Marcin Cecko, Rozbiorek
Wskazując na debiut Marcina Cecki, staram się oddać sprawiedliwość tamtym nieodległym czasom. Sporo o jego debiucie pisano, dyskutowano, potem dość głośno przykrawano Rozbiorek do rodzącego się wtedy neolingwizmu, coś tam przy sposobności wspominając o liryce multimedialnej. Cecko – przykładowo – zapisywał, że „poza gramatyką coś się dzieje”, dokładał jeszcze kilka fraz tego rodzaju, co pewnym odbiorcom jego liryki dawało asumpt do rozważań o możliwościach mowy posuniętych tak daleko, jakby już zaledwie sekundy dzieliły nas od chwili, gdy poeci wyjdą poza język i zdołamy to zjawisko zobaczyć na własne oczy, tak jak możemy zauważyć samoloty przekraczające barierę dźwięku.
Dla mnie osobiście Cecko w pierwszym tomie był przede wszystkim autoteliczny, a jeśli już dla rodzącego się neolingwizmu coś tworzył, to był to – przy sporych zastrzeżeniach – określony podest, schemat, a nie treść.
Debiut Marcina Cecki był dla mnie ważny z dwóch powodów. Przyniósł wciąż jeszcze nie dość wyeksploatowaną, sporadycznie i na ogół wciąż nieumiejętnie wykorzystywaną w liryce możliwość odniesienia się do mediasfery, reklamy. Skromnie to było w Rozbiorku zaznaczone, ale dało się zauważyć: „Jedyni świadkowie tych wersów / dogorywają w jakieś dziurze przed telewizorem / w jakiejś dziurze otoczeni / przez reklamy proszków do prania”. Posiadał też Cecko wyjątkowo odkrywczą wyobraźnię, oferował obrazy zmetaforyzowane, swobodnie regulował im dynamikę, ściszał i podkręcał głos. Oto kilka przykładów: „Wszechświat […] huczy w sobie pomrukiem / po dawnym odległym / już świetle” albo (przykład dynamiki) „to ziemia wbiła dwa / kominy w niebo / i wysysa / i wysysa kolory”, albo (przykład zmysłowości) „Okna ulepione z kocich oczu”. Szkoda, że Cecko możliwości swojej wyobraźni wykorzystywał dość ostrożnie, że definitywnie chyba postawił na publicystyczne efekciarstwo w liryce, że pogrążył się nie w neolingwizmie, ale ugrzązł w nieuchwytnościach, czasem jedynie pokazując „sterczący środkowy palec kultury”.
Agnieszka Kuciak, Retardacja
Klasycyzm w młodej liryce polskiej, tak w okolicach 2000 roku, występował albo w towarzystwie siermiężnych powinności, albo w obecności wartości tak abstrakcyjnych, że jego reprezentanci – choć lubili się nimi otaczać i chełpić – nie potrafili przemycić owych moralnych splendorów do wierszy, tak by zostało jeszcze miejsce choćby dla odrobiny piękna czy tajemnicy. To jest oczywiście pewne ułatwione zdanie sprawy, ale główni przedstawiciele tego nurtu w owym czasie w ogóle mieli to do siebie, że nie wyobrażali sobie – a na pewno nie pokazywali tego wyobrażenia – wiersza klasycystycznego, który byłby wyzwolony od pewnych, trzeba dziś przyznać, parafialnych wręcz obowiązków. Wiersza krążącego choćby – można tak rzec – wokół śródziemnomorza, a przede wszystkim stanowiącego dopełnienie samego nurtu, a nie suplement do ówczesnych – z aktualnej perspektywy żenujących – sporów. Smutne to było i szalbiercze, że w wierszach napisanych przez poetów, którym rzekomo przyświecał porządek, wysublimowanie formy i wierność wobec mistrzów, jak choćby Eliot czy Brodski, grzęzło się jak w glinie, zwłaszcza gdy wolało się rzeczy mniej lepione, a bardziej kute.
