Fundamenty (baza)
Budynek to obiekt budowlany,
który jest trwale związany z gruntem,
wydzielony z przestrzeni za pomocą przegród
budowlanych oraz posiada fundamenty i dach.
Definicja ze słownika pojęć budowlanych
W poprzedniej książce poetyckiej – a było to lat temu siedem, co w poezji najnowszej oznacza zwykle narodziny jednej albo dwóch generacji krytyków, śmierć kilku czasopism literackich i ukazanie się kilku tysięcy tomów z wierszami, na ogół bardzo przeciętnymi – Dariusz Sośnicki zapraszał czytelniczkę do swojego „widmowego domu”, pozornie otwartego, choć w rzeczywistości mającego nośność alegorii z Kafkowskiej legendy o bramie do Prawa. Owszem, drzwi stały otworem, ale tylko dlatego, że nie było ich wcale, a wszystko działo się na progu wiersza, pomiędzy jakimś duchologicznym przebóstwieniem idei własności i typowym dla autora Marlewa urzeczowieniem świata. Albo innymi słowy: między tekstualną fantazją z późnego Derridy a materialistycznym konkretem kogoś, kto twardo stąpa po ziemi i czasem mógłby się nawet dogadać z Marksem.
Nowy tom Sośnickiego nosi tytuł Po domu, co należy oczywiście rozpatrywać w kontekście całej twórczości poety jako kolejny akt jego oikologicznych rozważań. Począwszy od debiutu, zawsze zapraszał nas bowiem autor do „jakiegoś domu” i „czyjegoś mieszkania”, od wynajmowanych, wilgotnych pokojów obcego domu, w którym poręcze odwracały się do niego plecami, przez mieszczańskie progi Państwa P., aż po ruch deglomeracji w kierunku przedmieść, gdzie – wzorem tłumaczonego wówczas przez siebie Audena – na uboczu zakreślał swój pagus, habitat, zapraszał gości, fraternizował się i ironicznie spluwał na wrogów. Napisałem o tym kilka tekstów, a i tak skłamałbym, gdybym stwierdził, że czuję się w tych nowych wierszach jak w domu – bezpiecznie i wygodnie, i to mimo wszystkich zaproszeń, zachęt oraz pokojów otwartych na oścież, w które udało się poecie ostatecznie wpuścić (zaprosić?) wiatr.
Czy dom z nowej książki istnieje równie widmowo, jak ten poprzedni? W jakie relacje wchodzi teraz z przestrzenią, z innymi ludźmi i ideą własności? Wydaje się, że u Sośnickiego zaszła jakaś zmiana, bo jego nowy dom – choć znowu próbuje być azylem intelektualisty, a tom ponownie zaczyna się wieloznacznym, ironicznym captatio – jest domem pośród innych domów, domem nie granicznym jak dawniej, lecz graniczącym. I już ten fakt sprawia, że zupełnie inaczej wybrzmiewa w Po domu kwestia własności i przemocy. Gość w wierszu, czytelnik lub podróżnik, który zagląda w poetycką domenę autora, nie jest już ani gościem proszonym, ani niemile widzianym. Jest równoprawnym mieszkańcem z piętra nad lub pod, sąsiadem zza ściany, kimś, kto na równych prawach przystępuje do tekstu, dzieląc z autorem może nie tę samą, ale na pewno wspólną przestrzeń.
Doskonały jest pierwszy utwór „Jeśli budowniczy” właśnie jako tekst otwierający książkę i zarysowujący jej koncept. Rozgrywa się on bowiem równocześnie w trzech rejestrach: prawa budowlanego, jakby instrukcji BHP („jeśli budowniczy…”), biblijnym (paraleliczne konstrukcje składniowe, zaczynanie od spójników, metafizyczny wymiar kary) oraz filozoficznym, z przestrzeni myśli słabej lub levinasowskiej etyki (proszę, stąpaj ostrożnie, bo może nie ustać…). Zaczyna się więc od konkretu, od ustanowienia sankcji – hipotezy porażki budowniczego – oraz kary, ale kara ta przychodzi już z innego porządku, z prawa talionu („budowniczy poniesie karę śmierci” – dosłownie oczywiście z kodeksu Hammurabiego). Następnie zaczyna dotyczyć już nie sprawcy, lecz mieszkańca lub obywatela, który tę hipotetyczną katastrofę budowlaną musi przełożyć na własną, jakże niepewną egzystencję.
Sporo u Sośnickiego refleksji klasowej, świadomości społecznej, ściśle związanej z jego usytuowaniem jako poety i redaktora, kiedyś mieszkańca małych miasteczek (jest nawet wiersz stricte biograficzny), dziś reprezentanta klasy menedżerskiej. Ale w tym akurat, przytaczanym już, tekście nie czuć jeszcze gorzkiej myśli Nałkowskiej, że co dla jednych podłogą, dla innych jest sufitem. Owszem, jest, ale w zdaniu „a zatem stąpaj ostrożnie” zawiera się raczej pewne etyczne przesłanie: przestroga, prośba, dystynkcja prawna albo nawet tymczasowa strefa możliwego. W przestrzeni wspólnej – i jest to jak najbardziej polityczna teza, która staje się niewidocznym fundamentem Po domu – wszystkim jednako grozi budowlana katastrofa. Jeśli „nader niestabilna konstrukcja” rzeczywiście nie zdoła ustać, to posypie się coś więcej niż poetycki gmach Sośnickiego – upadnie cały architektoniczny i geopolityczny porządek świata. Trudno nazwać to po prostu katastrofizmem czy czarnowidztwem – nie mówi wszak podmiot, że dom/wiersz/kraj nie ustoi i że wszystko musi skończyć się źle, lecz jedynie zarysowuje taką możliwość, oswaja nas z ryzykiem, z pewnym prawdopodobieństwem implozji. To oczywiście wskazówka dla czytelniczki, swego rodzaju mieszczańsko-literacki savoir-vivre: podchodź do tych wierszy ostrożnie, stąpaj po nich dyskretnie, wejdź, ugość się, ale nie zawłaszcz, bo retoryczność to nie tylko delikatny mechanizm, ale też broń obosieczna. A Sośnicki jest retoryczny: przemawia, gra z asercją, zachęca i zniechęca, namawia, ostrzega, manipuluje i dialoguje, choć – co zwykle wybiera jego podmiot – woli stwarzać pozory obiektywnej obserwacji świata i być niewidocznym panem „zza winkla”, który albo nie ma na nic wpływu, albo świadomie wstrzymuje się od ingerencji.
Wątek oikologiczny to kluczowa sprawa, bo Po domu to równocześnie oprowadzanie „po domu” jak po muzeum, w którym nie ma już życia, choć jeszcze trwają zakonserwowane w przestrzeniach rzeczy-ślady, ale też po własnej biografii, po domenie, dziedzinie, po habitusie, kolejnych mieszkaniach, aktach zakorzeniania się i bycia wykorzenianym (w przestrzeni urbanistycznej, językowej i społecznej). W powietrzu zawisa więc niechybnie jak jaskółka przed burzą pytanie o czas, o to, co nastąpi „po domu”, i gdzie miałoby się to wydarzyć, w jakiej i czyjej przestrzeni. Ostatni wiersz „Po liściach” to właśnie takie pożegnanie, choć nie tylko: wiatr jeszcze szumi w pokojach, a pokoje stają się światem, otwierają się, więc wiatr zamieszkuje wszystko, tak jakby brał we władanie cały świat, dekonstruując wszelkie procesy grodzeń. Wraca Sośnicki do starej myśli, że „wiersz wychodzi z domu…”, i przetwarza ją po swojemu. Wiersz jest u niego śladem po domu, który opuścił „Bezszelestny” (mitologicznie zapewne Zefir, bo tekst jest o wietrze, choć może być i Morfeusz). Quasi-teologiczna figura pojawia się na sam koniec, i może mieć tyleż odniesienie do Boga, ile do czytelnika-gościa. Wszak gość w dom, Bóg w dom. Opuszczenie to jest co prawda znowu hipotetyczne, ale mimo wszystko pozostaje w mocy ostrzeżenie z początku książki. Jeśli katastrofa konstrukcji jest możliwa, to trzeba założyć, że kiedyś nastąpi. Zostaną gruzy, resztki, przestrzeń, w której hula tylko wiatr. A pamiętać musimy – by wrócić jeszcze do pierwszego wiersza z tomu – że tytuł całości to też fragment jego końcówki: „pomyśl o budowniczym,/ który buduje dom po domu”. Jest w tym jakaś ironiczna, złowroga seryjność, która doskonale zgrywa się z kolejnym tekstem – „W wielopokoleniowej rodzinie” – tworząc wrażenie łańcucha dziedziczenia cnót i wad w sztafecie pokoleń.
Druga ważna sprawa to rozproszony po całym tomie cykl wierszy ze służebną metaliteracką frazą „mowa jest matką, nie służącą myśli”. Cykl ten przypomina nieco Tkaczyszyna-Dyckiego i jest paralelny z jego tezami o nadaremności napomknień i powtórzeń. Wyłania się z niego jednak inna filozofia języka poetyckiego: mowy jako żywiołu zbuntowanego, dzikiego, młodzieńczego, a nawet jako wyrodnej, niedojrzałej matki, która sama zwalnia się ze swoich rodzicielskich obowiązków. To oczywiście odtworzenie romantycznego toposu giętkości mowy i jej trudnej relacji z myślą, ale odwróconego, tak jakby mowa poprzedzała myślenie, a dialog – monolog liryczny. Ostatecznie dochodzi między nimi do konfliktu i opuszczenia nie z winy braków w rzemiośle czy zaniedbania (przecież to poeta jest budowniczym, który spartaczy robotę), ale jakby z naturalnego prawa rodzicielskiego, że dzieci opuszczają gniazda. Zakładam, że stąd tyle ornitologicznych obserwacji i miniatur w Po domu – nie chodzi bowiem po prostu o ptaki, ale o ich sposób budowania domu, „wicia gniazdka”, celebrowania związku, narodzin potomstwa, a wreszcie o ten moment, w którym zostaje po nich opuszczone gniazdo, kolejna „nader niestabilna konstrukcja”. Można powiedzieć, że losy ptaków i los poety-mieszczanina z przeciętnej, małomiasteczkowej rodziny są tu paralelne i wobec siebie analogiczne. Cechuje je przede wszystkim podobna relacja do alegorycznej figury wiatru, od którego wszystko jest zależne, a który rozpędza nas na cztery strony świata.
Przegrody
Kazano ci narysować dom sztychem i dowieść,
że w kwadrat ten można wpisać szczęśliwą rodzinę.
Z zużytych wolisz zapałek układać złą powieść
i czekać dawnych przyjaciół. Wrócą za godzinę.
A. Ważyk, „Wykres”
Charakterystyczny dla retorycznego wymiaru Po domu jest tryb warunkowy – „jeśli” i „jeśli nie”, „chyba że” i „gdyby”: „jeśli budowniczy”, „jeśli jego łono”, „jeśli jest mężczyzną”, „jeśli nie perły”, „jeśli nie koralowych ust”, „jeśli nawet coś kręci się”, „a jeśli już”, „nawet jeśli nie do końca”, „czy budowniczowie zdążą?”, „istnieje pewne prawdopodobieństwo, że gdyby”, „i gdyby wygrać los na loterii” itd. Jak na tak skromną książkę jest tego dużo i powinno nam to dać do myślenia. Sośnicki nie tyle wątpi – w kondycję świata, w referencję, która miałaby zostać zawarta między rzeczami i słowami niczym umowa najmu – ile nieustannie hipotetyzuje, tak jakby zawsze robił kilka kroków do przodu, na wszelki wypadek. Są to jednak kroki na niby, nieco neurotyczne. Bo ten ostatni musiałby go wyprowadzić poza dom, poza domenę wiersza, a wówczas reguły retorycznej gry, które każdy z tych tekstów ustanawia na własną rękę, po prostu przestałyby obowiązywać. Zostajemy więc w pewnego rodzaju impasie, między fantazjotwórczym zrywem niedokonanej rewolucji i kontemplacją status quo, jakby poetycko pogodzeni z umiarkowanym pesymizmem:
Istnieje także pewne prawdopodobieństwo,
że te i podobne powściągliwości, gdyby się jednak na nie zdecydować
i gdyby wygrać los na loterii w postaci właściwej reakcji,
swojej i świata, nie byłyby naszym stylem późnym i łabędzim śpiewem,
ale jaskółką fundamentalnej zmiany i jutrzenką swobody,
prawdziwą Aurorą;
owszem, istnieje takie prawdopodobieństwo,
ale jest ono stosunkowo niewielkie,
może nie bardzo małe, ale też niezbyt duże, powiedzmy, że jest ono
umiarkowane, czyli dokładnie takie, jakie powinno być.
Poeta tworzy podmiot neurotyczny, świadomy własnego opuszczenia, izolacji, odcięcia, które nie tyle nawet jest, ile będzie – musi nastąpić, „jeśli” spełnione zostaną warunki. Nazwałbym ten modus egzystencjalny, który manifestuje się w większości wierszy, trybem wzmożonej ostrożności. Wynika ona jednak nie z braku zaufania do innych ludzi (sąsiadów, rodziców, współmieszkańców, współczytelników), lecz z braku zaufania do samego języka, który nie jest w stanie długo podtrzymać komunikacyjnych zobowiązań i sam z siebie być nośnikiem społecznego sukcesu (najlepszym przykładem niech będzie „mijający się” dialog z jakże ciekawego retorycznie tekstu „W domu nastaje prawdziwe święto”). Sośnicki jest w tym tomie jak czuwający w nocy lokator, który w każdym skrzypieniu podłogi szuka zwiastunów podchodzącego pod próg lasu Birnam (por. „Przy człowieku”). Azyl zmienia się w więzienie, a mur w zasłonę przed światem, chociaż trudno stwierdzić, czy to źle. Bo przecież poeta ostatecznie nie rozstrzyga w wierszach konfliktów egzystencjalnych. On „osadza” ich resztki, zbiera chrust i lepi gniazda. Pełni równocześnie funkcję czułego ornitologa i straży sąsiedzkiej, kogoś, kto czuwa nad homeostazą życia społecznego.
Trzeci warty poruszenia element to charakterystyczny dla Sośnickiego tryb obserwacji: spis rzeczy nieużytecznych i nieobecność ludzi znikających pomiędzy nimi, statyczne kadry, skonstruowane jak lista zakupów i skradająca się cisza „pomiędzy kępami szczawiu”:
Pomiędzy kępami szczawiu
lodówka z urwanymi drzwiami,
błotnik zaporożca, grabie
ze złamanym trzonkiem.
Cicho, jakby się wszyscy objedli
makiełkami z wczoraj.
Kto patrzy? Jakie boskie-wścibskie oko przygląda się tej scenie? Zapewne jest to Bezszelestny i Cichy, bo Sośnicki ma w nowym tomie tendencję do uciekania w baśniowość, lokowania habitatu mowy „za siedmioma górami, za siedmioma rzekami” („Jeszcze lepsi”) czy fantazjowania o niemożliwym, jak w „Sekretnym życiu kolorów”:
(…) bo to był dom
ciągnący się po horyzont, zawsze czemuś przydymiony,
i możliwości zakwaterowania były w nim praktycznie nieograniczone,
a ja patrzyłem na to zza winkla.
Jest też w tomie rejestr rodem z Ważyka czy innych socrealistycznych satyr, utrzymanych w pozornie (socr)realistycznej poetyce: „Czy budowniczowie zdążą na czas/ zdemontować dach?”. Przebudowa, wyprowadzka, kolejna wprowadzka, cykl życia, odwracanie procesów tworzenia – pracuje w takich tekstach urzędniczy styl, niechętny, suchy, oparty na podziale i grodzeniu, oddzielający od siebie ludzi i rzeczy (najbardziej charakterystyczny jest tu wiersz „Jeszcze lepsi”).
Po domu to opowieść o różnych prędkościach i aż prosi się o zestawienie z innym niedawno wydanym tomem oikologicznym, który z budowania i burzenia uczynił główną metaforę metaliteracką – Kalendarzem majów Konrada Góry. Czym różni się „dom” – domena i habitat – jednego i drugiego poety? Przede wszystkim dom Góry, podobnie jak cała jego poezja, składa się z podstawowych elementów konstrukcyjnych. Stoi za nim realna praca poetycka i fizyczna: stawianie belek, usuwanie drzwi, tynkowanie ścian, uszczelnianie dachu oraz – z ducha awangardowe – psucie całej konstrukcji uderzenie po uderzeniu. Dom Sośnickiego jest z cegieł i przepisów, z relacji prawnych i stosunków społecznych, nakazów i kar, po równo z ciężkiej pracy, dziedziczenia oraz kodeksu Hammurabiego. Doskonale widać to było już w Państwie P., a potem w Spóźnionym owocu radiofonizacji – autora nie interesuje samo tworzywo, lecz relacje/prawa/zależności, które wprawiają je w ruch lub stabilizują w konkretnych układach. Jako „poeta rzeczy”, wybitny reifikator świata, nie pozwala rzeczom po prostu pracować: stropom napinać się, belkom pękać, ścianom kruszeć lub się wznosić. Nawet w alienacyjnym procesie obmurowywania się w duchu „The Wall” z wiersza „Jak monstrualna krzyżówka” kładzione cegły mają ciężar konstruktywistycznych fantazji Peipera i spoczywają w dłoniach tak samo realnie, jak młoty przebijające się na drugą stronę rzeczywistości u Leśmiana. Są hipotetyczne, niezdolne do afordancji, a więc pozbawione swoich przedmiotowych właściwości. Góra, pisząc równocześnie o budowie/burzeniu domu i budowie/burzeniu wiersza, z tej afordancji korzysta, co starałem się kiedyś określić jako heideggerowską podręczność – Zuhandenheit. Sośnicki jest zleceniodawcą i odbiorcą, a w kontakt/kontrakt ze światem wchodzi „za pośrednictwem” kogoś lub czegoś. Nie oceniam obu tych postaw, tylko odnotowuję ich jakże fascynującą biegunowość, bo wydaje mi się ona znacząca dla pokazania miejsca, jakie próbuje zająć poezja autora Po domu, i tego, z czym zmaga się jego idiom.
Dachy (nadbudowa)
W przygotowanym przez siebie wyborze wierszy Sośnickiego Wysokie ogniska (2014) Paweł Kaczmarski sugerował, że istnieje jakieś odległe powinowactwo – brzmieniowe, w szyku zdania, ale też w pewnej koncepcji przechodzenia od tego, co konkretne, do tego, co ogólne i niejasne – między „Wielkim Czwartkiem” Sośnickiego i słynnymi „Wysokimi oknami” Philipa Larkina. Wrocławski krytyk co prawda nie rozwinął tej myśl i zaledwie zarysował kontekst retorycznej „dziwności” tej poezji, ale chyba warto go po latach podjąć. Przypomnijmy końcówkę wiersza angielskiego poety (w przekładzie Jacka Dehnela, bo w jego przekładzie jest po prostu lepsza niż ta Barańczaka):
On i podobni jemu długim, śliskim
Torem w dół zjadą jak swobodne, ciężka
Cholera, ptaki. I od razu zamiast
Słów, myśl się zjawia o wysokich oknach:
Gdzieś za szybami zalanymi słońcem
Głęboki błękit powietrza objawia
Nic, które nigdzie jest – i jest bez końca.
„Myśl o wysokich oknach” jest tu jakby przesunięciem środka ciężkości całej sytuacji lirycznej – zdecentralizowaniem układu i pozbawieniem patrzącego (i skomplikowanej relacji kolejnych, spoglądających na siebie „z góry” w swoistej sztafecie pokoleń) władzy nad wierszem. Tak objawiał się Larkinowski nihilizm, estetyzowany za pomocą strategii apofatycznej – nie ma wszak ostatecznego, „najwyższego” okna. Czytam Po domu dokładnie wbrew tej tendencji, jakby antylarkinowsko, wręcz jako otwartą polemikę, zwłaszcza w „Cudzie na święta”:
miska z wodą,
płyn do mycia naczyń,
ocet i puszysta
piana, którą matka
ściera z okien gazetami;
trze i trze,
a potem ojciec
każe mi
podziwiać przez te okna
świat.
„Wysokie okna” zyskują tu swój konkret – i to nie tylko biograficzny, więcej bowiem mają z robotniczego rdzenia Douglasa Dunna niż z cynicznego Larkina. Otwierające spojrzenie przez okno i ojcowski nakaz podziwiania świata, taka wymuszona epifania, to jakby scena źródłowa poezji Sośnickiego, jego głos w sprawie pochodzenia klasowego, relacji między pracą fizyczną a estetyką wzniosłości oraz dziedziczeniem skazy i szukaniem ujścia. Jeśli mieszczański, statyczny wiersz poety wydawać nam się może z wielu stron zablokowany, zbudowany raczej na przegrodach i ściankach działowych niż pasażach i otwarciach, to właśnie dlatego, że już w tej źródłowej scenie zawarta jest cała „przemoc” rzeczywistości, jej mimowolny nacisk: trudu, siermiężnej pracy, bezwyjściowości, a to wszystko po to, żeby uzyskać – jakże złudne – wrażenie przejrzystości. To wciąż opowieść „zza szyby”, bo kluczową parą pojęć, które pracują w Po domu, są grodzenie (mieszkania, osiedla, pokoje) i rozszczelnienie (wiatr, ptaki). Zdaje się, że ideologiczna nadbudowa nowej książki poety raz po raz, dość odważnie, poczyna sobie też z kwestią graniczności i ważnymi dziś pytaniami o nasze prawo do ziemi – do emigracji, nomadyczności, przenosin i bezpieczeństwa.
Wciąż jednak funkcjonują w tej książce pewne liryczne nieoczywistości, które zaczynają mieć charakter ontologiczny – imiesłowy, które stają się postaciami, zaproszenia, które mają charakter wywoławczy, urwane zdania i ornitologiczne wymyki. To poetyzmy, ale skonstruowane w taki sposób, żeby tworzyć wrażenie jakiejś baśniowej tajemniczości czy metafizyczności, która zakrada się w nasze domostwo i rozgości się w nim, czy tego chcemy, czy nie. Podobnie funkcjonuje „Bezszelestny” „Pan Pierwszy” i „nieodżałowany”, ale też „gość/ z innych stron” i „mniszek”, zawieszony gdzieś miedzy formą kwiatka i pustelnika, a może tylko słowa z atlasu. Obok nich są figury prymarne, fundacyjne, stabilizujące albo wręcz blokujące: budowniczy/budowniczowie, gospodarz domu, „Pan domu, pantokrator, wielka domowa panda, pan zabierze”, „obrotni wrogowie” i „leniwi antenaci”. Wszyscy zostają estetycznie „wzniesieni”, jakbyśmy nie mówili o konkretnych ludziach, tylko o funkcjach, pomocnikach wiersza, prowadzących go na manowce. Dom-świat, po którym oprowadza czytelniczkę Sośnicki, kontemplując fundamentalne pojęcia rodziny, zamieszkiwania, pracy i (trudnego) sąsiedztwa, ma w sobie jakiś pozytywistyczny ekwiwalent, który ściąga poetę „ku ziemi”, choć wcale nie ku materii samej w sobie. To raczej ziemista szorstkość konkretu, detalu, powściągliwość ironii, która na ludzką komedię patrzy jakimś postbalzakowskim okiem:
Co nam, mieszkańcom, otwiera, no co,
podręcznik świata na stronie z definicją komizmu,
co dla nas odgrywa tę komedię,
wcale przecież nieśmieszną?
Zbyt obfity posiłek
zjadany w pojedynkę?
Fałszywy wysiłek?
Zajadły pojedynek?
Jest u Sośnickiego gorzki realizm, charakterystyczny właśnie dla monumentalnego cyklu francuskiego prozaika – świadomość, że w dużej mierze da się opowiedzieć o nas, niby wyjątkowych, a jednak typowych mieszkańcach każdego miasta i miasteczka, poprzez nasz habitus i stosunki społeczne, począwszy od układów rodzinnych i przyzwyczajeń, a skończywszy na kontraktach ekonomicznych i fantazjach o awansie klasowym. U Balzaka stało za tym przekonanie, że z boskiej perspektywy trzecioosobowego, obiektywnego narratora nie widać właściwie nic więcej niż ten mrówczy, komiczny trud nawiązywania jakże pragmatycznie umotywowanych relacji. Sośnicki zdaje się wprowadzać jednak drobną korektę do tego spojrzenia: kruchość, rodzaj sentymentalnej czułości, może litość, jakąś dziwną formę współczucia nam wszystkim. Nie jest w tym tomie ani intymny, ani konfesyjny, nie zwierza się z własnych bolączek, nie fraternizuje się, nie gra autobiograficznymi chwytami ani tym bardziej nie próbuje nas przeprowadzić jak prorok od życiopisania do lirycznego nomadyzmu. Powiedziałbym, że powstrzymują go od tego „te i podobne powściągliwości” (z wiersza „Albo choć odciąć puentę”), drobne dyskrecje (od razu przypominają się słynne „Niedyskrecje” Sommera), jakaś swobodna elegancja albo po prostu szyk – ten zdaniowy i ten intelektualny.