recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na nowy wiek. Rocznik 2000

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2000. Wśród wyróżnionych: Wojciech Brzoska, Julia Fiedorczuk, Krzysztof Gedroyć, Anna Podczaszy, Adam Pluszka.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Orga­ni­zo­wa­ny przez Biu­ro Lite­rac­kie pro­jekt Poeci na nowy wiek ma za zada­nie przy­po­mnie­nie naj­waż­niej­szych debiu­tów upły­wa­ją­cej deka­dy. Każ­da jego odsło­na zosta­ła przy­pi­sa­na kolej­ne­mu roko­wi, poczy­na­jąc od 2000. W każ­dej wybio­rę książ­ki – moim zda­niem – wyjąt­ko­wo waż­ne dla dane­go roku. Waż­ne oczy­wi­ście tak­że dla mnie, ale rów­nież – mam taką nadzie­ję – dla liry­ki i dla czy­tel­ni­ków. Oto pierw­sza odsło­na pro­jek­tu. Rok 2000 i pięć wybra­nych prze­ze mnie tomi­ków.


Wojciech Brzoska, Blisko coraz dalej

Woj­ciech Brzo­ska pisał powścią­gli­wie, przy ogra­ni­czo­nym rekwi­zy­to­rium, poru­szał się w okrę­gu o krót­kim pro­mie­niu, zasad­ni­czo był nie­go­ścin­ny w wier­szach, stąd tak nie­wie­le zapra­szał tam osób, wyko­ny­wał nie­wie­le gestów, za to kon­se­kwent­nie je powta­rzał. Nie była to ani poza, ani znak nie­mo­cy. Że okre­ślo­ne, prze­waż­nie pro­za­icz­ne czyn­no­ści zamie­rza w ten spo­sób prze­mie­nić w rytu­ał – to był dla mnie trop zbyt uchwyt­ny, lek­tu­ro­wa recep­ta zbyt pod­ręcz­ni­ko­wa, żeby dała mi satys­fak­cjo­nu­ją­ce roz­wią­za­nie tajem­ni­cy upo­rczy­wej wier­no­ści Brzo­ski pew­nym gestom, zdra­dzi­ła sekret jego suro­we­go osa­cze­nia, przy­szpi­le­nia do wyzna­czo­ne­go miej­sca i cza­su. „Sie­dem razy wspi­nasz się na słup tele­fo­nicz­ny” – zapi­sy­wał, „nie­dłu­go / w tym samym miej­scu / gra zosta­nie wzno­wio­na” – zapo­wia­dał, „pią­te­go kwiet­nia punk­tu­al­nie o dru­giej w nocy” – pamię­tał. Nie wyda­ło mi się to obse­syj­ne, obse­sja – tak jak pod­pis – nigdy nie powta­rza się w ten sam spo­sób. Widzia­łem w jego wier­szach coś sta­bil­niej­sze­go i pew­niej­sze­go. Coś, co mogła stwo­rzyć mecha­ni­ka.

Była to mecha­ni­ka gnie­wu i wście­kło­ści – tak zoba­czy­łem ten debiut wte­dy i tak widzę go tak­że teraz. „Szu­ka­ją­cy schro­nie­nia przed / ogłu­sza­ją­cym zgieł­kiem mia­sta / przy­ła­pa­ni w tram­wa­jo­wej pętli” – kil­ka razy szki­co­wał Woj­ciech Brzo­ska podob­ne obra­zy, odbie­ra­ne osob­no mogły suge­ro­wać pościg czy bez­ce­lo­wy ruch, widzia­ne razem wyra­ża­ły stan obez­wład­nie­nia, nasu­wa­ły na myśl zakoń­czo­ny poraż­ką rezul­tat zma­gań z potęż­niej­szym. Było to odczu­cie nie­mal­że fizycz­ne, i może dla­te­go nasy­co­ne furią: to regu­lar­nie poja­wia­ją­ce się w wier­szach Brzo­ski mia­sto, ta gama zwy­kłych cyklicz­nych czyn­no­ści to „nóż / w któ­rym jeste­śmy zamknię­ci”. Ostrze tego noża – bez­ce­re­mo­nial­nie, wprost, mło­dzień­czo – otwo­rzy­ło się w całym tomie wyłącz­nie raz, w wier­szu „po tym”: „kie­dy zmie­nia­jąc ner­wo­wo kana­ły tele­wi­zo­ra / pytasz czy nie paso­wa­ło­by teraz zapa­lić / zasta­na­wiam się co masz na myśli – / pod­trzy­ma­nie tego ognia / czy pusz­cze­nie wszyst­kie­go z dymem”. Jak widać, pre­tek­stem była czyn­ność doszczęt­nie pro­za­icz­na.

Ale mecha­ni­ka to nie wyłącz­nie powta­rzal­ność i siła. Ozna­cza tak­że spro­wa­dze­nie spraw­stwa na zie­mię, pomię­dzy ludzi. „Wie­rzę, że może jed­nak mamy nad sobą jakąś tam nie­bie­ską wła­dzę” – dekla­ro­wał Woj­ciech Brzo­ska. W jego Bli­sko coraz dalej zna­la­zły się tak­że wier­sze mają­ce odmien­ny cha­rak­ter niż ten, któ­ry pozwo­li­łem sobie wzmoc­nić przez pro­fil mojej lek­tu­ry. Bywa Brzo­ska deli­kat­ny, bywa iro­ni­stą, bywa auto­rem wier­szy, któ­re zna­la­zły się w debiu­cie wyłącz­nie dla­te­go, że był to debiut. Ale przy­po­mi­nać go nie trze­ba. Pole­cam.


Julia Fiedorczuk, Listopad nad Narwią

Lek­tu­ra Listo­pa­da nad Narwią Julii Fie­dor­czuk była dla mnie przede wszyst­kim obco­wa­niem z chro­nicz­nym poczu­ciem bez­dom­no­ści. Z per­ma­nent­ną nie­osią­gal­no­ścią trwa­łej przy­na­leż­no­ści do miej­sca, pró­bo­wa­łem – dla uprosz­cze­nia, choć nie bez pew­nych obwa­ro­wań – nazy­wać je domem. Była przy­go­dą ze ska­za­ną na nie­usta­ją­cą odtwa­rzal­ność – poru­sza­ją­cą nie­moż­no­ścią zamiesz­ka­nia. Załóż­my – byłem tego pewien – że nie ma sen­su posą­dza­nie autor­ki o dosyć zgra­ny flirt z czy­tel­ni­kiem i skło­nie­nie go, aby zasta­na­wiał się, gdzie i kie­dy ta jej aba­na­sis się zakoń­czy, więc waż­niej­sze zda­wa­ło się mi spoj­rze­nie nie na mapę, ale na poru­sza­ją­cy się obiekt. Jako bez­dom­ny, musiał posia­dać atry­bu­ty domu przy sobie i praw­do­po­dob­nie były waż­niej­sze niż sam dom. Ale czy w ogó­le zamie­rzał miesz­kać? Czy pra­gnął ustać w podró­ży? Wąt­pi­łem.

Nie dawa­ła mi spo­ko­ju ani ta figu­ra domu, ani ta postać – nie­ustę­pli­wa w świa­do­mo­ści nie­moż­li­we­go, a rów­no­cze­śnie dopra­sza­ją­ca się bez­dom­no­ści, nie­ustan­ne­go wygna­nia: „pusto wypuść mnie / na pusty­nię. Na miej­scu / dni podzie­lą się zno­wu / po kil­ku dniach miej­sce będzie domem” – zapi­sy­wa­ła Fie­dor­czuk. Dom sta­wał się miej­scem – wyda­wa­ło się prost­sze do zlo­ka­li­zo­wa­nia, prze­no­śne, ale znacz­nie trud­niej­sze w oswo­je­niu. Okre­ślo­ny punkt zmie­niał się w abs­trak­cyj­ny obszar. O ile może­my okre­ślać dom jako miej­sce zamiesz­ka­nia, w przy­pad­ku wier­szy Fie­dor­czuk zna­cze­nie tego związ­ku zosta­je zni­we­czo­ne i bez­pow­rot­nie roz­dzie­la się na dwa osob­ne sło­wa, zawsze poprze­dzo­ne ambi­wa­lent­nym: albo-albo.

Dom-kon­struk­cja i dom-abs­trak­cja – pomy­śla­łem. Ślad pierw­sze­go był pra­wie do nie wychwy­ce­nia w jej wier­szach; dru­gi punkt – pra­wie w każ­dym wier­szu obec­ny, cza­sem sub­tel­nie zazna­czo­ny, cza­sem moc­ny, dotkli­wy. Cza­sem poja­wiał się w wier­szach Julii Fie­dor­czuk dom bliż­szy powszech­ne­mu rozu­mie­niu, ale wte­dy natych­miast był wpro­wa­dza­ny do nie­go ele­ment obcy, sam miesz­ka­ją­cy zapra­szał intru­za, wno­sił brud, zuży­cie, tok­sy­ny: „Taka jest ta podróż: wra­ca­my bie­giem do domu / Z ręka­mi peł­ny­mi zwię­dłych liści, zim­nych jabłek, / pia­chu”.

Prze­miesz­cza­nie się, poru­sza­ją­ce i pięk­ne wygna­nie, cza­sem meta­fi­zycz­nie poważ­ne, cza­sem dosma­czo­ne kro­to­chwil­nym zapi­sem – to mnie prze­ko­ny­wa­ło do wier­szy Fie­dor­czuk. Poeta nie ma domu, jego pere­gry­na­cja nie ma celu. Choć­by zda­wa­ło się, że kres tego podró­żo­wa­nia może ist­nieć. Że – jak zapi­sa­ła sama poet­ka – „jak­by wresz­cie sam śro­dek”. Ale co oka­za­ło się owym środ­kiem? Trzmiel.


Krzysztof Gedroyć, Kim

Ocza­ro­wa­ła mnie ta książ­ka. Auto­ra doszczęt­nie nie zna­łem, tom został wyda­ny w biblio­te­ce bia­ło­stoc­kich Kar­tek w szy­kow­nej, bia­łej obwo­lu­cie ze skrzy­deł­ka­mi. W środ­ku rów­nież – biel i wywa­że­nie. I czy­stość mowy Gedroy­cia, przej­rzy­stość jego suge­styw­ne­go, jak­by przy­pad­ko­wo rzu­ca­ne­go spoj­rze­nia na świat. I spo­koj­na wie­dza, któ­rą się z tego świa­ta wyno­si. Że nawet, jeśli pod­da­je się zro­zu­mie­niu, to owo zro­zu­mie­nie nie upraw­nia nas do nicze­go. Do żad­ne­go ide­olo­gi­zo­wa­nia, do żad­ne­go roz­wa­ża­nia, może nawet do żad­ne­go dzia­ła­nia. „Rze­czy naj­waż­niej­sze dzie­ją się same / nie zmie­nię ich naj­więk­szą kom­pe­ten­cją” – zapi­sy­wał Gedroyć i tkwił w jego sło­wach ten typ pocie­sze­nia, któ­ry zda­je się ofe­ro­wać wyłącz­nie samot­ność, świa­do­mie wybra­na i upra­wia­na: „życia i śmier­ci nie ma / W ludziach nie mam uko­je­nia, ani w cier­pli­wych / zwie­rzę­tach domo­wych”.

Jak­by świat nie doma­gał się nazwy, nie pra­gnął sta­ra­nia, nie potrze­bo­wał wokół sie­bie żad­nej krzą­ta­ni­ny. Jak gdy­by nazy­wa­nie tak­że dla same­go Gedroy­cia było zada­niem dotkli­wym, osta­tecz­nie wyklu­cza­ją­cym. Nie ofe­ro­wa­niem, ale pozba­wie­niem. „- Kim jestem?” – pytał w tytu­ło­wym wier­szu i odpo­wia­dał – „J e s t e m nie potrze­bu­je Kima, Kim prze­szka­dza, / Kim zabi­ja j e s t e m”.

Stąd w liry­ce Gedroy­cia zamiast defi­nio­wa­nia domi­nu­je patrze­nie, ogrom­nie pre­cy­zyj­ne, cza­sem wyra­żo­ne w ska­li tak nie­uchwyt­nej, że zda­ją­ce się już na wyobraź­nię: „Pyłek kurzu wpadł do nosa, / nie zauwa­ży­łem – a on upadł obok / inne­go pył­ka, któ­ry był tu już wcze­śniej”. Ujmo­wa­ła mnie ta łagod­ność, zwłasz­cza że defi­nio­wa­nie w liry­ce nie­kie­dy zmie­rza ku auto­te­licz­no­ści, niwe­czą­cej i sens pytań o fak­tycz­ny stan pod­mio­tu, czy­li owo „jestem”, i este­tycz­nie, cza­sem tak­że inte­lek­tu­al­nie, demo­lu­ją­cej czy­tel­ni­ka. Krzysz­tof Gedroyć ponad zaglą­da­nie w wiersz zda­wał się szczę­śli­wie przed­kła­dać patrze­nie na świat: „Oglą­dam powie­trze, / w praw­dzi­wą podróż zabrać nicze­go nie mogę”.


Adam Pluszka, z prawa z lewa

Debiu­tanc­ki tom Ada­ma Plusz­ki, wyda­ny nakła­dem łódz­kie­go Sto­wa­rzy­sze­nia im. K.K. Baczyń­skie­go począt­ko­wo wyda­wał mi się zbyt sys­te­ma­tycz­ny. Nie­przy­stęp­ny. Oka­za­ło się, że było to powierz­chow­ne wra­że­nie towa­rzy­szą­ce pierw­szej lek­tu­rze. Świat Plusz­ki jako ste­ryl­ny w wyglą­dzie i emo­cjach przed­sta­wiał się wyłącz­nie pozor­nie. Przy bliż­szym pozna­niu, czy­li z każ­dym następ­nym czy­ta­niem uka­zy­wał swo­ją głę­bię, wol­ną od sta­tycz­no­ści i upo­rząd­ko­wa­nia, któ­re – wie­dzio­ny może nowo­ścią lek­tu­ry, a może czy­tel­ni­czą nie­po­rad­no­ścią – byłem skłon­ny mu przy­pi­sy­wać. Tam, w owej głę­bi, czy­ha­ła obez­wład­nia­ją­ca samot­ność, doświad­cze­nie czy prze­czu­cie pust­ki tak depre­syj­nie, że pro­wa­dzą­ce dalej niż zamilk­nię­cie, dalej niż brak dzia­ła­nia – do zanie­by­cia.

To pra­gnie­nie – nie­da­ją­ce się porów­nać chy­ba z żad­nym pro­ce­sem, może implo­za była­by tu bli­skim sko­ja­rze­niem, ale i tak nie dość odpo­wied­nim, jako wyma­ga­ją­ca okre­ślo­nej siły – prze­ma­wia­ło nie­mal w każ­dym ele­men­cie tego na pozór wywa­żo­ne­go świa­ta, było jak tok­sycz­na zawar­tość sfe­ry, posia­da­ją­cej – zda­wa­ło­by się – dość gład­ką i – może tak to nazwę – wspól­ną powierzch­nię. Plusz­ka, świa­do­my moż­li­wo­ści tego pusto­szą­ce­go demo­na, chwy­tał się deta­li i pry­wat­no­ści: „to wszyst­ko, co umy­ka, niby nic, a jed­nak / naj­cie­kaw­sze”. Sku­piał się na dro­bia­zgach waż­nych i zna­czą­cych zwłasz­cza wte­dy, kie­dy tra­ci­my zaufa­nie w sens ist­nie­nia pew­nych sys­te­mów, czy też po pro­stu pod­wa­ża­my zasad­ność każ­de­go porząd­ku, któ­ry może­my dzie­lić z inny­mi. Przy­swa­jał to rekwi­zy­to­rium powo­li, jak­by ze spo­ko­jem uświę­co­nym pew­no­ścią, że rezy­gna­cja zawsze bie­rze górę nad gorącz­ką. „Żebym się sobą wypeł­nił. // I nie napi­sał o tym sło­wa” – zapi­sy­wał.

Prze­ko­ny­wa­ła mnie – zja­wi­sko w liry­ce dzi­siej­szych mło­dych auto­rów spo­ra­dycz­ne – szcze­rość Ada­ma Plusz­ki. Że tego swo­je­go świa­ta nie pudro­wał, nie przy­chy­lał go do czy­tel­ni­ka. Że tkwił tam – w swo­jej pojem­nej, choć uta­jo­nej pust­ce – sam. Że pisał – tak jak nale­ży pisać – pięk­nie: „Ale naj­bar­dziej chciał­bym żyć tyl­ko po to, / żeby umrzeć w fote­lu, cicho w nocy przed / tele­wi­zo­rem, trzy­ma­jąc dłoń zmar­łej żony, / i żeby tlił się jesz­cze papie­ros”.


Anna Podczaszy, danc

danc, debiu­tanc­ki tom Anny Pod­cza­szy gwa­ran­to­wał opo­wieść – w moim odbio­rze – dość spe­cy­ficz­ną. Czy­ta­łem go jako dowód na nie­obra­bial­ność two­rzy­wa, dia­gno­zę uwię­zie­nia w sło­wie jako mate­ria­le wyjąt­ko­wo – z całą pro­sto­tą tego stwier­dze­nia i rów­no­cze­śnie przy porów­na­niu do odmien­nych dzie­dzin twór­czo­ści – nie­wdzięcz­nym. Według tego zało­że­nia poezja wyda­je się być opre­sją, sło­wo odma­wia posłu­szeń­stwa, sta­wia warun­ki, przej­mu­je część pre­ro­ga­tyw zasad­ni­czo przy­pi­sa­nych do mówią­ce­go. Autor­ka przyj­mu­je ten bunt – war­to zauwa­żyć – bez zasko­cze­nia, choć nie bez emo­cji, poja­wia się tu nawet sar­ka­stycz­ny rewan­żyzm: „I prze­śla­du­je mnie myśl o nie­unik­nio­nym / zwy­cię­stwie, o tym, że bez bólu odwró­ci­my się kie­dyś / od goto­wych słów, całym tym bogac­twem obda­rza­jąc / stu­den­tów mozol­nie dobie­ra­ją­cych przed­rost­ki”. Nara­sta obo­jęt­ność poet­ki do – jak sama pisze – „legend, któ­re powsta­ną się bez wzglę­du / na to, w jakim języ­ku wyszep­ta­ne zosta­nie zaklę­cie: abra­ka­da­bra, hokus pokus”.

„Muzy­ka” – zapi­su­je Anna Pod­cza­szy – „odwza­jem­nia mi ukłon”. Sło­wo nie zawsze tak robi. To mogło­by pod­pie­rać tezę o języ­ku jako two­rzy­wie nie­obra­bial­nym tak­że dla­te­go, że oka­zu­je się nie­uchwyt­ne. „Jadę w abso­lut­nej, rozu­miesz?, ciszy” – mówi Pod­cza­szy, a zaraz potem prze­strze­ga: „gaś / żar w ustach, roz­gryź ten orzech, któ­ry mi rośnie / jak nie­po­trzeb­ny ząb, jak nie­chcia­na mądrość, / do któ­rej nie doro­słem”. Oto wyzwa­nie i tra­gizm zara­zem: zosta­je­my zmu­sze­ni do posłu­gi­wa­nia się sys­te­mem, któ­ry praw­do­po­dob­nie sam posia­da wła­dzę nad nami. Pro­blem to nie pio­nier­ski, choć w tomie Pod­cza­szy dość ożyw­czo pod­ję­ty.

Mowa jako nie­odzow­ny intruz? Być może. Moż­li­wość poro­zu­mie­nia lub choć­by samej arty­ku­la­cji po lek­tu­rze danc moż­na by porów­nać do przy­mu­su obco­wa­nia z cia­łem obcym, ale nie­zbęd­nym. Nie­za­stą­pio­nym. Odczy­ta­nie wier­szy Anny Pod­cza­szy w ten spo­sób zde­cy­do­wa­ło o moim wska­za­niu na jej tom. Obfi­tu­ją­cy w istot­ną wie­lo­znacz­ność, cza­sem w czcze zaba­wy w two­rzy­wie może i posłusz­nym, ale za to poważ­nym. Moż­na i tak. W koń­cu – zapi­sa­ła to sama autor­ka – „pły­nie­my w kil­ku kie­run­kach naraz”.


Już jutro doko­nam wybo­ru tomu – w moim odczu­ciu – naj­istot­niej­sze­go spo­śród tu omó­wio­nych. Jego autor zosta­nie zapro­szo­ny do udzia­łu w anto­lo­gii Poeci na nowy wiek, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go. Znaj­dą się w niej wier­sze wybra­nych prze­ze mnie auto­rów, debiu­tu­ją­cych w latach 2000–2010.


Wiersze nominowanych autorów

Woj­ciech Brzo­ska

spowiedź bez słów. po przejściach

J.P.

mgła rano i wie­czo­rem, szept morza, któ­re
ostrze­ga wprost do ucha, a ja nie chcę mówić,
nie chcę słu­chać. codzien­nie spo­ty­kam inne
stwo­rze­nia, ale to wszyst­ko dzie­je się jak­by

za szy­bą, za mgłą. mam świat na wycią­gnię­cie
ręki zła­ma­nej w łok­ciu, mam świat na
wycią­gnię­cie nóg w szpi­ta­lu albo w
sana­to­rium pod przy­cze­pą z napi­sem:

kobie­tom wstęp wzbro­nio­ny.
dobrze pamię­tam – moja twarz w two­ich
meta­lo­wych zębach, w two­jej tan­det­nej
zemście na mojej płci. sama widzisz, że

nawet teraz łączą nas tyl­ko rany:
pocię­ta skó­ra i ten nie­szczę­sny tydzień.
przy­je­cha­łem tu żeby wresz­cie odpo­cząć,
żeby dobrze się zaba­wić.

wyjeż­dżam żeby wresz­cie się wyle­czyć,
żeby dobrze się zabliź­nić.


Julia Fie­dor­czuk

Październik nad Narwią

rzę­dy okien i krze­seł i pada­ło
jakiś czas temu
te sza­lo­ne domy
jak dra­bi­ny
w słoń­cu
kie­dy o tym myślę
tro­chę tra­wy i znów
prze­czu­wam wspo­mnie­nia
uprosz­czo­ne jak las.

ten dzień jest dobry w doty­ku
i chcia­ła­bym zawsze
być wyspa­na i tro­chę głod­na
i przejść po lodzie
na dru­gą stro­nę Narwi
gdzie kie­dyś roze­grał się
twój sen
i byli­śmy boso
na śnie­gu.


Krzysz­tof Gedroyć

[W moim ogrodzie wyrosły głowy]

W moim ogro­dzie wyro­sły gło­wy
przy­ja­ció­łek, przy­ja­ciół. Prze­chy­lam
konew­kę – a one
z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi piją
piją mru­żąc oczy.
Nie wyry­wam ich,
sami wycho­dzą z zie­mi nocą,
wiem o tym
po skrzy­pie­niu furt­ki.


Adam Plusz­ka

Stało się

Prze­ży­łem tyle, co trzej pierw­szo­kla­si­ści,
rów­ny bagaż doświad­czeń, rów­na mia­ra
war­to­ści, prze­mno­żo­na przez trzy i bar­dziej
cynicz­ne spoj­rze­nia na te same zabaw­ki.

Chciał­bym, żeby nic się nie zmie­ni­ło,
żebym mógł zno­wu spo­tkać tę kobie­tę,
tak jak w fil­mie, i ści­skać ją bar­dzo za
rękę pod­czas napi­sów koń­co­wych.

Żebym mógł mieć pod­ręcz­ni­ko­wych
przy­ja­ciół i nie­praw­dzi­wych wro­gów.

Ale naj­bar­dziej chciał­bym żyć tyl­ko po to,
żeby umrzeć w fote­lu, cicho w nocy przed
tele­wi­zo­rem, trzy­ma­jąc dłoń zmar­łej żony,
i żeby tlił się jesz­cze papie­ros.


Anna Pod­cza­szy

Pomiędzy

Mam wszyst­ko, by żyć: mia­sto, szu­mią­ce gło­śniej
od morza, ludzi roz­sy­pu­ją­cych się jak pacior­ki
samo­cho­dów, uli­ce peł­ne zakrę­tów, świa­tła,
któ­ry­mi moż­na się kie­ro­wać.

Wpa­tru­ję się w zie­leń: gład­ka prze­strzeń posma­ro­wa­na tra­wą.
ści­na­na regu­lar­nie, rów­niut­ko. Rośnie. Idę.

Minął tydzień. Nie zapo­mnia­łam gestów wyuczo­nych
w ojczyź­nie. Moje kro­ki rów­no odmie­rza­ją prze­strzeń.
Oswo­iłam kil­ka miejsc, doty­kam gład­kich powierzch­ni
pole­ro­wa­nych dłoń­mi poko­leń, czy­li cza­su.
(Big Ben is wat­ching.)

Mię­dzy śla­da­mi moich stóp są puste miej­sca, w któ­re
nie wdep­nę­łam. świa­tła raz się zbli­ża­ją, raz odda­la­ją;
nie umiem (nie chcę?) objąć tego mia­sta uskrzy­dlo­ny­mi
ramio­na­mi, zga­sić.

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania