”. Moż­na powie­dzieć, że losy pta­ków i los poety-miesz­cza­ni­na z prze­cięt­nej, mało­mia­stecz­ko­wej rodzi­ny są tu para­lel­ne i wobec sie­bie ana­lo­gicz­ne. Cechu­je je przede wszyst­kim podob­na rela­cja do ale­go­rycz­nej figu­ry wia­tru, od któ­re­go wszyst­ko jest zależ­ne, a któ­ry roz­pę­dza nas na czte­ry stro­ny świa­ta.

Prze­gro­dy

Kaza­no ci nary­so­wać dom szty­chem i dowieść,
że w kwa­drat ten moż­na wpi­sać szczę­śli­wą rodzi­nę.
Z zuży­tych wolisz zapa­łek ukła­dać złą powieść
i cze­kać daw­nych przy­ja­ciół. Wró­cą za godzi­nę.

A. Ważyk, „Wykres”

Cha­rak­te­ry­stycz­ny dla reto­rycz­ne­go wymia­ru Po domu jest tryb warun­ko­wy – „jeśli” i „jeśli nie”, „chy­ba że” i „gdy­by”: „jeśli budow­ni­czy”, „jeśli jego łono”, „jeśli jest męż­czy­zną”, „jeśli nie per­ły”, „jeśli nie kora­lo­wych ust”, „jeśli nawet coś krę­ci się”, „a jeśli już”, „nawet jeśli nie do koń­ca”, „czy budow­ni­czo­wie zdą­żą?”, „ist­nie­je pew­ne praw­do­po­do­bień­stwo, że gdy­by”, „i gdy­by wygrać los na lote­rii” itd. Jak na tak skrom­ną książ­kę jest tego dużo i powin­no nam to dać do myśle­nia. Sośnic­ki nie tyle wąt­pi – w kon­dy­cję świa­ta, w refe­ren­cję, któ­ra mia­ła­by zostać zawar­ta mię­dzy rze­cza­mi i sło­wa­mi niczym umo­wa naj­mu – ile nie­ustan­nie hipo­te­ty­zu­je, tak jak­by zawsze robił kil­ka kro­ków do przo­du, na wszel­ki wypa­dek. Są to jed­nak kro­ki na niby, nie­co neu­ro­tycz­ne. Bo ten ostat­ni musiał­by go wypro­wa­dzić poza dom, poza dome­nę wier­sza, a wów­czas regu­ły reto­rycz­nej gry, któ­re każ­dy z tych tek­stów usta­na­wia na wła­sną rękę, po pro­stu prze­sta­ły­by obo­wią­zy­wać. Zosta­je­my więc w pew­ne­go rodza­ju impa­sie, mię­dzy fan­ta­zjo­twór­czym zry­wem nie­do­ko­na­nej rewo­lu­cji i kon­tem­pla­cją sta­tus quo, jak­by poetyc­ko pogo­dze­ni z umiar­ko­wa­nym pesy­mi­zmem:

Ist­nie­je tak­że pew­ne praw­do­po­do­bień­stwo,
że te i podob­ne powścią­gli­wo­ści, gdy­by się jed­nak na nie zde­cy­do­wać
i gdy­by wygrać los na lote­rii w posta­ci wła­ści­wej reak­cji,
swo­jej i świa­ta, nie były­by naszym sty­lem póź­nym i łabę­dzim śpie­wem,
ale jaskół­ką fun­da­men­tal­nej zmia­ny i jutrzen­ką swo­bo­dy,

praw­dzi­wą Auro­rą;

owszem, ist­nie­je takie praw­do­po­do­bień­stwo,
ale jest ono sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie,
może nie bar­dzo małe, ale też nie­zbyt duże, powiedz­my, że jest ono
umiar­ko­wa­ne, czy­li dokład­nie takie, jakie powin­no być.

Poeta two­rzy pod­miot neu­ro­tycz­ny, świa­do­my wła­sne­go opusz­cze­nia, izo­la­cji, odcię­cia, któ­re nie tyle nawet jest, ile będzie – musi nastą­pić, „jeśli” speł­nio­ne zosta­ną warun­ki. Nazwał­bym ten modus egzy­sten­cjal­ny, któ­ry mani­fe­stu­je się w więk­szo­ści wier­szy, try­bem wzmo­żo­nej ostroż­no­ści. Wyni­ka ona jed­nak nie z bra­ku zaufa­nia do innych ludzi (sąsia­dów, rodzi­ców, współ­miesz­kań­ców, współ­czy­tel­ni­ków), lecz z bra­ku zaufa­nia do same­go języ­ka, któ­ry nie jest w sta­nie dłu­go pod­trzy­mać komu­ni­ka­cyj­nych zobo­wią­zań i sam z sie­bie być nośni­kiem spo­łecz­ne­go suk­ce­su (naj­lep­szym przy­kła­dem niech będzie „mija­ją­cy się” dia­log z jak­że cie­ka­we­go reto­rycz­nie tek­stu „W domu nasta­je praw­dzi­we świę­to”). Sośnic­ki jest w tym tomie jak czu­wa­ją­cy w nocy loka­tor, któ­ry w każ­dym skrzy­pie­niu pod­ło­gi szu­ka zwia­stu­nów pod­cho­dzą­ce­go pod próg lasu Bir­nam (por. „Przy czło­wie­ku”). Azyl zmie­nia się w wię­zie­nie, a mur w zasło­nę przed świa­tem, cho­ciaż trud­no stwier­dzić, czy to źle. Bo prze­cież poeta osta­tecz­nie nie roz­strzy­ga w wier­szach kon­flik­tów egzy­sten­cjal­nych. On „osa­dza” ich reszt­ki, zbie­ra chrust i lepi gniaz­da. Peł­ni rów­no­cze­śnie funk­cję czu­łe­go orni­to­lo­ga i stra­ży sąsiedz­kiej, kogoś, kto czu­wa nad home­osta­zą życia spo­łecz­ne­go.

Trze­ci war­ty poru­sze­nia ele­ment to cha­rak­te­ry­stycz­ny dla Sośnic­kie­go tryb obser­wa­cji: spis rze­czy nie­uży­tecz­nych i nie­obec­ność ludzi zni­ka­ją­cych pomię­dzy nimi, sta­tycz­ne kadry, skon­stru­owa­ne jak lista zaku­pów i skra­da­ją­ca się cisza „pomię­dzy kępa­mi szcza­wiu”:

Pomię­dzy kępa­mi szcza­wiu
lodów­ka z urwa­ny­mi drzwia­mi,
błot­nik zapo­roż­ca, gra­bie
ze zła­ma­nym trzon­kiem.
Cicho, jak­by się wszy­scy obje­dli
makieł­ka­mi z wczo­raj.

Kto patrzy? Jakie boskie-wścib­skie oko przy­glą­da się tej sce­nie? Zapew­ne jest to Bez­sze­lest­ny i Cichy, bo Sośnic­ki ma w nowym tomie ten­den­cję do ucie­ka­nia w baśnio­wość, loko­wa­nia habi­ta­tu mowy „za sied­mio­ma góra­mi, za sied­mio­ma rze­ka­mi” („Jesz­cze lep­si”) czy fan­ta­zjo­wa­nia o nie­moż­li­wym, jak w „Sekret­nym życiu kolo­rów”:

(…) bo to był dom
cią­gną­cy się po hory­zont, zawsze cze­muś przy­dy­mio­ny,
i moż­li­wo­ści zakwa­te­ro­wa­nia były w nim prak­tycz­nie nie­ogra­ni­czo­ne,
a ja patrzy­łem na to zza win­kla.

Jest też w tomie rejestr rodem z Waży­ka czy innych socre­ali­stycz­nych satyr, utrzy­ma­nych w pozor­nie (socr)realistycznej poety­ce: „Czy budow­ni­czo­wie zdą­żą na czas/ zde­mon­to­wać dach?”. Prze­bu­do­wa, wypro­wadz­ka, kolej­na wpro­wadz­ka, cykl życia, odwra­ca­nie pro­ce­sów two­rze­nia – pra­cu­je w takich tek­stach urzęd­ni­czy styl, nie­chęt­ny, suchy, opar­ty na podzia­le i gro­dze­niu, oddzie­la­ją­cy od sie­bie ludzi i rze­czy (naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ny jest tu wiersz „Jesz­cze lep­si”).

Po domu to opo­wieść o róż­nych pręd­ko­ściach i aż pro­si się o zesta­wie­nie z innym nie­daw­no wyda­nym tomem oiko­lo­gicz­nym, któ­ry z budo­wa­nia i burze­nia uczy­nił głów­ną meta­fo­rę meta­li­te­rac­ką – Kalen­da­rzem majów Kon­ra­da Góry. Czym róż­ni się „dom” – dome­na i habi­tat – jed­ne­go i dru­gie­go poety? Przede wszyst­kim dom Góry, podob­nie jak cała jego poezja, skła­da się z pod­sta­wo­wych ele­men­tów kon­struk­cyj­nych. Stoi za nim real­na pra­ca poetyc­ka i fizycz­na: sta­wia­nie belek, usu­wa­nie drzwi, tyn­ko­wa­nie ścian, uszczel­nia­nie dachu oraz – z ducha awan­gar­do­we – psu­cie całej kon­struk­cji ude­rze­nie po ude­rze­niu. Dom Sośnic­kie­go jest z cegieł i prze­pi­sów, z rela­cji praw­nych i sto­sun­ków spo­łecz­nych, naka­zów i kar, po rów­no z cięż­kiej pra­cy, dzie­dzi­cze­nia oraz kodek­su Ham­mu­ra­bie­go. Dosko­na­le widać to było już w Pań­stwie P., a potem w Spóź­nio­nym owo­cu radio­fo­ni­za­cji – auto­ra nie inte­re­su­je samo two­rzy­wo, lecz relacje/prawa/zależności, któ­re wpra­wia­ją je w ruch lub sta­bi­li­zu­ją w kon­kret­nych ukła­dach. Jako „poeta rze­czy”, wybit­ny reifi­ka­tor świa­ta, nie pozwa­la rze­czom po pro­stu pra­co­wać: stro­pom napi­nać się, bel­kom pękać, ścia­nom kru­szeć lub się wzno­sić. Nawet w alie­na­cyj­nym pro­ce­sie obmu­ro­wy­wa­nia się w duchu „The Wall” z wier­sza „Jak mon­stru­al­na krzy­żów­ka” kła­dzio­ne cegły mają cię­żar kon­struk­ty­wi­stycz­nych fan­ta­zji Peipe­ra i spo­czy­wa­ją w dło­niach tak samo real­nie, jak mło­ty prze­bi­ja­ją­ce się na dru­gą stro­nę rze­czy­wi­sto­ści u Leśmia­na. Są hipo­te­tycz­ne, nie­zdol­ne do afor­dan­cji, a więc pozba­wio­ne swo­ich przed­mio­to­wych wła­ści­wo­ści. Góra, pisząc rów­no­cze­śnie o budowie/burzeniu domu i budowie/burzeniu wier­sza, z tej afor­dan­cji korzy­sta, co sta­ra­łem się kie­dyś okre­ślić jako heideg­ge­row­ską pod­ręcz­ność – Zuhan­den­he­it. Sośnic­ki jest zle­ce­nio­daw­cą i odbior­cą, a w kontakt/kontrakt ze świa­tem wcho­dzi „za pośred­nic­twem” kogoś lub cze­goś. Nie oce­niam obu tych postaw, tyl­ko odno­to­wu­ję ich jak­że fascy­nu­ją­cą bie­gu­no­wość, bo wyda­je mi się ona zna­czą­ca dla poka­za­nia miej­sca, jakie pró­bu­je zająć poezja auto­ra Po domu, i tego, z czym zma­ga się jego idiom.

Dachy (nad­bu­do­wa)

W przy­go­to­wa­nym przez sie­bie wybo­rze wier­szy Sośnic­kie­go Wyso­kie ogni­ska (2014) Paweł Kacz­mar­ski suge­ro­wał, że ist­nie­je jakieś odle­głe powi­no­wac­two – brzmie­nio­we, w szy­ku zda­nia, ale też w pew­nej kon­cep­cji prze­cho­dze­nia od tego, co kon­kret­ne, do tego, co ogól­ne i nie­ja­sne – mię­dzy „Wiel­kim Czwart­kiem” Sośnic­kie­go i słyn­ny­mi „Wyso­ki­mi okna­mi” Phi­li­pa Lar­ki­na. Wro­cław­ski kry­tyk co praw­da nie roz­wi­nął tej myśl i zale­d­wie zary­so­wał kon­tekst reto­rycz­nej „dziw­no­ści” tej poezji, ale chy­ba war­to go po latach pod­jąć. Przy­po­mnij­my koń­ców­kę wier­sza angiel­skie­go poety (w prze­kła­dzie Jac­ka Deh­ne­la, bo w jego prze­kła­dzie jest po pro­stu lep­sza niż ta Barań­cza­ka):

On i podob­ni jemu dłu­gim, śli­skim
Torem w dół zja­dą jak swo­bod­ne, cięż­ka

Cho­le­ra, pta­ki. I od razu zamiast
Słów, myśl się zja­wia o wyso­kich oknach:
Gdzieś za szy­ba­mi zala­ny­mi słoń­cem
Głę­bo­ki błę­kit powie­trza obja­wia
Nic, któ­re nigdzie jest – i jest bez koń­ca.

„Myśl o wyso­kich oknach” jest tu jak­by prze­su­nię­ciem środ­ka cięż­ko­ści całej sytu­acji lirycz­nej – zde­cen­tra­li­zo­wa­niem ukła­du i pozba­wie­niem patrzą­ce­go (i skom­pli­ko­wa­nej rela­cji kolej­nych, spo­glą­da­ją­cych na sie­bie „z góry” w swo­istej szta­fe­cie poko­leń) wła­dzy nad wier­szem. Tak obja­wiał się Lar­ki­now­ski nihi­lizm, este­ty­zo­wa­ny za pomo­cą stra­te­gii apo­fa­tycz­nej – nie ma wszak osta­tecz­ne­go, „naj­wyż­sze­go” okna. Czy­tam Po domu dokład­nie wbrew tej ten­den­cji, jak­by anty­lar­ki­now­sko, wręcz jako otwar­tą pole­mi­kę, zwłasz­cza w „Cudzie na świę­ta”:

miska z wodą,
płyn do mycia naczyń,
ocet i puszy­sta

pia­na, któ­rą mat­ka
ście­ra z okien gaze­ta­mi;
trze i trze,

a potem ojciec
każe mi
podzi­wiać przez te okna

świat.

„Wyso­kie okna” zysku­ją tu swój kon­kret – i to nie tyl­ko bio­gra­ficz­ny, wię­cej bowiem mają z robot­ni­cze­go rdze­nia Dougla­sa Dun­na niż z cynicz­ne­go Lar­ki­na. Otwie­ra­ją­ce spoj­rze­nie przez okno i ojcow­ski nakaz podzi­wia­nia świa­ta, taka wymu­szo­na epi­fa­nia, to jak­by sce­na źró­dło­wa poezji Sośnic­kie­go, jego głos w spra­wie pocho­dze­nia kla­so­we­go, rela­cji mię­dzy pra­cą fizycz­ną a este­ty­ką wznio­sło­ści oraz dzie­dzi­cze­niem ska­zy i szu­ka­niem ujścia. Jeśli miesz­czań­ski, sta­tycz­ny wiersz poety wyda­wać nam się może z wie­lu stron zablo­ko­wa­ny, zbu­do­wa­ny raczej na prze­gro­dach i ścian­kach dzia­ło­wych niż pasa­żach i otwar­ciach, to wła­śnie dla­te­go, że już w tej źró­dło­wej sce­nie zawar­ta jest cała „prze­moc” rze­czy­wi­sto­ści, jej mimo­wol­ny nacisk: tru­du, sier­mięż­nej pra­cy, bez­wyj­ścio­wo­ści, a to wszyst­ko po to, żeby uzy­skać – jak­że złud­ne – wra­że­nie przej­rzy­sto­ści. To wciąż opo­wieść „zza szy­by”, bo klu­czo­wą parą pojęć, któ­re pra­cu­ją w Po domu, są gro­dze­nie (miesz­ka­nia, osie­dla, poko­je) i roz­sz­czel­nie­nie (wiatr, pta­ki). Zda­je się, że ide­olo­gicz­na nad­bu­do­wa nowej książ­ki poety raz po raz, dość odważ­nie, poczy­na sobie też z kwe­stią gra­nicz­no­ści i waż­ny­mi dziś pyta­nia­mi o nasze pra­wo do zie­mi – do emi­gra­cji, noma­dycz­no­ści, prze­no­sin i bez­pie­czeń­stwa.

Wciąż jed­nak funk­cjo­nu­ją w tej książ­ce pew­ne lirycz­ne nie­oczy­wi­sto­ści, któ­re zaczy­na­ją mieć cha­rak­ter onto­lo­gicz­ny – imie­sło­wy, któ­re sta­ją się posta­cia­mi, zapro­sze­nia, któ­re mają cha­rak­ter wywo­ław­czy, urwa­ne zda­nia i orni­to­lo­gicz­ne wymy­ki. To poety­zmy, ale skon­stru­owa­ne w taki spo­sób, żeby two­rzyć wra­że­nie jakiejś baśnio­wej tajem­ni­czo­ści czy meta­fi­zycz­no­ści, któ­ra zakra­da się w nasze domo­stwo i roz­go­ści się w nim, czy tego chce­my, czy nie. Podob­nie funk­cjo­nu­je „Bez­sze­lest­ny” „Pan Pierw­szy” i „nie­od­ża­ło­wa­ny”, ale też „gość/ z innych stron” i „mni­szek”, zawie­szo­ny gdzieś mie­dzy for­mą kwiat­ka i pustel­ni­ka, a może tyl­ko sło­wa z atla­su. Obok nich są figu­ry pry­mar­ne, fun­da­cyj­ne, sta­bi­li­zu­ją­ce albo wręcz blo­ku­ją­ce: budowniczy/budowniczowie, gospo­darz domu, „Pan domu, pan­to­kra­tor, wiel­ka domo­wa pan­da, pan zabie­rze”, „obrot­ni wro­go­wie” i „leni­wi ante­na­ci”. Wszy­scy zosta­ją este­tycz­nie „wznie­sie­ni”, jak­by­śmy nie mówi­li o kon­kret­nych ludziach, tyl­ko o funk­cjach, pomoc­ni­kach wier­sza, pro­wa­dzą­cych go na manow­ce. Dom-świat, po któ­rym opro­wa­dza czy­tel­nicz­kę Sośnic­ki, kon­tem­plu­jąc fun­da­men­tal­ne poję­cia rodzi­ny, zamiesz­ki­wa­nia, pra­cy i (trud­ne­go) sąsiedz­twa, ma w sobie jakiś pozy­ty­wi­stycz­ny ekwi­wa­lent, któ­ry ścią­ga poetę „ku zie­mi”, choć wca­le nie ku mate­rii samej w sobie. To raczej zie­mi­sta szorst­kość kon­kre­tu, deta­lu, powścią­gli­wość iro­nii, któ­ra na ludz­ką kome­dię patrzy jakimś post­bal­za­kow­skim okiem:

Co nam, miesz­kań­com, otwie­ra, no co,
pod­ręcz­nik świa­ta na stro­nie z defi­ni­cją komi­zmu,

co dla nas odgry­wa tę kome­dię,
wca­le prze­cież nie­śmiesz­ną?

Zbyt obfi­ty posi­łek

zja­da­ny w poje­dyn­kę?

Fał­szy­wy wysi­łek?

Zaja­dły poje­dy­nek?

Jest u Sośnic­kie­go gorz­ki realizm, cha­rak­te­ry­stycz­ny wła­śnie dla monu­men­tal­ne­go cyklu fran­cu­skie­go pro­za­ika – świa­do­mość, że w dużej mie­rze da się opo­wie­dzieć o nas, niby wyjąt­ko­wych, a jed­nak typo­wych miesz­kań­cach każ­de­go mia­sta i mia­stecz­ka, poprzez nasz habi­tus i sto­sun­ki spo­łecz­ne, począw­szy od ukła­dów rodzin­nych i przy­zwy­cza­jeń, a skoń­czyw­szy na kon­trak­tach eko­no­micz­nych i fan­ta­zjach o awan­sie kla­so­wym. U Bal­za­ka sta­ło za tym prze­ko­na­nie, że z boskiej per­spek­ty­wy trze­cio­oso­bo­we­go, obiek­tyw­ne­go nar­ra­to­ra nie widać wła­ści­wie nic wię­cej niż ten mrów­czy, komicz­ny trud nawią­zy­wa­nia jak­że prag­ma­tycz­nie umo­ty­wo­wa­nych rela­cji. Sośnic­ki zda­je się wpro­wa­dzać jed­nak drob­ną korek­tę do tego spoj­rze­nia: kru­chość, rodzaj sen­ty­men­tal­nej czu­ło­ści, może litość, jakąś dziw­ną for­mę współ­czu­cia nam wszyst­kim. Nie jest w tym tomie ani intym­ny, ani kon­fe­syj­ny, nie zwie­rza się z wła­snych bolą­czek, nie fra­ter­ni­zu­je się, nie gra auto­bio­gra­ficz­ny­mi chwy­ta­mi ani tym bar­dziej nie pró­bu­je nas prze­pro­wa­dzić jak pro­rok od życio­pi­sa­nia do lirycz­ne­go noma­dy­zmu. Powie­dział­bym, że powstrzy­mu­ją go od tego „te i podob­ne powścią­gli­wo­ści” (z wier­sza „Albo choć odciąć puen­tę”), drob­ne dys­kre­cje (od razu przy­po­mi­na­ją się słyn­ne „Nie­dy­skre­cje” Som­me­ra), jakaś swo­bod­na ele­gan­cja albo po pro­stu szyk – ten zda­nio­wy i ten inte­lek­tu­al­ny.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania