recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na nowy wiek. Rocznik 2001

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2001. Wśród wyróżnionych: Marcin Cecko, Agnieszka Kuciak, Paweł Lekszycki, Piotr Macierzyński, Marcin Ożóg, Edward Pasewicz, Michał Sobol, Małgorzata Sochoń.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Marcin Cecko, Rozbiorek

Wska­zu­jąc na debiut Mar­ci­na Cec­ki, sta­ram się oddać spra­wie­dli­wość tam­tym nie­od­le­głym cza­som. Spo­ro o jego debiu­cie pisa­no, dys­ku­to­wa­no, potem dość gło­śno przy­kra­wa­no Roz­bio­rek do rodzą­ce­go się wte­dy neo­lin­gwi­zmu, coś tam przy spo­sob­no­ści wspo­mi­na­jąc o liry­ce mul­ti­me­dial­nej. Cec­ko – przy­kła­do­wo – zapi­sy­wał, że „poza gra­ma­ty­ką coś się dzie­je”, dokła­dał jesz­cze kil­ka fraz tego rodza­ju, co pew­nym odbior­com jego liry­ki dawa­ło asumpt do roz­wa­żań o moż­li­wo­ściach mowy posu­nię­tych tak dale­ko, jak­by już zale­d­wie sekun­dy dzie­li­ły nas od chwi­li, gdy poeci wyj­dą poza język i zdo­ła­my to zja­wi­sko zoba­czyć na wła­sne oczy, tak jak może­my zauwa­żyć samo­lo­ty prze­kra­cza­ją­ce barie­rę dźwię­ku.

Dla mnie oso­bi­ście Cec­ko w pierw­szym tomie był przede wszyst­kim auto­te­licz­ny, a jeśli już dla rodzą­ce­go się neo­lin­gwi­zmu coś two­rzył, to był to – przy spo­rych zastrze­że­niach – okre­ślo­ny podest, sche­mat, a nie treść.

Debiut Mar­ci­na Cec­ki był dla mnie waż­ny z dwóch powo­dów. Przy­niósł wciąż jesz­cze nie dość wyeks­plo­ato­wa­ną, spo­ra­dycz­nie i na ogół wciąż nie­umie­jęt­nie wyko­rzy­sty­wa­ną w liry­ce moż­li­wość odnie­sie­nia się do medias­fe­ry, rekla­my. Skrom­nie to było w Roz­bior­ku zazna­czo­ne, ale dało się zauwa­żyć: „Jedy­ni świad­ko­wie tych wer­sów / dogo­ry­wa­ją w jakieś dziu­rze przed tele­wi­zo­rem / w jakiejś dziu­rze oto­cze­ni / przez rekla­my prosz­ków do pra­nia”. Posia­dał też Cec­ko wyjąt­ko­wo odkryw­czą wyobraź­nię, ofe­ro­wał obra­zy zme­ta­fo­ry­zo­wa­ne, swo­bod­nie regu­lo­wał im dyna­mi­kę, ści­szał i pod­krę­cał głos. Oto kil­ka przy­kła­dów: „Wszech­świat […] huczy w sobie pomru­kiem / po daw­nym odle­głym / już świe­tle” albo (przy­kład dyna­mi­ki) „to zie­mia wbi­ła dwa / komi­ny w nie­bo / i wysy­sa / i wysy­sa kolo­ry”, albo (przy­kład zmy­sło­wo­ści) „Okna ule­pio­ne z kocich oczu”. Szko­da, że Cec­ko moż­li­wo­ści swo­jej wyobraź­ni wyko­rzy­sty­wał dość ostroż­nie, że defi­ni­tyw­nie chy­ba posta­wił na publi­cy­stycz­ne efek­ciar­stwo w liry­ce, że pogrą­żył się nie w neo­lin­gwi­zmie, ale ugrzązł w nie­uchwyt­no­ściach, cza­sem jedy­nie poka­zu­jąc „ster­czą­cy środ­ko­wy palec kul­tu­ry”.


Agnieszka Kuciak, Retardacja

Kla­sy­cyzm w mło­dej liry­ce pol­skiej, tak w oko­li­cach 2000 roku, wystę­po­wał albo w towa­rzy­stwie sier­mięż­nych powin­no­ści, albo w obec­no­ści war­to­ści tak abs­trak­cyj­nych, że jego repre­zen­tan­ci – choć lubi­li się nimi ota­czać i cheł­pić – nie potra­fi­li prze­my­cić owych moral­nych splen­do­rów do wier­szy, tak by zosta­ło jesz­cze miej­sce choć­by dla odro­bi­ny pięk­na czy tajem­ni­cy. To jest oczy­wi­ście pew­ne uła­twio­ne zda­nie spra­wy, ale głów­ni przed­sta­wi­cie­le tego nur­tu w owym cza­sie w ogó­le mie­li to do sie­bie, że nie wyobra­ża­li sobie – a na pew­no nie poka­zy­wa­li tego wyobra­że­nia – wier­sza kla­sy­cy­stycz­ne­go, któ­ry był­by wyzwo­lo­ny od pew­nych, trze­ba dziś przy­znać, para­fial­nych wręcz obo­wiąz­ków. Wier­sza krą­żą­ce­go choć­by – moż­na tak rzec – wokół śród­ziem­no­mo­rza, a przede wszyst­kim sta­no­wią­ce­go dopeł­nie­nie same­go nur­tu, a nie suple­ment do ówcze­snych – z aktu­al­nej per­spek­ty­wy żenu­ją­cych – spo­rów. Smut­ne to było i szal­bier­cze, że w wier­szach napi­sa­nych przez poetów, któ­rym rze­ko­mo przy­świe­cał porzą­dek, wysu­bli­mo­wa­nie for­my i wier­ność wobec mistrzów, jak choć­by Eliot czy Brod­ski, grzę­zło się jak w gli­nie, zwłasz­cza gdy wola­ło się rze­czy mniej lepio­ne, a bar­dziej kute.

Wte­dy, gdy ów kla­sy­cyzm przy­po­mi­nał drą­że­nie metra pod świą­ty­nią Opatrz­no­ści Bożej, poja­wi­ło się świa­teł­ko w tune­lu. Była to Agniesz­ka Kuciak ze swo­ją Retar­da­cją. Nie pra­wi­ła mora­łów, do nicze­go nie nawo­ły­wa­ła, jej Dan­te, Mic­kie­wicz i Achil­les byli przy­spo­so­bie­ni na współ­cze­sną mia­rę, jej wiersz był fine­zyj­ny, mia­ła – co za odtrut­ka na naro­do­wy mar­mur! – poczu­cie humo­ru. Nie opusz­cza­ło jej nawet przy rela­cjo­no­wa­niu wyda­rzeń oso­bi­stych, by przy­wo­łać dziad­ka, któ­ry „Zacho­wał umiar w umie­ra­niu. Umarł / Raz w życiu, a nie wię­cej razy. Umiał // Tak upaść, aby szyb­ki w oku­la­rach / Się nie potłu­kły”. Tak! Tak umie­ra­ją kla­sy­cy­ści! – chcia­ło­by się wykrzyk­nąć.

Była w liry­ce Kuciak – wple­cio­na mię­dzy wąt­ki poważ­ne, mię­dzy dia­lo­gi z lite­rac­ką tra­dy­cją – dezyn­wol­tu­ra, była odkryw­czość spoj­rze­nia, nie smęt­ne mam­ro­ta­nie kazno­dziei. Popa­trz­my choć­by tu: „A może jest się wte­dy, gdy nas nie ma? / Ktoś wte­dy patrzy świat, a to patrze­nie / trwa zawie­szo­ne tak jak waż­ka ciem­na, / pole­ru­ją­ca powierzch­nie powietrz­ne”. Była tak­że, potrzeb­na samej poezji i czy­tel­ni­ko­wi, har­mo­nij­na nie­pew­ność w spoj­rze­niu na swój wła­sny świat: „Lecz jak tu wspól­nie Coś powie­dzieć – / sko­ro­śmy Nikt i Nikt?”.


Paweł Lekszycki, wiersze przygodowe i dokumentalne

Utwo­ry Paw­ła Lek­szyc­kie­go nasu­wa­ły mi na myśl przede wszyst­kim dwie moż­li­wo­ści odczy­ta­nia jego debiu­tanc­kich wier­szy przy­go­do­wych i doku­men­tal­nych. Pierw­szą było spoj­rze­nie na jego tom jako na skon­den­so­wa­ną kary­ka­tu­rę współ­cze­snej rze­czy­wi­sto­ści.

Obse­syj­na i wojow­ni­cza meta­fi­zy­ka – pomy­śla­łem w chwi­li, gdy autor wywo­łał ducha Miko­ła­ja Sępa-Sza­rzyń­skie­go i kazał mu uczest­ni­czyć w infan­tyl­nych wyda­rze­niach nasze­go współ­cze­sne­go świa­ta – zmie­ni­ła się albo w żało­sne rytu­ały, wyko­ny­wa­ne dla zadość­uczy­nie­nia wymo­gom powsze­dnie­go dnia, cza­sem po pro­stu dla zabi­cia cza­su, albo – choć o to może mniej­sza – w try­wial­ne atrak­cje dostęp­ne za mar­ne pie­nią­dze.

W wier­szach Sępa – pro­szę o wyba­cze­nie pew­ne­go zde­for­mo­wa­nia per­spek­ty­wy – patrzy­ło się tam, gdzie jest wyso­ko i nie­zmier­nie kosz­tow­nie, w cza­sach Lek­szyc­kie­go, czy­li w naszych, patrzy się tam, gdzie jest – pro­szę zno­wu wyba­czyć slo­gan, lite­ral­ne przy­to­cze­nie pew­nej rekla­my, ale wyda­je mi się to ade­kwat­ne – wszyst­ko i tanio. Może dla­te­go Paweł Lek­szyc­ki w swo­ich zapra­wio­nych memu­ary­stycz­ną deta­licz­no­ścią utwo­rach doko­ny­wał gestów pozor­nie sakra­li­zu­ją­cych rze­czy­wi­stość, zapi­sy­wał „bło­go­sła­wio­na codzien­na pie­sza piel­grzym­ka na targ”, czy „bło­go­sła­wio­ne kłót­nie prze­ku­pek o jakość towa­ru”, ale osta­tecz­nie widać było, że nie prze­ma­wia przez nie­go żad­na potrze­ba uświę­ce­nia, ale szy­der­stwo, prze­wle­kła i spo­strze­gaw­cza drwi­na: „bło­go­sła­wio­na nie­świa­do­mość zaku­pio­ne­go chła­mu i satys­fak­cja / z uda­nych zaku­pów”, „bło­go­sła­wio­na pro­duk­cja mody baza­ro­wej”.

Odmien­ną moż­li­wość lek­tu­ry ofe­ro­wa­ła kon­dy­cja boha­te­ra wier­szy Lek­szyc­kie­go. Repre­zen­to­wał – tak mi się zda­wa­ło – bez­rad­ność czło­wie­ka, któ­ry pra­gnąc two­rzy­wa zawsze otrzy­mu­je sche­mat. Przej­mu­ją­cą i wście­kłą. Posta­wio­ny wobec nie­moż­li­wo­ści wszech­wie­dzy, pozba­wio­ny tajem­ni­cy, w swo­im medial­nym świe­cie zawsze mógł dostą­pić oglą­du, ale nigdy kon­tem­pla­cji. Mógł się roz­sze­rzyć o wymiar wyłącz­nie mate­rial­ny, namna­żać majęt­no­ści – jak gdy­by wyłącz­nie to mógł: „póki co / mogę posze­rzyć pamięć, / moje­go pece­ta, zmie­nić mikro­pro­ce­sor”. Jak gdy­by zosta­ła mu prze­zna­czo­na powta­rzal­ność tłu­mu, czy­li naśla­do­wa­nie tego, kto dla poety jest znie­na­wi­dzo­nym nikim, a to zawsze boli: ” będziesz się powta­rzać, / powta­rzać oraz naśla­do­wać, / gryźć będziesz wła­sny ogon”.

Czę­sto spo­glą­dał Lek­szyc­ki z mniej­szą zacię­to­ścią, mie­wał pogod­niej­sze spoj­rze­nie, zwłasz­cza w wier­szach oso­bi­stych: „mógł­bym się wresz­cie / pozbie­rać i zabrać stąd dokąd­kol­wiek, / tym­cza­sem odwra­cam się, / gdzie sza­rość prze­cho­dzi w brud/. o / jak ślicz­nie”. Może i ślicz­nie. Ale prze­ra­ża­ją­co też bywa­ło. Dla­te­go Paweł Lek­szyc­ki i jego wier­sze przy­go­do­we i doku­men­tal­ne


Piotr Macierzyński, Danse Macabre i inne sposoby spędzania wolnego czasu

Piotr Macie­rzyń­ski debiu­to­wał tomem Dan­se Maca­bre i inne spo­so­by spę­dza­nia wol­ne­go cza­su. Od razu poka­zał, że wszyst­ko, co moż­na trak­to­wać poważ­nie, w czym moż­na się zanu­rzyć z pasją lub choć­by zacie­ka­wie­niem – od histo­rycz­nych zaga­dek, rodzin­nych opo­wie­ści, przez oglą­da­nie tele­tur­nie­jów, po miło­sne sub­tel­no­ści – moż­na tak samo spły­cić i wyszy­dzić. I oczy­wi­ście wybe­be­szyć – Macie­rzyń­ski to cynik, czę­sto rze­tel­nie pod­szy­ty nihi­li­zmem, ale też dotkli­wie poka­zu­ją­cy, że cza­sem nale­ży zbu­rzyć dom, w któ­rym się miesz­ka­ło, żeby zoba­czyć, z cze­go się skła­dał, a potem – ale to już ewen­tu­al­nie – spró­bo­wać zło­żyć go na nowo, po swo­je­mu. Taka posta­wa, taka wie­dza to już żad­na iro­nia, to ogrom­na sztu­ka: życia i pisa­nia, być może oczysz­cza­ją­ca uro­czy­stość, któ­ra nie każ­de­mu się przy­tra­fia. A dom ów w wier­szach Macie­rzyń­skie­go bywa meta­fo­rą rodzi­ny, miło­ści, czy też oso­bi­stej kon­dy­cji tego zło­śli­we­go pod­mio­tu, któ­ry cza­sem puści do czy­tel­ni­ka oko, i wyzna z jakąś pora­ża­ją­cą, szpa­sow­ną szcze­ro­ścią: „chciał­bym zmar­no­wać życie na pisa­nie wier­szy i spa­ce­ry po lesie”. Ten roman­tyk, huc­piarz i nar­cyz w jed­nym wcie­le­niu to postać wyra­zi­sta, trud­na do zigno­ro­wa­nia. Sam zapi­su­je z całym dobro­dziej­stwem inwen­ta­rza: „wszyst­kie pró­by oszu­ka­nia mnie / trak­tu­ję jako zain­te­re­so­wa­nie moją oso­bą”. Cza­sem mam wra­że­nie, że ten zapis sprzed pra­wie dzie­się­ciu lat dziś mógł­by w śro­do­wi­sku lite­rac­kim funk­cjo­no­wać jako nie­pi­sa­na mak­sy­ma, ale zara­zem nie mogę opę­dzić się od myśli, że to wła­śnie Macie­rzyń­ski miał odwa­gę, by ją wprost wypo­wie­dzieć i że aku­rat jemu było z nią wyjąt­ko­wo do twa­rzy.

Macie­rzyń­ski to kpiarz, ale, sam to przy­zna­je, „kpi nie­co ner­wo­wo”. Nic zaska­ku­ją­ce­go, wpro­wa­dził do wier­szy tema­ty poważ­ne, może dla­te­go drwiąc, rów­no­cze­śnie ubo­le­wa nad głu­po­tą, nad spły­ce­niem rela­cji mię­dzy­ludz­kich, nad nie­trwa­ło­ścią przy­jaź­ni, nad żar­li­wo­ścią miło­ści, któ­ra cza­sem tak łatwo zmie­nia się w nie­na­wiść albo obo­jęt­ność.

Pew­na rzecz nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. Tra­fił ten szy­der­ca nie­for­tun­nie. Wyjąt­ko­wo źle. I świet­nie to widzi: „uro­dzi­łem się na 52° sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej / i 20° dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej wschod­niej / wylo­so­wa­łem Pol­skę // w poke­rze po takim roz­da­niu / mówi się pas”.


Marcin Ożóg, Słoneczko późno dzisiaj wstało

„Męż­czy­zna w wie­ku chry­stu­so­wym / kobie­cie w wie­ku bal­za­kow­skim / dopi­na bluz­kę i wycho­dzą – / gdzieś w nocy – na powierzch­nię Pol­ski” – zapi­sał Mar­cin Ożóg w swo­im debiu­tanc­kim tomie i nie­mal zaraz dodał: „trud­no prze­wi­dzieć dwo­je ludzi”. Ożo­ga rów­nież nie­pro­sto było prze­wi­dzieć, uchwy­cić choć­by na moment, zatrzy­mać w okre­ślo­nym miej­scu, usta­lo­nej na chwi­lę pozy­cji. W osza­ła­mia­ją­cym tem­pie zmie­niał dyk­cje, kon­wen­cje, tema­ty, czym pro­wo­ko­wał czy­tel­ni­ka, ale chy­ba też było to wyzwa­nie dla nie­go same­go.

Spi­sy­wał kon­fe­sje, cza­sem ero­ty­ki, kre­ślił ten swój zachwyt nad świa­tem, nagle doskwie­ra­ła mu nie­wy­star­czal­ność reli­gii i meta­fi­zy­ki, cza­sem tonął w męt­nych nur­tach pro­zy poetyc­kiej. Jak­by szu­kał zasię­gu dla wła­sne­go wier­sza, jak­by roz­po­zna­wał swo­je moż­li­wo­ści. A może nie? Może to nie roz­chwia­na mecha­ni­ka debiu­tu, ale tak wła­śnie mia­ło być? Z bły­skiem, z nagłą zmia­ną – może świa­do­my był ten ruch, pul­so­wa­nie? Nie wiem.

W tomie Sło­necz­ko póź­no dzi­siaj wsta­ło spo­ty­ka­ło się liry­ki zro­dzo­ne z podzi­wu nad róż­no­rod­no­ścią świa­ta, zbli­żo­ne do eks­ta­tycz­no­ści, obec­nej choć­by w tek­stach Sta­chu­ry: „świę­ty, świę­ty, świę­ty, świę­ty / Anu­bis jest świę­ty z gło­wą sza­ka­la i Wisz­nu / o gło­wie sło­nia świę­ty, świę­ty Ibis, świę­ty Fran­ci­szek / o gło­wie dziec­ka”. Ta pochwa­ła łap­czy­wo­ści na życie sąsia­do­wa­ła z dra­ma­tycz­ny­mi, choć cza­sem nie­co gru­bo cio­sa­ny­mi pyta­nia­mi: „gdzie jest dom bólu”, ale poja­wia­ły się obok niej tak­że fra­zy suge­ru­ją­ce znacz­nie głęb­szą i zło­żo­ną kon­den­sa­cję nie­po­ko­ju: „zachwy­ca mnie fine­zja / tej kolo­ry­stycz­nej kom­po­zy­cji / jestem świad­kiem, patrzę / jak mno­żą się stra­ty w ludziach / w tobie / i we mnie”.

Debiu­tant może sobie pozwo­lić na nie­po­rzą­dek w tomie z kil­ku powo­dów. Na przy­kład dla­te­go, że jest debiu­tan­tem. Na przy­kład dla­te­go, że nie pisze sym­fo­nii, więc wol­no mu tań­czyć. „Cza­sem budzę się w tań­cu / na ostrym koń­cu muzy­ki” – zapi­sał Mar­cin Ożóg i to jest chy­ba odpo­wied­nie pod­su­mo­wa­nie tej krót­kiej wypo­wie­dzi o jego debiu­cie. Wno­sze­nie tu nad­mier­ne­go porząd­ku nie wyda­je się odpo­wied­nie, sko­ro sam autor go w tomie nie ma, a tak­że dla­te­go, że – tu zno­wu powo­łam się na Ożo­ga – „ty nie jesteś / z tego świa­ta nie jesteś, wstań, ty mu tyl­ko / dbasz o kwia­ty”.


Edward Pasewicz, Dolna Wilda

Naj­bar­dziej fascy­nu­ją mnie poeci przy­cho­dzą­cy zni­kąd. Poja­wia­ją­cy się nagle. Goto­wi. Kie­dy nie muszę patrzeć, jak się dosko­na­lą, bo wte­dy widzę tak­że, jak się mylą, a to – oprócz cio­su w mój oso­bi­sty ide­alizm – dotkli­wie godzi tak­że w moją lek­tu­rę. Kie­dy nie muszę patrzeć, jak obej­mu­ją w posia­da­nie, naby­wa­ją to, co – tak napraw­dę – mogli­by albo powin­ni mieć już natych­miast. Na star­cie. W sobie. Kie­dy nie muszę porów­ny­wać, czy ten i ten sprzed kil­ku lat to jest nadal ten sam ten i ten, czy może nie, może się roz­wi­nął, otrza­skał się. Dopusz­czam i doce­niam pew­ną moż­li­wość roz­wo­ju, sens pro­ce­su wypo­sa­ża­nia w sło­wo, o ile moż­na to tak nazwać. Ale mówiąc wprost, wolę obco­wa­nie ze zmien­no­ścią poezji, nie poety. Poeta albo jest, albo go nie ma.

Edward Pase­wicz wyszedł naprze­ciw temu moje­mu ocze­ki­wa­niu. Swój debiu­tanc­ki tom wydał nagle, nie­mal nie dru­ku­jąc przed­tem wier­szy, ale nie wyłącz­nie dla­te­go o nim tu wspo­mi­nam. Poja­wił się – i dla­te­go o nim piszę – uzbro­jo­ny w poczu­cie wła­snej mocy, od razu goto­wy do tego, co nale­ży do poety – do two­rze­nia wła­sne­go świa­ta, do mówie­nia wła­snym języ­kiem. Sam – już w wier­szu otwie­ra­ją­cym Dol­ną Wil­dę – bez­ce­re­mo­nial­nie, sta­now­czo zapi­sał: „Gdy­bym mógł, prze­ło­żył­bym Cię z obce­go / albo napi­sał od począt­ku we wła­snym języ­ku”.

„Zapi­su­ję zda­rze­nia” – zapo­wia­dał Pase­wicz. Praw­da. Ale też zaraz potem owe zda­rze­nia nawar­stwia­ły się, two­rzy­ły rze­czy­wi­stość zde­for­mo­wa­ną: „Zamiast pod­ło­gi gałę­zie, / konar zamiast sufi­tu”, gdzie krzyk orli­ka, jego głos, był „jak szron”. Czy­li kro­ni­karz? Repor­ter? Nie. Powie­dział­bym, że kre­ator. Twór­ca wła­sne­go świa­ta i jego destruk­tor. „Nie koja­rzę tych cie­ni z niczym, / są wła­sne” – zapi­sy­wał. Dodał­bym – stwo­rzo­ne przez Pase­wi­cza. Ten jest poetą, kto stwo­rzył swój świat. Edward Pase­wicz to zro­bił. I zja­wił się z nim nagle, jesz­cze dymią­cym, ale już ufor­mo­wa­nym. Dla­te­go o pro­jek­cie nie mogło być mowy. To był dar. „To wła­śnie dzi­wi: pro­sty zbiór dźwię­ków / powta­rza­nych bez koń­ca, tak pięk­nie”.


Michał Sobol, Lamentacje

Współ­cze­sna liry­ka nie­mal zawsze jest urba­ni­stycz­na, pej­zaż miej­ski jest w niej obec­ny niczym tele­wi­zor na sce­nie współ­cze­sne­go teatru, z tą może róż­ni­cą, że sta­no­wi ele­ment natu­ral­ny i przez to zasad­ni­czo nie­zau­wa­żal­ny. Michał Sobol w swo­im debiu­tanc­kim tomie Lamen­ta­cje zapro­po­no­wał alter­na­tyw­ną moż­li­wość umiej­sco­wie­nia liry­ki, zapro­po­no­wał opo­wieść – uwa­ga! w żad­nym wypad­ku nie wyciecz­kę – po lasach. Opi­sał samot­ni­cze wędro­wa­nie po tere­nach, moż­na zało­żyć, świet­nie temu włó­czę­dze zna­nych, ale z róż­nych powo­dów – może z sen­ty­men­tu, a może z obo­wiąz­ku – odwie­dza­nych po wie­lo­kroć. Dopra­wił swój prze­kaz histo­ria­mi zwią­za­ny­mi ze spo­tka­ny­mi tam ludź­mi i obiek­ta­mi – tam, czy­li na obrze­żach wsi i lasów, gdzie „w peł­ne słoń­ca i przej­rzy­sto­ści dni z łąki / oglą­da­li­śmy radio­sta­cje poma­lo­wa­ne bia­łą i czer­wo­ną far­bą”, a „na dorocz­ne świę­to, zamiast prze­pi­so­wych goź­dzi­ków, / dzie­ci z bied­niej­szych wio­sek czę­sto przy­no­si­ły łubin”. Sobol namięt­nie rela­cjo­nu­je, raz powta­rza wspo­mnie­nio­wą opo­wieść drob­ne­go cwa­nia­ka: „Jego star­szy brat, gdy był w woj­sku, / ukradł butlę gazo­wą, zie­lo­ny / nie­prze­ma­kal­ny bre­zent, zimo­wą kurt­kę / z futrza­nym koł­nie­rzem i weł­nia­ną pod­pin­ką / oraz parę żoł­nier­skich, pra­wie nowych butów”, raz opi­su­je bez­rad­ność pra­cow­ni­ka pro­win­cjo­nal­ne­go warsz­ta­tu mecha­nicz­ne­go: „teraz gdy wpro­wa­dzo­no auto­ma­tycz­ny / zapłon nie potra­fi wyze­ro­wać ukła­du”.

Brzmią w tej liry­ce echa daw­nych świąt, prze­brzmia­łych uro­czy­sto­ści – las i jego przy­le­gło­ści to nie wyłącz­nie drze­wa, chy­ba że napraw­dę bywa się tam na wyciecz­ce lub – co zabaw­niej­sze – o leśnej wyciecz­ce jedy­nie się czy­ta. świat Micha­ła Sobo­la stał się zde­ze­lo­wa­ny, znać po nim zuży­cie: „wcze­śniej widzie­li­śmy pięk­ną dziew­czy­nę w zakła­dzie pogrze­bo­wym / i pudło sta­re­go odrzu­tow­ca usta­wio­ne przed kosza­ra­mi”. Poeta kła­dzie przed czy­tel­ni­kiem detal, nie­znacz­ny ślad widzia­ny naocz­nie, któ­ry w odmien­nych warun­kach pozo­stał­by nie­zau­wa­żo­ny, ale w tej rze­czy­wi­sto­ści jest wyda­rze­niem, pokar­mem dla roz­mów i pamię­ci: „Pogłę­biar­ka Stuł­bia zato­nę­ła dwa metry od brze­gu / Nikt nie myślał że tak szyb­ko znik­nąć z oczu może / Pogłę­biar­ka”.

Nad świa­tem stwo­rzo­nym przez Micha­ła Sobo­la, gdzie rzą­dzi trwa­łość i uży­tecz­ność rze­czy, gdzie ludzie bywa­ją twar­dzi, choć już prze­kre­śle­ni przez upły­wa­ją­cy czas, roz­cią­ga się tak­że jakaś instynk­tow­na, zachwy­ca­ją­ca ojcow­ska opie­ka: „jeśli nie wiesz do cze­go słu­ży jakaś rzecz / na pew­no jest ozdo­bą”, mości się pew­ne trud­ne, ale natu­ral­ne pra­gnie­nie: „W krzy­ku kata­strof z któ­rych każ­da mija / Rzad­ko sły­szy­my wyraź­nie: było już i nie ma”.


Małgorzata Sochoń, Liryki domowe

W Liry­kach domo­wych Mał­go­rza­ty Sochoń roz­po­rzą­dza się kil­ka wszę­do­byl­skich wład­czyń. Asce­za, mam tu na myśli skon­den­so­wa­ny spo­sób wyra­ża­nia myśli, czu­łość i suro­wość ota­cza­ją­ce­go świa­ta, zja­wia­ją­ce się naprze­mien­nie, zwią­za­ne nie­ro­ze­rwal­nie, a nade wszyst­ko miłość. Miłość w wyda­niu zmy­sło­wym i sub­tel­nym: „kobie­ta zako­cha­na / jest nowa”, miłość świa­do­ma i mądra: „jeże­li zacznę do cie­bie mówić po imie­niu / zna­czyć będzie / że dzień spo­wsze­dnie­je […] więc mil­cząc patrzę na cie­bie / w nie­na­zwa­niu / i w nie­zmę­cze­niu”, tak samo miłość na pozór zwy­czaj­na, ale posia­da­ją­ca moc spra­wia­nia prze­mian nie­zwy­kłych: „miłość / zmie­ni­ła nas zwy­czaj­nie / w zwy­kłą kobie­tę / zwy­kłe­go męż­czy­znę”.

A dla­cze­go świat Sochoń może być suro­wy? Choć­by dla­te­go, że jeśli cho­dzi o pew­ność, nie­waż­ne, w wie­dzy czy prze­czu­ciu, jest względ­ny, jeśli cho­dzi o czas – nie­trwa­ły. „Pew­ność i nie­pew­ność / to sio­stry” – zapi­su­je Mał­go­rza­ta Sochoń, doda­jąc do tego zna­czą­cy, choć dra­ma­tycz­nie powścią­gli­wy, zre­du­ko­wa­ny nie­mal­że do zna­ku opis naszej kon­dy­cji: „cie­le­śni / nie­trwa­li”.

Tomasz Jastrun tak napi­sał w posło­wiu do tomu Mał­go­rza­ty Sochoń: „tyl­ko bli­skość dru­gie­go czło­wie­ka, czu­łość mimo wszyst­ko, a czy wszyst­ko nie jest «mimo wszyst­ko?», pozwa­la nam oca­lić sie­bie w naszym codzien­nym zabie­ga­niu, w tym bała­ga­nie życia, gdzie wysy­pu­je się sól ta praw­dzi­wa i ta sól życia, a więc «ratuj mnie / bli­żej bądź». To «bycie bli­żej» mimo tylu prze­szkód, bycie ład­ne i nie­zwy­czaj­ne to też codzien­na pra­ca, bo jak „«każ­da kawa jest inna / każ­da gaze­ta jest inna», tak «usta­wiam się do cie­bie praw­nym lep­szym pro­fi­lem / żeby cię zatrzy­mać / każ­de­go ran­ka». I tu jest chy­ba isto­ta tych czu­łych, deli­kat­nych wier­szy”. Trud­no się nie zgo­dzić.


Wiersze nominowanych autorów

Mar­cin Cec­ko

[to tak jakby]

to tak jak­by
ktoś coś nagle tak głę­bo­ko
patrząc w oczy

jed­nym sil­nym ruchem
patrząc w ufne oczy w któ­rych
tyl­ko ufność cicha łagod­na jak

moja gło­wa na two­ich kola­nach
pod dło­nią
co jed­no­cze­śnie tak głę­bo­ko pew­nie
zaci­śnię­ta
wbi­ta

w pew­ne miej­sca łagod­ne ufne
szar­pią­ce się w oczach któ­re
patrzą któ­re zapa­mię­tu­ją i będą
będą przy­po­mi­nać

i tak cią­gle nie­peł­no­spraw­ne
sło­wa tyle nas w tych
ruchach języ­kiem ułom­nych
piesz­czą­cych i ostrych tyle
co nic tyle co nic


Agniesz­ka Kuciak

[Skąd się wywodzi, nie wie woda]

Skąd się wywo­dzi, nie wie woda
i nie dowo­dzi, jak z nią jest.
Woda się w wodzie nie prze­glą­da,
uwo­dząc każ­dą lżej­szą rzecz.

Choć się zwod­ni­czo woda zmie­nia,
umie się trzy­mać pew­nych ram.
Jak obo­wią­zek swój wypeł­nia
obłok, kory­to rze­ki, dzban.

19 stycz­nia 1994


Paweł Lek­szyc­ki

sim city

słoń­ce prze­ni­ka przez paski żalu­zji. sufit
jest moim nie­bem, gdy budu­jąc mia­sta,
wcho­dzę we wła­da­nie mocy
spusz­cza­nia poża­rów i trzę­sie­nia zie­mi.
tor­na­do jest mi posłusz­ne.
wody lądo­we są mi posłusz­ne.
miesz­czań­ski motłoch jest mi posłusz­ny.
za moim pod­szep­tem zapa­la­ją się
zarze­wia bun­tu i zamiesz­ki.
za moim roz­ka­zem bywa­ją tłu­mio­ne.
w moich rękach leżą: sze­rze­nie oświa­ty
lub wzrost prze­stęp­czo­ści. lata chu­de i tłu­ste.
moim przy­wi­le­jem jest zawy­żać podat­ki.
to ja spro­wa­dzam na mia­sto i nisz­czę potwo­ry.
jestem źró­dłem roz­ryw­ki i pra­cy. mece­na­sem sztu­ki.
to jest mój świat, więc nie mie­szaj mi w gło­wie.
nie roz­ma­wiaj ze mną o moty­wie boga
w poezji współ­cze­snej. nigdy nie strasz mnie
śmier­cią. znam wszyst­kie kody na nie­śmier­tel­ność.
enter.


Piotr Macie­rzyń­ski

Piotr Macierzyński

dzie­więć sekund na sześć­dzie­siąt metrów
czte­ry dobre wier­sze w życiu i zaro­zu­mial­stwo
myśli że Bóg się z taki­mi będzie cac­kał

może jesz­cze kogoś nabie­rze na tę swo­ją wraż­li­wość
tę jed­ną dziew­czy­nę któ­ra w nim widzi Hum­ph­reya Bogar­ta
czte­ry diop­trie wyobraź­ni ją tro­chę tłu­ma­czą

ale ja mu to mówię to się skoń­czy i to już nie­dłu­go
i nie będzie potrze­ba bom­by ato­mo­wej ani powro­tu lodow­ca
wystar­czą kar­cia­ne dłu­gi i wód­ka

i nie ura­tu­je go Bóg bo jeśli jest to nie jest taki głu­pi
jak ta dziew­czy­na któ­ra się w nim kocha
żeby loko­wać w nie­pew­ny inte­res

i niech nie myśli że się powo­ła
na lata pra­cy zmar­no­wa­ny talent i prze­gra­ne życie
i że mu się za to coś nale­ży

i wca­le mu nie wie­rzę w te opo­wie­ści że wszyst­ko mogło być ina­czej
bo jeśli się bie­ga sześć­dzie­siąt metrów w dzie­więć sekund
to nie uciek­nie się swo­je­mu prze­zna­cze­niu