Wtedy, gdy ów klasycyzm przypominał drążenie metra pod świątynią Opatrzności Bożej, pojawiło się światełko w tunelu. Była to Agnieszka Kuciak ze swoją Retardacją. Nie prawiła morałów, do niczego nie nawoływała, jej Dante, Mickiewicz i Achilles byli przysposobieni na współczesną miarę, jej wiersz był finezyjny, miała – co za odtrutka na narodowy marmur! – poczucie humoru. Nie opuszczało jej nawet przy relacjonowaniu wydarzeń osobistych, by przywołać dziadka, który „Zachował umiar w umieraniu. Umarł / Raz w życiu, a nie więcej razy. Umiał // Tak upaść, aby szybki w okularach / Się nie potłukły”. Tak! Tak umierają klasycyści! – chciałoby się wykrzyknąć.
Była w liryce Kuciak – wpleciona między wątki poważne, między dialogi z literacką tradycją – dezynwoltura, była odkrywczość spojrzenia, nie smętne mamrotanie kaznodziei. Popatrzmy choćby tu: „A może jest się wtedy, gdy nas nie ma? / Ktoś wtedy patrzy świat, a to patrzenie / trwa zawieszone tak jak ważka ciemna, / polerująca powierzchnie powietrzne”. Była także, potrzebna samej poezji i czytelnikowi, harmonijna niepewność w spojrzeniu na swój własny świat: „Lecz jak tu wspólnie Coś powiedzieć – / skorośmy Nikt i Nikt?”.
Paweł Lekszycki, wiersze przygodowe i dokumentalne
Utwory Pawła Lekszyckiego nasuwały mi na myśl przede wszystkim dwie możliwości odczytania jego debiutanckich wierszy przygodowych i dokumentalnych. Pierwszą było spojrzenie na jego tom jako na skondensowaną karykaturę współczesnej rzeczywistości.
Obsesyjna i wojownicza metafizyka – pomyślałem w chwili, gdy autor wywołał ducha Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego i kazał mu uczestniczyć w infantylnych wydarzeniach naszego współczesnego świata – zmieniła się albo w żałosne rytuały, wykonywane dla zadośćuczynienia wymogom powszedniego dnia, czasem po prostu dla zabicia czasu, albo – choć o to może mniejsza – w trywialne atrakcje dostępne za marne pieniądze.
W wierszach Sępa – proszę o wybaczenie pewnego zdeformowania perspektywy – patrzyło się tam, gdzie jest wysoko i niezmiernie kosztownie, w czasach Lekszyckiego, czyli w naszych, patrzy się tam, gdzie jest – proszę znowu wybaczyć slogan, literalne przytoczenie pewnej reklamy, ale wydaje mi się to adekwatne – wszystko i tanio. Może dlatego Paweł Lekszycki w swoich zaprawionych memuarystyczną detalicznością utworach dokonywał gestów pozornie sakralizujących rzeczywistość, zapisywał „błogosławiona codzienna piesza pielgrzymka na targ”, czy „błogosławione kłótnie przekupek o jakość towaru”, ale ostatecznie widać było, że nie przemawia przez niego żadna potrzeba uświęcenia, ale szyderstwo, przewlekła i spostrzegawcza drwina: „błogosławiona nieświadomość zakupionego chłamu i satysfakcja / z udanych zakupów”, „błogosławiona produkcja mody bazarowej”.
Odmienną możliwość lektury oferowała kondycja bohatera wierszy Lekszyckiego. Reprezentował – tak mi się zdawało – bezradność człowieka, który pragnąc tworzywa zawsze otrzymuje schemat. Przejmującą i wściekłą. Postawiony wobec niemożliwości wszechwiedzy, pozbawiony tajemnicy, w swoim medialnym świecie zawsze mógł dostąpić oglądu, ale nigdy kontemplacji. Mógł się rozszerzyć o wymiar wyłącznie materialny, namnażać majętności – jak gdyby wyłącznie to mógł: „póki co / mogę poszerzyć pamięć, / mojego peceta, zmienić mikroprocesor”. Jak gdyby została mu przeznaczona powtarzalność tłumu, czyli naśladowanie tego, kto dla poety jest znienawidzonym nikim, a to zawsze boli: ” będziesz się powtarzać, / powtarzać oraz naśladować, / gryźć będziesz własny ogon”.
Często spoglądał Lekszycki z mniejszą zaciętością, miewał pogodniejsze spojrzenie, zwłaszcza w wierszach osobistych: „mógłbym się wreszcie / pozbierać i zabrać stąd dokądkolwiek, / tymczasem odwracam się, / gdzie szarość przechodzi w brud/. o / jak ślicznie”. Może i ślicznie. Ale przerażająco też bywało. Dlatego Paweł Lekszycki i jego wiersze przygodowe i dokumentalne
Piotr Macierzyński, Danse Macabre i inne sposoby spędzania wolnego czasu
Piotr Macierzyński debiutował tomem Danse Macabre i inne sposoby spędzania wolnego czasu. Od razu pokazał, że wszystko, co można traktować poważnie, w czym można się zanurzyć z pasją lub choćby zaciekawieniem – od historycznych zagadek, rodzinnych opowieści, przez oglądanie teleturniejów, po miłosne subtelności – można tak samo spłycić i wyszydzić. I oczywiście wybebeszyć – Macierzyński to cynik, często rzetelnie podszyty nihilizmem, ale też dotkliwie pokazujący, że czasem należy zburzyć dom, w którym się mieszkało, żeby zobaczyć, z czego się składał, a potem – ale to już ewentualnie – spróbować złożyć go na nowo, po swojemu. Taka postawa, taka wiedza to już żadna ironia, to ogromna sztuka: życia i pisania, być może oczyszczająca uroczystość, która nie każdemu się przytrafia. A dom ów w wierszach Macierzyńskiego bywa metaforą rodziny, miłości, czy też osobistej kondycji tego złośliwego podmiotu, który czasem puści do czytelnika oko, i wyzna z jakąś porażającą, szpasowną szczerością: „chciałbym zmarnować życie na pisanie wierszy i spacery po lesie”. Ten romantyk, hucpiarz i narcyz w jednym wcieleniu to postać wyrazista, trudna do zignorowania. Sam zapisuje z całym dobrodziejstwem inwentarza: „wszystkie próby oszukania mnie / traktuję jako zainteresowanie moją osobą”. Czasem mam wrażenie, że ten zapis sprzed prawie dziesięciu lat dziś mógłby w środowisku literackim funkcjonować jako niepisana maksyma, ale zarazem nie mogę opędzić się od myśli, że to właśnie Macierzyński miał odwagę, by ją wprost wypowiedzieć i że akurat jemu było z nią wyjątkowo do twarzy.
Macierzyński to kpiarz, ale, sam to przyznaje, „kpi nieco nerwowo”. Nic zaskakującego, wprowadził do wierszy tematy poważne, może dlatego drwiąc, równocześnie ubolewa nad głupotą, nad spłyceniem relacji międzyludzkich, nad nietrwałością przyjaźni, nad żarliwością miłości, która czasem tak łatwo zmienia się w nienawiść albo obojętność.
Pewna rzecz nie ulega wątpliwości. Trafił ten szyderca niefortunnie. Wyjątkowo źle. I świetnie to widzi: „urodziłem się na 52° szerokości geograficznej północnej / i 20° długości geograficznej wschodniej / wylosowałem Polskę // w pokerze po takim rozdaniu / mówi się pas”.
Marcin Ożóg, Słoneczko późno dzisiaj wstało
„Mężczyzna w wieku chrystusowym / kobiecie w wieku balzakowskim / dopina bluzkę i wychodzą – / gdzieś w nocy – na powierzchnię Polski” – zapisał Marcin Ożóg w swoim debiutanckim tomie i niemal zaraz dodał: „trudno przewidzieć dwoje ludzi”. Ożoga również nieprosto było przewidzieć, uchwycić choćby na moment, zatrzymać w określonym miejscu, ustalonej na chwilę pozycji. W oszałamiającym tempie zmieniał dykcje, konwencje, tematy, czym prowokował czytelnika, ale chyba też było to wyzwanie dla niego samego.
Spisywał konfesje, czasem erotyki, kreślił ten swój zachwyt nad światem, nagle doskwierała mu niewystarczalność religii i metafizyki, czasem tonął w mętnych nurtach prozy poetyckiej. Jakby szukał zasięgu dla własnego wiersza, jakby rozpoznawał swoje możliwości. A może nie? Może to nie rozchwiana mechanika debiutu, ale tak właśnie miało być? Z błyskiem, z nagłą zmianą – może świadomy był ten ruch, pulsowanie? Nie wiem.
W tomie Słoneczko późno dzisiaj wstało spotykało się liryki zrodzone z podziwu nad różnorodnością świata, zbliżone do ekstatyczności, obecnej choćby w tekstach Stachury: „święty, święty, święty, święty / Anubis jest święty z głową szakala i Wisznu / o głowie słonia święty, święty Ibis, święty Franciszek / o głowie dziecka”. Ta pochwała łapczywości na życie sąsiadowała z dramatycznymi, choć czasem nieco grubo ciosanymi pytaniami: „gdzie jest dom bólu”, ale pojawiały się obok niej także frazy sugerujące znacznie głębszą i złożoną kondensację niepokoju: „zachwyca mnie finezja / tej kolorystycznej kompozycji / jestem świadkiem, patrzę / jak mnożą się straty w ludziach / w tobie / i we mnie”.
Debiutant może sobie pozwolić na nieporządek w tomie z kilku powodów. Na przykład dlatego, że jest debiutantem. Na przykład dlatego, że nie pisze symfonii, więc wolno mu tańczyć. „Czasem budzę się w tańcu / na ostrym końcu muzyki” – zapisał Marcin Ożóg i to jest chyba odpowiednie podsumowanie tej krótkiej wypowiedzi o jego debiucie. Wnoszenie tu nadmiernego porządku nie wydaje się odpowiednie, skoro sam autor go w tomie nie ma, a także dlatego, że – tu znowu powołam się na Ożoga – „ty nie jesteś / z tego świata nie jesteś, wstań, ty mu tylko / dbasz o kwiaty”.
Edward Pasewicz, Dolna Wilda
Najbardziej fascynują mnie poeci przychodzący znikąd. Pojawiający się nagle. Gotowi. Kiedy nie muszę patrzeć, jak się doskonalą, bo wtedy widzę także, jak się mylą, a to – oprócz ciosu w mój osobisty idealizm – dotkliwie godzi także w moją lekturę. Kiedy nie muszę patrzeć, jak obejmują w posiadanie, nabywają to, co – tak naprawdę – mogliby albo powinni mieć już natychmiast. Na starcie. W sobie. Kiedy nie muszę porównywać, czy ten i ten sprzed kilku lat to jest nadal ten sam ten i ten, czy może nie, może się rozwinął, otrzaskał się. Dopuszczam i doceniam pewną możliwość rozwoju, sens procesu wyposażania w słowo, o ile można to tak nazwać. Ale mówiąc wprost, wolę obcowanie ze zmiennością poezji, nie poety. Poeta albo jest, albo go nie ma.
Edward Pasewicz wyszedł naprzeciw temu mojemu oczekiwaniu. Swój debiutancki tom wydał nagle, niemal nie drukując przedtem wierszy, ale nie wyłącznie dlatego o nim tu wspominam. Pojawił się – i dlatego o nim piszę – uzbrojony w poczucie własnej mocy, od razu gotowy do tego, co należy do poety – do tworzenia własnego świata, do mówienia własnym językiem. Sam – już w wierszu otwierającym Dolną Wildę – bezceremonialnie, stanowczo zapisał: „Gdybym mógł, przełożyłbym Cię z obcego / albo napisał od początku we własnym języku”.
„Zapisuję zdarzenia” – zapowiadał Pasewicz. Prawda. Ale też zaraz potem owe zdarzenia nawarstwiały się, tworzyły rzeczywistość zdeformowaną: „Zamiast podłogi gałęzie, / konar zamiast sufitu”, gdzie krzyk orlika, jego głos, był „jak szron”. Czyli kronikarz? Reporter? Nie. Powiedziałbym, że kreator. Twórca własnego świata i jego destruktor. „Nie kojarzę tych cieni z niczym, / są własne” – zapisywał. Dodałbym – stworzone przez Pasewicza. Ten jest poetą, kto stworzył swój świat. Edward Pasewicz to zrobił. I zjawił się z nim nagle, jeszcze dymiącym, ale już uformowanym. Dlatego o projekcie nie mogło być mowy. To był dar. „To właśnie dziwi: prosty zbiór dźwięków / powtarzanych bez końca, tak pięknie”.
Michał Sobol, Lamentacje
Współczesna liryka niemal zawsze jest urbanistyczna, pejzaż miejski jest w niej obecny niczym telewizor na scenie współczesnego teatru, z tą może różnicą, że stanowi element naturalny i przez to zasadniczo niezauważalny. Michał Sobol w swoim debiutanckim tomie Lamentacje zaproponował alternatywną możliwość umiejscowienia liryki, zaproponował opowieść – uwaga! w żadnym wypadku nie wycieczkę – po lasach. Opisał samotnicze wędrowanie po terenach, można założyć, świetnie temu włóczędze znanych, ale z różnych powodów – może z sentymentu, a może z obowiązku – odwiedzanych po wielokroć. Doprawił swój przekaz historiami związanymi ze spotkanymi tam ludźmi i obiektami – tam, czyli na obrzeżach wsi i lasów, gdzie „w pełne słońca i przejrzystości dni z łąki / oglądaliśmy radiostacje pomalowane białą i czerwoną farbą”, a „na doroczne święto, zamiast przepisowych goździków, / dzieci z biedniejszych wiosek często przynosiły łubin”. Sobol namiętnie relacjonuje, raz powtarza wspomnieniową opowieść drobnego cwaniaka: „Jego starszy brat, gdy był w wojsku, / ukradł butlę gazową, zielony / nieprzemakalny brezent, zimową kurtkę / z futrzanym kołnierzem i wełnianą podpinką / oraz parę żołnierskich, prawie nowych butów”, raz opisuje bezradność pracownika prowincjonalnego warsztatu mechanicznego: „teraz gdy wprowadzono automatyczny / zapłon nie potrafi wyzerować układu”.
Brzmią w tej liryce echa dawnych świąt, przebrzmiałych uroczystości – las i jego przyległości to nie wyłącznie drzewa, chyba że naprawdę bywa się tam na wycieczce lub – co zabawniejsze – o leśnej wycieczce jedynie się czyta. świat Michała Sobola stał się zdezelowany, znać po nim zużycie: „wcześniej widzieliśmy piękną dziewczynę w zakładzie pogrzebowym / i pudło starego odrzutowca ustawione przed koszarami”. Poeta kładzie przed czytelnikiem detal, nieznaczny ślad widziany naocznie, który w odmiennych warunkach pozostałby niezauważony, ale w tej rzeczywistości jest wydarzeniem, pokarmem dla rozmów i pamięci: „Pogłębiarka Stułbia zatonęła dwa metry od brzegu / Nikt nie myślał że tak szybko zniknąć z oczu może / Pogłębiarka”.
Nad światem stworzonym przez Michała Sobola, gdzie rządzi trwałość i użyteczność rzeczy, gdzie ludzie bywają twardzi, choć już przekreśleni przez upływający czas, rozciąga się także jakaś instynktowna, zachwycająca ojcowska opieka: „jeśli nie wiesz do czego służy jakaś rzecz / na pewno jest ozdobą”, mości się pewne trudne, ale naturalne pragnienie: „W krzyku katastrof z których każda mija / Rzadko słyszymy wyraźnie: było już i nie ma”.
Małgorzata Sochoń, Liryki domowe
W Lirykach domowych Małgorzaty Sochoń rozporządza się kilka wszędobylskich władczyń. Asceza, mam tu na myśli skondensowany sposób wyrażania myśli, czułość i surowość otaczającego świata, zjawiające się naprzemiennie, związane nierozerwalnie, a nade wszystko miłość. Miłość w wydaniu zmysłowym i subtelnym: „kobieta zakochana / jest nowa”, miłość świadoma i mądra: „jeżeli zacznę do ciebie mówić po imieniu / znaczyć będzie / że dzień spowszednieje [
] więc milcząc patrzę na ciebie / w nienazwaniu / i w niezmęczeniu”, tak samo miłość na pozór zwyczajna, ale posiadająca moc sprawiania przemian niezwykłych: „miłość / zmieniła nas zwyczajnie / w zwykłą kobietę / zwykłego mężczyznę”.
A dlaczego świat Sochoń może być surowy? Choćby dlatego, że jeśli chodzi o pewność, nieważne, w wiedzy czy przeczuciu, jest względny, jeśli chodzi o czas – nietrwały. „Pewność i niepewność / to siostry” – zapisuje Małgorzata Sochoń, dodając do tego znaczący, choć dramatycznie powściągliwy, zredukowany niemalże do znaku opis naszej kondycji: „cieleśni / nietrwali”.
Tomasz Jastrun tak napisał w posłowiu do tomu Małgorzaty Sochoń: „tylko bliskość drugiego człowieka, czułość mimo wszystko, a czy wszystko nie jest «mimo wszystko?», pozwala nam ocalić siebie w naszym codziennym zabieganiu, w tym bałaganie życia, gdzie wysypuje się sól ta prawdziwa i ta sól życia, a więc «ratuj mnie / bliżej bądź». To «bycie bliżej» mimo tylu przeszkód, bycie ładne i niezwyczajne to też codzienna praca, bo jak „«każda kawa jest inna / każda gazeta jest inna», tak «ustawiam się do ciebie prawnym lepszym profilem / żeby cię zatrzymać / każdego ranka». I tu jest chyba istota tych czułych, delikatnych wierszy”. Trudno się nie zgodzić.
Wiersze nominowanych autorów
Marcin Cecko
[to tak jakby]
to tak jakby
ktoś coś nagle tak głęboko
patrząc w oczy
jednym silnym ruchem
patrząc w ufne oczy w których
tylko ufność cicha łagodna jak
moja głowa na twoich kolanach
pod dłonią
co jednocześnie tak głęboko pewnie
zaciśnięta
wbita
w pewne miejsca łagodne ufne
szarpiące się w oczach które
patrzą które zapamiętują i będą
będą przypominać
i tak ciągle niepełnosprawne
słowa tyle nas w tych
ruchach językiem ułomnych
pieszczących i ostrych tyle
co nic tyle co nic
Agnieszka Kuciak
[Skąd się wywodzi, nie wie woda]
Skąd się wywodzi, nie wie woda
i nie dowodzi, jak z nią jest.
Woda się w wodzie nie przegląda,
uwodząc każdą lżejszą rzecz.
Choć się zwodniczo woda zmienia,
umie się trzymać pewnych ram.
Jak obowiązek swój wypełnia
obłok, koryto rzeki, dzban.
19 stycznia 1994
Paweł Lekszycki
sim city
słońce przenika przez paski żaluzji. sufit
jest moim niebem, gdy budując miasta,
wchodzę we władanie mocy
spuszczania pożarów i trzęsienia ziemi.
tornado jest mi posłuszne.
wody lądowe są mi posłuszne.
mieszczański motłoch jest mi posłuszny.
za moim podszeptem zapalają się
zarzewia buntu i zamieszki.
za moim rozkazem bywają tłumione.
w moich rękach leżą: szerzenie oświaty
lub wzrost przestępczości. lata chude i tłuste.
moim przywilejem jest zawyżać podatki.
to ja sprowadzam na miasto i niszczę potwory.
jestem źródłem rozrywki i pracy. mecenasem sztuki.
to jest mój świat, więc nie mieszaj mi w głowie.
nie rozmawiaj ze mną o motywie boga
w poezji współczesnej. nigdy nie strasz mnie
śmiercią. znam wszystkie kody na nieśmiertelność.
enter.
Piotr Macierzyński
Piotr Macierzyński
dziewięć sekund na sześćdziesiąt metrów
cztery dobre wiersze w życiu i zarozumialstwo
myśli że Bóg się z takimi będzie cackał
może jeszcze kogoś nabierze na tę swoją wrażliwość
tę jedną dziewczynę która w nim widzi Humphreya Bogarta
cztery dioptrie wyobraźni ją trochę tłumaczą
ale ja mu to mówię to się skończy i to już niedługo
i nie będzie potrzeba bomby atomowej ani powrotu lodowca
wystarczą karciane długi i wódka
i nie uratuje go Bóg bo jeśli jest to nie jest taki głupi
jak ta dziewczyna która się w nim kocha
żeby lokować w niepewny interes
i niech nie myśli że się powoła
na lata pracy zmarnowany talent i przegrane życie
i że mu się za to coś należy
i wcale mu nie wierzę w te opowieści że wszystko mogło być inaczej
bo jeśli się biega sześćdziesiąt metrów w dziewięć sekund
to nie ucieknie się swojemu przeznaczeniu
Marcin Ożóg
zabójca bakterii
pour Albert Schweitzer
il miligor fabbro
dawno, dawno temu
niebieskie otwarło się
nade mną, na chwilę,
żeby objaśnić
we wszystkich
wielkich rzeczach
a potem zamknęło
minęła dziewiąta,
potem dziesiąta
a Jezus wciąż
nie przychodził
nie ma we mnie
za grosz nienawiści,
mój krzyk jest tylko
higieną płuc, niestety
plotka głosi, że jestem
dobrym człowiekiem
muszę się z tym
pogodzić
dochodzą mnie
wołania martwych gwiazd
śpiewy wielorybów, lelek
jego głos w nocy
czasem budzę się w tańcu
na ostrym końcu muzyki
z kroplą potu
która wędruje
w poprzek czoła,
ale od dawna
narasta wokół mnie
ta nieobecność,
od dawna
mam ciche dni
ze wszystkim bogami
Edward Pasewicz
Nieskończone okna
Nieskończone okna. Puszka z farbą
przy rolce tapety. Remont osiągnął
etap, w którym przemienia się w teatr.
Trzy złote brakuje do rozpuszczalnika.
Wszystko, co gęste, w tym upale
staje się jeszcze bardziej nierealne.
Dla mieszkańców sąsiednich okien,
przestaliśmy już być widowiskiem.
Już nie pytają o podłogę zasłaną gazetami
i oto dlaczego późną nocą czytasz je,
chodząc na czworaka i skąd ten napis,
wielki tak, by wszyscy widzieli:
moja skóra kończy się nocą.
Michał Sobol
kołysanka
łączyły nas trasy widzieliśmy te same słońca odjeżdżające na ciężarówce
dzień nawet najbardziej upalny zawsze na koniec stygł stając się rudym
dniem różowym albo bladozielonym wtedy dochodził jeszcze chłód kolorów
gościł nas właściwie długo jak mógł na tylnym lusterku a potem oddawał
w bezpieczne ręce gorącej żarówki nad stołem z opóźnioną kolacją
i przylepioną do ceraty muchą kiedy wypadało milczeć
jednak głównie śmiech odbijał się od naszych gardeł od ścian pożółkłych
jak dopiero teraz wypatrzone reprodukcje wielkich czy amatorskie
oryginały był w strzale drzewa na wprost uchylonego okna
i bzykaniom komarów też towarzyszył przez chwilę że tylko pomruk
kuchennego sprzętu który funkcjonuje niezależnie od pogód niósł nas
dalej za darmo bo miał widocznie po drodze
albo zapłacone z góry nieważne my myśleliśmy o dopływie prądu
jak o ofierze całopalnej za błogą niepamięć i o innych formach
rozrywki wypełniających czułe miejsca balsamem lżejszej sztuki więc
zmienialiśmy kasety na płyty żeby podtrzymać nasze kołysanie w duchu
pozdrawiając jedynie zatrudnionych na trzecią zmianę energetyków
którzy słuchają podobnych piosenek po drugiej stronie światła
Małgorzata Sochoń
lipiec
na sczerniałym ganku
Lilka drobi makrelę
poprawia ręką
ości włosów na czole
uczy mnie
kroić jabłko
nożem do chleba
jej plecy
błyszczą jak wędzona ryba
miesza się zapach
skóry makreli
Lilki i cebuli