Nowy tom Romana Honeta – mimo iż oferujący pewne „świeże” dominanty – nie zwiastuje żadnej radykalnie odmiennej jakości: pod kaskadami odwróceń, językowych przechwyceń i zręcznych paradoksów nadal kryje się (niemalże) ta sama, znajoma z poprzednich zeszytów figura „wyobraźni ośmielonej”. Należałoby dodać: wyobraźni celowo uchylającej się przejrzystości, egotycznej, zwróconej do siebie w obsesyjnym drążeniu własnych granic, zapośredniczeń i całej rzeszy miejsc ciemnych, nieuchwytnych, broniących się przed bezpośrednią ekspozycją.
Pisarstwo Honeta jest pisarstwem ekstremalnie enigmatycznym, kompilującym obrazki na zasadzie luźnych (nierzadko arbitralnych) asocjacji, utkanym ze zbioru przedsądów, niezobowiązujących przeświadczeń, a czasami natchnionych – wystawiających się na autoironię – deklaracji.
1. świat był mój wcale nie odchodzi od tak zarysowanej zasady konstytucji wypowiedzi. Pełno tutaj strategicznych niedopowiedzeń, nieuchwytnych, „sugerujących” metafor (miasta o barwie spalonego napoju), zręcznych przemilczeń czy niespodziewanych wtrąceń, które w twórczy sposób zbijają czytelnika z tropu, wyprowadzają go w pole, by wreszcie, na końcu drogi, z rozbrajającą (nie)szczerością oznajmić: żartowałem – to wcale nie tak, jest zupełnie inaczej.
2. Punktem wyjścia uczynił Honet rozpad, kres: poznajemy swego rodzaju historię po historii, to podróż wstecz, której przewodniczy doświadczony obieżyświat: w jednym miejscu trzyma nas mocno za rękę, w innym – rozluźnia ucisk i pozwala rozejrzeć się wokół, przystanąć, zadać pytanie na temat świata, który właśnie dogasł: „przeszłość. tam się spotkamy/ nic innego nie ma”. Rzecz jasna, na to dogasanie nie ma zgody – i tutaj uruchamia się cały mechanizm pamięci, wwiercającej się w swoje odmęty jak w wieczny lodowiec. W ostatniej instancji nie dochodzi jednak do żadnego rozgrzeszenia czy przejrzystości, bowiem
nic jest – i jest trudniejsze
pochodzi od zdolniejszych bogów, którzy potrafią
stworzyć nicość i nauczyć ją
chodzić, żeby sama jadła
Nic – obezwładniające zawieszenie „między/ światem przeszłym a nieważnym” – to czas, który ogarnia podmiot, jednak (już) nie dotyka go i nie dotyczy. Stąd w nowym tomie Honeta tyle przemilczeń, wtrąceń, stąd nieustanna groźba wisząca w powietrzu i motyw fizycznego rozpadu, jakiś paraliżujący niepokój, rozporządzający rzeczywistością pozbawioną wyrazu:
żyliśmy w czasach
w których łatwo o nic – mnożyły się nad nami
fabryki niczego.
Właśnie: żyliśmy. Mówiący nie oczekuje żadnego finalnego rozwiązania (przynajmniej nie w sferze „materialnej” – osobną kwestię stanowią przejawiające się w tomie ciążenia mistycyzujące); jest przekonany o teleologii, którą ma już za sobą, zupełnie jakby był wyłącznie funkcją pamięci.
3. Język Honeta, giętki, zmysłowy, odsyłający „wypowiedziane” na żer ambiwalencji, a jednocześnie ewokujący nieskończony ciąg (może miejscami zbyt) prywatnych obrazów, stanowi – jak trafnie zauważył Maciej Woźniak – akt własności świata, posterunek, umożliwiający schronienie w pożodze „czasu nieważnego”, w całej jego totalności. Pod względem formalnym wiersze z tomu świat był mój cechują się niezwykłym taktem, szykiem, jakąś wirtuozerską („rytmiczną”) elegancją, tak zresztą charakterystyczną dla Honeta w ogólności.
*
Jak pisał Marian Stala: „Gdybyśmy wędrowali inną z dróg wskazywanych przez poetę, punkt dojścia byłby podobny; oczom naszej wyobraźni byłby dany ten sam ogród o rozwidlających się i ponownie spotykających ścieżkach. Ogród niepokoju”. Mówiąc krótko: punkt dojścia jest punktem wyjścia – chodzi o nieskończoność świata, który się dokonał, świata wyłącznego, uwikłanego tylko w siebie.
Recenzja ukazała się na stronie Literatki.com. Dziękujemy Autorowi i Redakcji za wyrażenie zgody na przedruk.