Mar­cin Ożóg

zabójca bakterii

pour Albert Schwe­it­zer
il mili­gor fab­bro

daw­no, daw­no temu
nie­bie­skie otwar­ło się
nade mną, na chwi­lę,
żeby obja­śnić
we wszyst­kich
wiel­kich rze­czach
a potem zamknę­ło
minę­ła dzie­wią­ta,
potem dzie­sią­ta
a Jezus wciąż
nie przy­cho­dził

nie ma we mnie
za grosz nie­na­wi­ści,
mój krzyk jest tyl­ko
higie­ną płuc, nie­ste­ty
plot­ka gło­si, że jestem
dobrym czło­wie­kiem
muszę się z tym
pogo­dzić

docho­dzą mnie
woła­nia mar­twych gwiazd
śpie­wy wie­lo­ry­bów, lelek
jego głos w nocy
cza­sem budzę się w tań­cu
na ostrym koń­cu muzy­ki
z kro­plą potu
któ­ra wędru­je
w poprzek czo­ła,
ale od daw­na
nara­sta wokół mnie
ta nie­obec­ność,
od daw­na
mam ciche dni
ze wszyst­kim boga­mi


Edward Pase­wicz

Nieskończone okna

Nie­skoń­czo­ne okna. Pusz­ka z far­bą
przy rol­ce tape­ty. Remont osią­gnął
etap, w któ­rym prze­mie­nia się w teatr.

Trzy zło­te bra­ku­je do roz­pusz­czal­ni­ka.
Wszyst­ko, co gęste, w tym upa­le
sta­je się jesz­cze bar­dziej nie­re­al­ne.

Dla miesz­kań­ców sąsied­nich okien,
prze­sta­li­śmy już być wido­wi­skiem.
Już nie pyta­ją o pod­ło­gę zasła­ną gaze­ta­mi
i oto dla­cze­go póź­ną nocą czy­tasz je,
cho­dząc na czwo­ra­ka i skąd ten napis,
wiel­ki tak, by wszy­scy widzie­li:

moja skó­ra koń­czy się nocą.


Michał Sobol

kołysanka

łączy­ły nas tra­sy widzie­li­śmy te same słoń­ca odjeż­dża­ją­ce na cię­ża­rów­ce
dzień nawet naj­bar­dziej upal­ny zawsze na koniec stygł sta­jąc się rudym
dniem różo­wym albo bla­do­zie­lo­nym wte­dy docho­dził jesz­cze chłód kolo­rów
gościł nas wła­ści­wie dłu­go jak mógł na tyl­nym luster­ku a potem odda­wał
w bez­piecz­ne ręce gorą­cej żarów­ki nad sto­łem z opóź­nio­ną kola­cją
i przy­le­pio­ną do cera­ty muchą kie­dy wypa­da­ło mil­czeć

jed­nak głów­nie śmiech odbi­jał się od naszych gar­deł od ścian pożół­kłych
jak dopie­ro teraz wypa­trzo­ne repro­duk­cje wiel­kich czy ama­tor­skie
ory­gi­na­ły był w strza­le drze­wa na wprost uchy­lo­ne­go okna
i bzy­ka­niom koma­rów też towa­rzy­szył przez chwi­lę że tyl­ko pomruk
kuchen­ne­go sprzę­tu któ­ry funk­cjo­nu­je nie­za­leż­nie od pogód niósł nas
dalej za dar­mo bo miał widocz­nie po dro­dze

albo zapła­co­ne z góry nie­waż­ne my myśle­li­śmy o dopły­wie prą­du
jak o ofie­rze cało­pal­nej za bło­gą nie­pa­mięć i o innych for­mach
roz­ryw­ki wypeł­nia­ją­cych czu­łe miej­sca bal­sa­mem lżej­szej sztu­ki więc
zmie­nia­li­śmy kase­ty na pły­ty żeby pod­trzy­mać nasze koły­sa­nie w duchu
pozdra­wia­jąc jedy­nie zatrud­nio­nych na trze­cią zmia­nę ener­ge­ty­ków
któ­rzy słu­cha­ją podob­nych pio­se­nek po dru­giej stro­nie świa­tła


Mał­go­rza­ta Sochoń

lipiec

na sczer­nia­łym gan­ku
Lil­ka dro­bi makre­lę

popra­wia ręką
ości wło­sów na czo­le
uczy mnie
kro­ić jabł­ko
nożem do chle­ba
jej ple­cy
błysz­czą jak wędzo­na ryba

mie­sza się zapach
skó­ry makre­li
Lil­ki i cebu­li

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania