recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na Nowy Wiek. Rocznik 2002

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2002. Wśród wyróżnionych: Jacek Bierut, Ryszard Chłopek, Grzegorz Giedrys, Małgorzata Jurczak, Tobiasz Melanowski, Anna Piekara, Paweł Sarna, Marcin Siwek.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jacek Bierut, Igła

Igła Jac­ka Bie­ru­ta w moim czy­ta­niu była zapi­sem noto­rycz­nych podró­ży. Zmia­na miej­sca poby­tu – i jako cel, i jako sam pro­ces docie­ra­nia do okre­ślo­ne­go punk­tu, cza­sem wyzna­czo­ne­go, cza­sem kom­plet­nie przy­pad­ko­we­go – to nie­koń­czą­ca się reali­za­cja idée fixe boha­te­ra wier­szy Bie­ru­ta. „Jadę. Mokre Mazow­sze. Były uli­ce / o czwar­tej rano i ja i ten co / uniósł pięk­nie nie­do­pi­tą pusz­kę” – zapi­sy­wał. Ta fra­za aku­rat mogła­by zna­leźć się w pobli­żu Sta­chu­ry, dla któ­re­go włó­czę­ga to – w pew­nym skró­cie – spo­sob­ność do trwa­nia w eks­ta­zie, nada­rza­ją­ca się oka­zja do nie­wy­czer­pa­ne­go zachwy­tu. Ale to było­by mylą­ce. Bie­rut – i tu tkwi pierw­sza zna­czą­ca róż­ni­ca – w swo­ich chro­nicz­nych podró­żach pra­wie zawsze pozo­sta­je nie­do­stęp­ny, zamy­ka się – może na nowo, może po sta­re­mu – w nowym miej­scu. Zaklesz­cza się. Nie ufa. Zanim zja­wi się w kolej­nym mie­ście, wysią­dzie na następ­nym dwor­cu, dosko­na­le wie, cze­go może się tam spo­dzie­wać: „Znów miesz­kam w obcym mie­ście z nie­wier­no­ści / deko­ra­cji, mowy i ludzi”. Prze­czu­wa, że zno­wu cze­ka go „zapo­mi­na­nie w obcym mie­ście / kie­dy twa­rze pla­ce księ­życ / nie ogra­ni­cza­ją tego / cze­mu wszyst­ko i na zawsze / nie mam siły dać / czy wziąć”. Jego pere­gry­na­cje nie słu­żą odkry­ciom, nie cho­dzi o to, żeby wykrzy­czeć sie­bie w nowym miej­scu, ozna­czyć zakres lądu, dotąd nie­zna­ne­go. Topo­gra­fia w liry­ce Jac­ka Bie­ru­ta to świet­nie zna­na mu śpiew­ka, to prze­wi­dy­wal­ne „śla­dy, Sta­re mapy. Przedaw­nie­nia. / Arche­olo­gia meta­fi­zycz­na”. To nie głód odkryć go pędzi, może nawet nie cie­ka­wość, ale nie­okieł­zna­na gorącz­ka. Nałóg. Nie­usta­ją­ca żądza prze­by­wa­nia w ruchu.

Bie­rut – i tu była­by następ­na róż­ni­ca w odnie­sie­niu do Sta­chu­ry – nie zawie­rza podró­ży w spo­sób bez­wa­run­ko­wy. Nie pono­si go pęd, nie eks­cy­tu­je cel. Opa­no­wa­ny i wstrze­mięź­li­wy, skru­pu­lat­nie notu­je godzi­ny, zapi­su­je nazwy miej­sco­wo­ści: „Kra­ków. Noc na Plan­tach […] Zamość. Noc na Ryn­ku”. Cza­sem jego zapi­ski przy­po­mi­na­ją uryw­ki sce­na­riu­sza: „Na pero­nie zosta­ła dziew­czy­na. Cię­cie”, cza­sem pozwa­la sobie na zakre­śle­nie obsza­ru nie­uchwyt­ne­go, zalud­nio­ne­go przez tajem­ni­cze posta­ci, przy­wo­dzą­ce na myśl opo­wia­da­nia Poe’go albo śpiew­ki angiel­skich kor­sa­rzy: „Wło­sy na kamien­nej pod­ło­dze weran­dy, gdzie sie­dzia­ło sied­miu księ­ży­co­wych”. Nie­kie­dy podróż to zapew­ne pijac­ka wypra­wa: „O trze­ciej cią­gnął mnie / do lasu koło Ligo­ty Małej, żeby wię­cej / żyć, koło czwar­tej zasnął”.

Przej­mu­ją­co podró­żu­je Jacek Bie­rut przez noc­ne mgła­wi­ce wiel­kich miast, gdzie „tele­fon mil­czy jak Księ­życ / w witry­nie jubi­le­ra”. Tu tkwi­ła­by trze­cia róż­ni­ca, gdy­by­śmy nadal obsta­wa­li przy wspo­mnia­nym już Sta­chu­rze. Więk­szość wędró­wek Bie­rut odby­wa w prze­strze­ni mia­sta, sam posłu­gu­je się okre­śle­niem: „miej­ska wal­ka”. To mia­sto-infer­no: „Mia­sto, w któ­rym / wszy­scy cho­dzą, to popiół poskle­ja­ny / śli­ną spa­lo­nych ludzi” – zapi­su­je świa­do­my, że żyje­my na pro­chach naszych poprzed­ni­ków, że pod naszy­mi sto­pa­mi odby­wa się – rów­nie inten­syw­nie jak cią­gła podróż – nie­ustan­na fosy­li­za­cja. To mia­sto-wszyst­ko, demiurg i suwe­ren: „Mia­sto prze­mie­nie­nia / śnie­gu w wodę. Mia­sto słów / do doty­ka­nia. Mia­sto jasnej / zie­mi”.

„W miej­scu gdzie / posa­dzi­łem drze­wo rośnie las” – zapi­sał Jacek Bie­rut. Gdy­by­śmy potrak­to­wa­li jego podró­że jako pró­bę oszu­ka­nia cza­su czy też zobo­jęt­nie­nia się na jego upływ, oto dosta­je­my argu­ment, że nie nale­ży zbyt­nio odda­lać się od mia­sta. Pró­ba oka­zu­je się darem­na, czas – nic zaska­ku­ją­ce­go – pły­nie nadal, tyle że jego bieg w mie­ście nie oka­zu­je się tak dez­orien­tu­ją­cy. Ale naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo boha­te­ra wier­szy Jac­ka Bie­ru­ta cze­ka wła­śnie w mie­ście. Czy­ha w jego wła­snym domu. Tam, gdzie moż­na bez­piecz­nie usiąść za biur­kiem i opi­sać swój zwy­kły, nud­ny, pła­zo­wa­ty dzień. Bie­rut raz puścił do nas oko w ten spo­sób: napi­sał wiersz, dał mu tytuł „Nie­wiersz” i zakoń­czył poin­tą: „Zwy­kły dzień, nic na wiersz”. Może dla­te­go potrzeb­na mu była podróż. Nie­koń­czą­ca się podróż po wiersz.


Ryszard Chłopek, Wieczna ospa

Debiu­tanc­ki tom Ryszar­da Chłop­ka czy­ta­łem, raz po raz zer­ka­jąc na jego tytuł. Sam się napra­szał, suge­ro­wał, że pew­ne wła­ści­wo­ści wie­ku dzie­cię­ce­go albo podat­ność na okre­ślo­ne przy­pa­dło­ści w cza­sie jego trwa­nia, zapi­sa­ne tu meta­fo­rycz­nie jako nazwa powszech­nie zna­nej cho­ro­by, mogą oka­zać się tak sta­bil­ne i per­ma­nent­ne, że potem, w póź­niej­szym i doj­rza­łym życiu, deter­mi­nu­ją spo­sób myśle­nia i postę­po­wa­nia. Co – zasta­na­wia­łem się – mogła­by ozna­czać ta przy­pa­dłość, jeśli miał­bym czy­tać tom Ryszar­da Chłop­ka w ten spo­sób? Przy­szła mi na myśl przede wszyst­kim bez­rad­ność, nie ta szcze­nię­ca, ale ta z wybo­ru, ta upra­wia­na, świa­do­mie wyho­do­wa­na, pomy­śla­łem o lek­cjach tkwią­cych w rezy­gna­cji, nie w zwy­cię­stwie. Chło­pek w swo­ich wier­szach cza­sem przy­po­mi­nał prze­chod­nia-kwie­ty­stę przy­ła­pa­ne­go na skrzy­żo­wa­niu w ogrom­nym mie­ście, na samym środ­ku pasów tuż przed zmia­ną świa­teł. Z tej jego bez­rad­no­ści przy kon­fron­ta­cji tego, co naby­te czy prak­ty­ko­wa­ne, z tym, co dostrze­gal­ne, wyle­wa­ło się mię­so, trzeź­we i osza­co­wa­ne: „nie mogę się oprzeć wra­że­niu, / że tak napraw­dę zarżnię­to nas / i wszy­scy wisi­my na haku, / tuż obok kart­ki z napi­sem: / 11.40 zł za kg”.

„Sto­isz sko­ło­wa­ny z ręka­mi w kie­sze­niach. / Zamy­kasz oczy” – zapi­sy­wał Ryszard Chło­pek. Jak­by doskwie­rał mu brak wytycz­nych, nie­do­stęp­ność i nie­funk­cjo­nal­ność zasad – nie w zna­cze­niu kodek­su lub regu­la­mi­nu, utrzy­mu­ją­cych porzą­dek, ale pro­mie­nia, wska­zu­ją­ce­go dro­gę, o któ­ry moż­na się – siłą idei, czy też mniej upo­rząd­ko­wa­nej wewnętrz­nej potrze­by – oprzeć. W jego świe­cie „wszyst­ko, // jak samo­chód prze­zna­czo­ny do kasa­cji, / zbi­ło się w kost­kę i trud­no / odróż­nić hamu­lec od tyl­niej szy­by” – ta nie­po­ję­ta, nie­po­żą­da­na i źle zno­szo­na kon­den­sa­cja, ten nad­da­tek masy i szcze­gó­łu zda­wał się wyzwa­lać tęsk­no­tę za porząd­ku­ją­cą mocą ide­ału, a może po pro­stu pomniej­szych punk­tów orien­ta­cyj­nych, o któ­rych Chło­pek pisał z prag­ma­tycz­nym rachun­kiem: „nie ma” i „nigdy nie było”.

„Jesteś nor­mal­nym, zdro­wym czło­wie­kiem” – man­tro­wał autor, jak­by ta dia­gno­za, powtó­rzo­na z okre­ślo­ną czę­sto­ścią okre­ślo­ną ilość razy mia­ła stwo­rzyć stan fak­tycz­ny. Czło­wiek obda­rzo­ny owy­mi wła­ści­wo­ścia­mi nie musi sobie tego powta­rzać, nie potrze­bu­je – w odróż­nie­niu od pen­sjo­na­riu­szy zakła­dów opie­ki psy­chia­trycz­nej – świa­dec­twa zdro­wia psy­chicz­ne­go. Ale sza­leń­stwa w Wiecz­nej ospie nie ma, ta refre­nicz­ność mia­ła na celu praw­do­po­dob­nie utwier­dze­nie boha­te­ra w pew­no­ści, że znaj­du­je się w odpo­wied­niej kon­dy­cji i na wła­ści­wym miej­scu. Na przy­kład tam, gdzie „świat zbie­ga się w jed­nej linii zwa­nej hory­zon­tem, / a hory­zont zbie­ga się w jed­nym punk­cie zwa­nym / tobą”. Uro­kli­we, trze­ba przy­znać, choć chęt­niej wziął­bym to za wyraz arty­stycz­nych życzeń auto­ra niż spra­woz­da­nie z rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra go ota­cza.

A w tej rze­czy­wi­sto­ści – oprócz bez­rad­no­ści dotkli­wej zwłasz­cza wobec bra­ku czy­tel­nych szla­ków – widzi­my tak­że mądre­go czło­wie­ka, któ­ry wie, że miłość nie gwa­ran­tu­je abso­lut­nej akcep­ta­cji, i dla­te­go zapi­su­je: „kie­dy prze­wra­ca­my się na dru­gi bok rów­no­cze­śnie / i kie­dy prze­wra­ca­my się wewnątrz zupeł­nie samot­nie”. Spo­ty­ka­my obra­zy pięk­ne i poru­sza­ją­ce, cza­sem wyima­gi­no­wa­ne: „Gdy otwo­rzy­łaś oczy, zoba­czy­łem nagle, / jak wiatr i mróz parzą na nich / swo­je strasz­ne wzo­ry”, cza­sem mogą­ce słu­żyć za sur­re­ali­stycz­ną poin­tę real­nych sytu­acji: „15 godzi­na za kół­kiem. / Nie­bo odbi­ja się w asfal­cie. / Pta­ki mają dwa wymia­ry i jed­no skrzy­dło”.


Grzegorz Giedrys, Wiersze dla dorastających dziewcząt z dobrych domów

W debiu­tanc­kim tomie Grze­go­rza Gie­dry­sa, prze­mó­wi­ła do mnie przede wszyst­kim ‑spo­ra­dycz­ne eks­po­no­wa­na w liry­ce współ­cze­snej – potrze­ba odnaj­dy­wa­nia innej oso­by nie po to, żeby – daj­my na to – przej­rzeć się w niej, ale w celu doko­na­nia pew­nej trans­ak­cji. W celu zawie­rze­nia, świa­do­me­go albo wyni­ka­ją­ce­go z instynk­tow­ne­go dyk­ta­tu wej­ścia w sytu­ację bycia dłuż­ni­kiem. Żeby zawdzię­czać wie­rzy­cie­lo­wi? Żeby się poni­żyć? Żeby się zabez­pie­czyć, wytwo­rzyć osło­nę przed samot­no­ścią? Być może. Ist­nie­ją oso­bo­wo­ści, potrze­bu­ją­ce wie­rzy­cie­la, by w nie­go rów­no­cze­śnie godzić, uskar­żać się, i korzy­stać z jego ochro­ny, i być może tego typu wła­ści­wość posia­da boha­ter wier­szy Grze­go­rza Gie­dry­sa. „Coś wam zawie­rzyć, / coś wam zawdzię­czać” – oświad­cza, po czym przy­ła­pu­je się, że nie była to dekla­ra­cja bez­in­te­re­sow­na, że dzię­ki niej – oprócz moż­li­wo­ści skar­gi – zyskał spo­sob­ność do roz­po­zna­nia swo­jej wła­snej kon­dy­cji: „musia­łem pozo­stać kawał­kiem mię­sa usy­pia­nym w czy­ichś ustach, / wkła­da­nym pod język – bez­wstyd­nie i nie­po­wrot­nie”. Tego typu inte­rak­cje nale­żą do wyjąt­ko­wo skom­pli­ko­wa­nych, ale Gie­drys nie wikła się w nie zbyt głę­bo­ko, nacisk kła­dzie na opis, nie na ana­li­zę, stąd szyb­ko docho­dzi do nie­zwy­kle istot­ne­go wnio­sku, nie dla każ­de­go pisa­rza dostęp­ne­go, że jedy­ną w mia­rę sta­bil­ną for­mą zawie­rze­nia jest ufność wyłącz­nie wzglę­dem same­go sie­bie: „Jedy­ne uli­ce, w jakich wszyst­ko wyda­je się jed­na­ko­wo bli­skie, / to pociem­nia­łe od kurzu, spę­ka­ne od wil­go­ci uli­ce moich żył”.

Czło­wiek, uzna­ją­cy ele­men­ty ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści za intru­zów, w sto­sow­nym cza­sie uświa­da­mia sobie, że nosi­cie­lem wro­gie­go ele­men­tu może być rów­nież bli­ska oso­ba: „nie uczyć się nowych zwy­cza­jów i uprzej­mo­ści / nie przy­swa­jać słów miesz­kań i ciał / któ­re mnie prze­kro­czą albo zwy­cię­żą”. Zawie­rze­nie oka­za­ło się pro­wi­zo­rycz­ne, osta­tecz­nie zosta­je samot­ność, już oczysz­czo­na ze złu­dzeń, uję­ta w wyraź­nie okre­ślo­ny punkt: „Wszyst­ko wymie­ra w pokój / W któ­rym jestem”. Zosta­je trzeź­we spoj­rze­nie na rachu­nek swo­ich zamie­rzeń, nie­uda­nych: „chcia­łem napi­sać Biblię – nie taką dla tłu­mów, / lecz jedy­nie dla tych, co za mną pój­dą”.

Pej­zaż miej­ski, nie­mal wszech­obec­ny w liry­ce współ­cze­snej, w wier­szach Gie­dry­sa sta­je się wyjąt­ko­wo żywot­ny i dra­pież­ny, pra­wie nigdy nie pozo­sta­je obo­jęt­nym tłem – wystę­pu­je jako ele­ment dyna­micz­ne­go spek­ta­klu, gdzie wie­że kościel­ne to „rze­ki roz­żar­tych psów”. Samo mia­sto w utwo­rach Gie­dry­sa postrze­gam jako meta­fo­rę wyra­ża­ją­cą zaklesz­cze­nie nie w fizycz­no­ści same­go tłu­mu (to prze­ło­że­nie było­by zbyt pro­ste), ale w tym, co go regu­lu­je: w reli­gii, sys­te­mach myśle­nia. „Nigdy nie wyja­dę z tego mia­sta. / Ja z tego mia­sta uciek­nę” – zapi­su­je autor. Nie ma się co dzi­wić, sko­ro pró­by intym­ne­go zawie­rze­nia speł­zły na niczym, kon­dy­cja tłu­mu zosta­ła zdia­gno­zo­wa­na, a uczu­cia z tego przy­jem­niej­sze­go i – że tak powiem – szla­chet­niej­sze­go zakre­su roz­gry­wa­ją się w sce­ne­rii przy­po­mi­na­ją­cej kory­tarz na OIOM-ie, w któ­rym dla fan­ta­zji powie­szo­no obra­zy Hie­ro­ni­ma Boscha: „kocha­ją tyl­ko ludzie któ­rzy przez chwi­lę / uno­szą się na pęcher­zach krwi”.

Sko­ro poja­wi­ło się odnie­sie­nie do malar­stwa, pozwo­lę sobie przy­wo­łać świet­ny – moim zda­niem – frag­ment wier­sza Grze­go­rza Gie­dry­sa: „mło­dy malarz nie potra­fił poka­zać / posta­ci sie­dzą­cych umie­ra­ją­cych / któ­re wyglą­da­ły raczej jak­by budzi­ły się z płyt­kie­go snu / wresz­cie bólu / bo pierw­szy szkic musiał wypeł­nić szpe­to­tą / gorącz­ką gor­li­wo­ścią”. Roz­bież­ność mię­dzy praw­dą sztu­ki a inte­re­sem arty­sty wybrzmia­ła tu w dono­śnej i czy­stej posta­ci. Aż żal mi, że Wier­sze dla dora­sta­ją­cych dziew­cząt z dobrych domów to dotych­czas jedy­ny tom Grze­go­rza Gie­dry­sa. Mam nadzie­ję, że nie ostat­ni.


Małgorzata Jurczak, Temu co jest

Temu co jest Mał­go­rza­ty Jur­czak przy­po­mi­na mikro­ko­smos. Zanad­to nasy­co­ny, „tak że na nie­bo nie ma już miej­sca”, prze­peł­nio­ny kosmicz­nym pro­mie­nio­wa­niem, ludź­mi, cyklicz­nym ruchem i cha­otycz­nym bie­ga­niem, wyzwa­la zachwyt i docie­kli­wość. Jur­czak eks­pe­ry­men­tu­je, w zabaw­ny i suge­styw­ny spo­sób wyzna­cza prze­strzeń tego swo­je­go mikro­świa­ta, w któ­rym „zdu­szo­ny, krót­ki oddech / ma już w sobie cały ogrom powie­trza / i zachwyt”. Bawi się jego następ­ną wła­ści­wo­ścią – cza­sem, i trze­ba przy­znać, że finał tej zaba­wy oka­zu­je się nie­kon­wen­cjo­nal­ny: „Słoń­ce […] jest pił­ką, któ­rą roze­śmia­na dziew­czyn­ka / prze­rzu­ca nad krza­kiem porze­czek / do smut­nej kobie­ty po dru­giej stro­nie / – do sie­bie smut­nej”.

Gdzie znaj­du­je się boha­ter­ka w swo­im spe­cy­ficz­nym kosmo­sie? Szu­ka­nie obser­wa­tor­ki nad owym lirycz­nym uni­wer­sum oka­zu­je się nada­rem­ne. Nie wygła­sza do nas tyrad, nie ma świa­ta w zasię­gu. Ta, któ­ra do nas w Temu co jest mówi, znaj­du­je się w cen­trum, ale nie zaj­mu­je tam żad­ne­go wyróż­nio­ne­go miej­sca – sta­no­wi ele­ment, poje­dyn­czy detal. Gdy­by­śmy przez moment potrzy­ma­li się tej astro­no­micz­nej meta­fo­ry­ki – oczy­wi­ście z odpo­wied­nim dystan­sem – mogli­by­śmy powie­dzieć, że świat Mał­go­rza­ty Jur­czak przy­po­mi­na zapis kosmicz­ne­go pro­mie­nio­wa­nia tła, gdzie rów­nież widzi­my okrąg, na pierw­szy rzut oka przy­po­mi­na­ją­cy Zie­mię, tyle że jest to obraz prze­strze­ni nie­skoń­cze­nie więk­szej i co istot­ne – obser­wa­tor znaj­du­je się nie ponad obra­zem, ale w jego środ­ku.

Ale może to mniej waż­ne. Istot­niej­sze na pew­no jest to, że w pew­nym momen­cie osob­ność boha­ter­ki w owym zatło­czo­nym świe­cie zaczy­na doma­gać się nazwy, kon­tak­tu, dowo­du podob­ne­go ist­nie­nia. Pro­si: „powiedz coś”. I nawet, jeśli nie otrzy­mu­je odpo­wie­dzi, zawsze pozo­sta­je jej – co zapi­su­je sama Jur­czak – „samot­ność patrze­nia”. Pej­za­żo­wa, intry­gu­ją­ca: „Dzi­ka jabłoń rdze­wie­ją­ca na słoń­cu od liści po korze­nie”.

Istot­niej­sza w koń­cu oka­zu­je się obec­ność stwór­cy tego mikro­ko­smo­su. Cza­sem żar­to­bli­wie domnie­my­wa­na: „I rze­czy­wi­ście zapo­mi­nasz o wszyst­kim, kie­dy / mok­nąc wołasz: Jak dla mnie bom­ba! / bo pra­wie się uda­ło schwy­tać na gorą­cym uczyn­ku / tego, któ­ry ją pod­ło­żył”. Cza­sem orze­ka­ją­ca, poważ­na, po bor­ge­sow­sku nie­odzow­na: „świat ist­nie­je tyl­ko pod Jego wzro­kiem”. Ale Jur­czak nie trwa w potrze­bie uzy­ska­nia odpo­wie­dzi na to zasad­ni­cze pyta­nie. „Zapo­mniał o mnie ten, któ­ry mnie wymy­ślił” – stwier­dza i odda­la się do wła­snych rze­czy: jaz­dy pocią­giem, osie­dlo­wej uli­cy czy obra­zów zimo­we­go spa­ce­ru, gdy pew­ne pyta­nia moż­na na moment zawie­sić, odło­żyć w nie­pa­mięć i patrząc na swo­je śla­dy na śnie­gu, zawy­ro­ko­wać: „jestem na Zie­mi pierw­sza / i ostat­nia”.


Tobiasz Melanowski, Wycieczki krajoznawcze

W wier­szach Tobia­sza Mela­now­skie­go mości się prze­kor­ność, swo­bod­ne i per­ma­nent­ne pusz­cza­nie oka do czy­tel­ni­ka. Wypo­sa­żo­ne w bły­sko­tli­we dia­lo­gi, stwo­rzo­ne na potrze­by zaaran­żo­wa­nych scen albo wywie­dzio­ne z pod­pa­trzo­nych sytu­acji, jego utwo­ry wdzię­czą się do czy­ta­ją­ce­go, błysz­czą, widać, że autor lubi para­dę i błysk, na przy­kład wte­dy, kie­dy zapi­su­je: „Brak obro­ny / tak­że może być tak­ty­ką wojen­ną”. Prze­zie­ra przez nie mło­dzień­cza i zapew­ne pro­sto­dusz­na wia­ra w świat zdol­ny do dawa­nia trwa­łych odpo­wie­dzi nawet na nie­zu­peł­nie poważ­ne pyta­nia, świat ofe­ru­ją­cy sta­łość zamiast pro­wi­zor­ki. „A co teraz, jakie wyj­ście pro­po­nu­jesz? / Jakie dobre roz­wią­za­nie odnaj­dziesz w anek­sie?”, „jakie mamy wyj­ście z tej nie­by­wa­le nie­cie­ka­wej sytu­acji?” – raz po raz rzu­ca autor, co może bawić, ale nie spo­sób zatrzy­mać się przed moż­li­wo­ścią posta­wie­nia wła­sne­go pyta­nia: A gdy­by nie było żad­ne­go? Żad­ne­go wyj­ścia. Żad­nej ewen­tu­al­no­ści. Żad­ne­go anek­su. Na to pyta­nie nie ma odpo­wie­dzi. Mela­now­ski zatrzy­mu­je się na pozio­mie tej raz zabaw­nej, innym razem czczej reto­ry­ki. Szko­da.

Pro­wa­dzi go zachwyt wyni­ka­ją­cy z samej moż­li­wo­ści pisa­nia, cza­sem ta moż­li­wość ozna­cza przy­jem­ność: „Cóż za prze­strzeń! Cóż za pięk­no” – zapi­su­je. Cza­sem, napa­wa­jąc się sło­wem, raz wła­snym, raz zesta­wia­niem kolo­kwia­li­zmów, nie dopro­wa­dza tej moż­li­wo­ści do żad­ne­go roz­strzy­ga­ją­ce­go rezul­ta­tu. Wte­dy abs­trak­cja nisz­czy sens prze­ka­zu i pozo­sta­ją nam pyta­nia w sty­lu: „Nie wystar­cza­ją już żad­ne sło­wa, by cokol­wiek zmie­nić?” albo nie­zbyt odkryw­cze, za to moc­no nar­cy­stycz­ne kon­sta­ta­cje: „Jestem […] zbyt oczy­wi­sty, by wywo­łać jaką­kol­wiek / rewo­lu­cję”.

Dobrze, że Mela­now­ski bywa też auten­tycz­ny, sku­pio­ny nie na sobie, wte­dy czy­ta się go z satys­fak­cją: „A więc pobud­ka: wszyst­ko nadal trwa w nale­ży­tym spo­ko­ju. / Tro­chę bała­ga­nu, ból gło­wy, nie­spiesz­ny chód, / pies zagrze­ba­ny w poście­li”. świet­nie, że pro­za­icz­ne zda­rze­nia potra­fi nasy­cić ogrom­nym napię­ciem: „Kro­ple i ich histo­ria: tysią­ce bez­dusz­nych tor­tur”.

Nie­kie­dy przy­cho­dzi otrzeź­wie­nie, zatrzy­mu­je się ten spraw­ny mecha­nizm do skła­da­nia słów. Gdy to się dzie­je, widzi­my porzu­ce­nie nale­cia­ło­ści, wyłą­cze­nie pod­słu­chów, zaczy­na się wła­sna, intry­gu­ją­ca myśl: „znie­wa­la­ją­ce fabry­ki ilu­zji, pro­fa­na­cji, codzien­nej pie­śni żałob­nej / sygna­li­zu­ją zmę­cze­nie?”. Tam był dla mnie Mela­now­ski prze­ko­nu­ją­cy – tam, gdzie dostrze­gał zuży­cie albo ślad jakie­goś głę­bo­kie­go fał­szu, wobec któ­re­go wszy­scy sto­imy. Tam, gdzie scho­dzi­ła z nie­go eks­ta­tycz­ność, a zaczy­na­ło się zmę­cze­nie. Trud. Wyciecz­ki kra­jo­znaw­cze to nie­wąt­pli­wie istot­ny debiut, został doce­nio­ny przez sze­ro­kie gro­no kry­ty­ków, choć oso­bi­ście czu­ję się w obo­wiąz­ku napi­sać, że moim zda­niem został nie­co prze­ce­nio­ny.


Anna Piekara, Naszyjnik

W wier­szach Anny Pie­ka­ry intry­go­wa­ła mnie obo­jęt­ność, to zmro­żo­ne i mister­ne spoj­rze­nie, uświę­ca­ją­ce i nie­mal tak spo­koj­ne, jak wobec spo­dzie­wa­ne­go roz­sta­nia. Albo wobec doświad­czo­nej i prze­wi­dy­wal­nej obco­ści. Ludzie na ogół two­rzą sobie życie z sytu­acji nie­wie­le zna­czą­cych, skła­da­ją je z dro­bia­zgów i zaprzą­ta­ją nimi czas swój i podob­nych sobie, wypeł­nia­ją nimi roz­mo­wy. Ale nie każ­dy jest im podob­ny. Anna Pie­ka­ra dosko­na­le widzi, że świat może być krę­pu­ją­cy albo przez swo­ją nachal­ność, albo przez sche­ma­tyzm, dostrze­ga, że dotkli­we bywa obco­wa­nie zarów­no z tymi, któ­rzy wła­sne byle co, bła­he zda­rze­nie, mod­ny zakup czy waka­cyj­ną podróż wyno­szą do ran­gi zna­czą­ce­go, tak samo jak z tymi, któ­rzy żyją w spo­sób tra­dy­cyj­ny: dom, rodzi­na, dzie­ci – moż­na by stre­ścić. Nużą­ce to i – nade wszyst­ko – nie­czu­łe. Sche­ma­tycz­ne. Ta rze­czy­wi­stość wyma­ga dosto­so­wa­nia się, choć­by powierz­chow­ne­go, a rów­no­cze­śnie, zdo­mi­no­wa­na przez sche­mat albo byle­ja­kość, zmu­sza do ukry­wa­nia swo­jej osob­no­ści. A to doskwie­ra, zwie­lo­krot­nia poczu­cie dystan­su, otwie­ra per­ma­nent­ną prze­paść mię­dzy ja – oni. Być może dla­te­go poja­wia­ją się w wier­szach Anny Pie­ka­ry poru­sza­ją­ce, depre­syj­ne zapi­sy: „mnie doty­czy codzien­ność / jak cho­ro­ba skó­ry, wstyd”. Oddy­cha­nie – sym­bol życia, zosta­je suge­styw­nie spro­wa­dzo­ne do pro­ce­su fizjo­lo­gicz­ne­go: „trzask powiek, / pocię­ta na paski czerń. wciąż oddy­chasz”.

Boha­ter­ka, szu­ka­ją­ca miej­sca na swo­je schro­nie­nie, znaj­du­je je tam, gdzie cała ta powierz­chow­ność ma zaka­za­ny wstęp: „obraz jak roz­sy­pa­na sól skra­pla się na wło­sach, cią­ży, pochy­la / w dół, gdzie ławi­ce ryb to jedy­ny ist­nie­ją­cy kolor. cień / miej­sca, w któ­rym zacznę oddy­chać”. Już wysy­ła tam swo­ich posłań­ców, lękli­wie je bada: „jest takie sło­wo, o któ­rym mil­czą współ­cze­sne / języ­ki, miej­sce w ciszy, gdzie zasty­ga­ją gesty // […] odle­cia­ły tam wszyst­kie moje pta­ki”, przy spo­sob­no­ści dia­gno­zu­jąc tak­że i sie­bie: „cho­wam się cza­sem pod wodę po piach cze­kam cze­kam bez­u­stan­nie”.

Obcość odczu­wa­na wobec oto­cze­nia prze­no­si się tu na zja­wi­ska atmos­fe­rycz­ne, pory roku. Powsta­ją lapi­dar­ne, pasyw­ne zapi­sy, spra­woz­da­nia ze świa­ta, któ­ry już nie doty­czy, nie absor­bu­je: „następ­ne­go dnia / zaczy­na się lato // pięk­ne / sło­necz­ne / obce”. Cza­sem – choć­by na widok foto­gra­fii – nad­cho­dzi roz­pa­mię­ty­wa­nie, lecz nie przy­wra­ca daw­ne­go, ale pogłę­bia poczu­cie stra­ty i bez­rad­ne­go nie­zro­zu­mie­nia: „więc to jed­nak praw­da / sprzed kil­ku lat // nagle”. Nie­któ­re przed­mio­ty zaczy­na­ją wyzwa­lać mor­tu­al­ną obse­sję, cza­sem poda­ną nie­zwy­kle zmy­sło­wo: „boję się kon­wa­lii […] są dla mnie za drob­ne za czy­ste za świe­że / wszyst­kie bym zasia­ła na gro­bach dziew­czy­nek”.

Ale to mój spo­sób czy­ta­nia wier­szy Anny Pie­ka­ry. Nie­wy­klu­cza­ją­cy odmien­nych moż­li­wo­ści lek­tu­ry. Zwłasz­cza że w jej liry­ce, obok przy­wo­ła­nych tu fraz, przy­gnę­bia­ją­cych i bole­snych, tra­fia­ją się tak­że zapi­sy znacz­nie lżej­sze, sub­tel­nie iro­nicz­ne: „tak, mam kobie­ce odbi­cie w lustrze, spraw­dzi­łam” – oświad­cza autor­ka. I co – moż­na zapy­tać? „Moż­na z tym żyć” – zaraz odpo­wia­da.


Paweł Sarna, Biały OjczeNasz

Paweł Sar­na napi­sał ciem­ne, zmy­sło­we utwo­ry nawie­dza­ne przez tajem­ni­czą postać Ojca. Zmar­łe­go ojca, Boga Ojca, ojca-insty­tu­cję, auto­ry­tet ojca – kon­dy­cja tego enig­ma­tycz­ne­go przy­by­sza jest skom­pli­ko­wa­na, w jej skład po czę­ści zda­ją się wcho­dzić wła­ści­wo­ści każ­dej z wymie­nio­nych tu figur. „I wte­dy wynu­rza się Ojciec” – zapi­su­je Sar­na w wier­szu otwie­ra­ją­cym tom i zaraz dostrze­ga­my, że nie ma tu bez­po­śred­nie­go prze­ło­że­nia na biblij­ny – czy może w ogó­le uświę­co­ny – wize­ru­nek Boga-Ojca. Za duże zabru­dze­nie. Za duży trud. Nie ta sub­stan­cja. Zja­wia się nie tak: nie zstę­pu­je, nie sta­je w nie­po­ję­tej świa­tło­ści obja­wie­nia – ale z miej­sca, gdzie tkwił, wydo­sta­je się z mozo­łem. Bogo­wie na ogół nie bio­rą się za spra­wy docze­sne, któ­re wyma­ga­ły­by aż tak znacz­ne­go wysił­ku. Zatem jeśli nie Bóg, to kto? Owszem, ojciec w wier­szach Paw­ła Sar­ny posia­da kil­ka cech nad­przy­ro­dzo­nych: poja­wia się w róż­nych miej­scach nie­mal rów­no­cze­śnie („W tym cza­sie Ojciec prze­mie­rza żyły wod­ne. / A w chwi­lę póź­niej / spo­ty­kam go na uli­cy)”, jest zawsze obec­ny, ale nie ma owych cech w wystar­cza­ją­cej ilo­ści i dosko­na­ło­ści, aby bez­dy­sku­syj­nie moż­na przy­pi­sać mu boskość. Co intry­gu­ją­ce, utra­cił tak­że pew­ne istot­ne wła­sno­ści żywych: „Ta noc // będzie chłod­na. / Dom oświe­tli Ojciec” – zapo­wia­da Sar­na. Oświe­tli – zwróć­my uwa­gę i dopo­wiedz­my – ale nie wnie­sie do nie­go cie­pła, cze­go mogli­by­śmy się spo­dzie­wać po isto­cie już nie tak znacz­nie – co się oka­za­ło – uwi­kła­nej w ducho­wą sub­stan­cję.

Kto zatem? Może powra­ca­ją­cy umar­ły? Jeże­li tak, nale­ży przy­pusz­czać, że oto powró­cił ten sam, kto został poże­gna­ny, ale nie powró­cił taki sam. „Ojciec już scho­dzi ze ska­ły” – zapi­su­je Sar­na, przez co może­my rozu­mieć, że stra­cił należ­ne mu miej­sce i auto­ry­tet. Umar­łym ojcem teraz w pewien spo­sób ste­ru­je syn, naka­zu­je mu pobyt w okre­ślo­nych miej­scach, wyko­ny­wa­nie okre­ślo­nych czyn­no­ści – narzu­ca mu swo­ją wolę i przez to wpa­da w kon­flikt z pamię­cią o ojcu. Zakoń­czyć go mogła­by śmierć same­go syna: „Ojcze cia­ło moje może / przyj­dzie ogień może / nas roz­go­ni”. Ogień w utwo­rach Paw­ła Sar­ny „prze­ma­wia we wszyst­kich języ­kach”, więc mógł­by tu peł­nić funk­cję pojed­naw­cze­go żywio­łu – meta­fo­rę powro­tu do śmier­ci, obo­jęt­ne­go w niej spo­tka­nia.

Mało komu we współ­cze­snej liry­ce, w zale­d­wie jed­nym tomie wier­szy uda­ło się stwo­rzyć tak zagad­ko­wą, nie­da­ją­cą spo­ko­ju postać. Nie­skro­jo­ną pod gust czy­tel­ni­ka, więc nie sztucz­ną, ale
auten­tycz­ną, nie­zwy­kle oso­bi­stą, ponie­kąd boską, ponie­kąd demo­nicz­ną. Paw­ło­wi Sar­nie uda­ła się ta sztu­ka. Dla­te­go czy­ta­jąc jego fra­zy, choć­by podob­ne do tej: „teraz mogę / modlić się do Ojca”, moż­na się zasta­na­wiać, inter­pre­to­wać, ale przede wszyst­kim moż­na mu wie­rzyć. Tak jak moż­na wie­rzyć poecie – na sło­wo. Ale to pięk­ne sło­wo.


Marcin Siwek, Fuga dłoni

Fuga dło­ni Mar­ci­na Siw­ka to wier­sze oszczęd­ne i wycy­ze­lo­wa­ne. Kunsz­tow­ne. Obser­wa­cji Siw­ka towa­rzy­szy trans­for­ma­cja, siła wyobraź­ni wzmac­nia jego widze­nie, spo­ra­dycz­nie dążą­ce do odwzo­ro­wa­nia tego, co w pewien spo­sób wszy­scy dostrze­ga­my. Zawsze poja­wia się ele­ment albo dorzu­co­ny („dzi­siaj drze­wa / mają zamiast liści /lusterka”), albo zmy­sło­wo wyobra­żo­ny w cało­ści: „masz w płu­cach / kre­mo­we powie­trze gład­kie / ato­my z kości sło­nio­wej”. Siwek cza­sem spra­wia wra­że­nie, jak­by jego spoj­rze­nia były rzu­ca­ne od nie­chce­nia, przy­pad­ko­wo, ale dowo­dem kunsz­tu jest wła­śnie to, że jego posia­dacz może sobie pozwa­lać na pozo­ry non­sza­lan­cji, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści pozo­sta­je świa­do­my wła­snych moż­li­wo­ści, posia­da pew­ność wagi wła­sne­go gestu: „i / każ­dy kamień / przy­droż­ny dla mnie // szka­tuł­ką / po brze­gi peł­ną”.

Cza­sem wyda­je się, jak­by mister­ne zapi­ski Siw­ka zosta­ły nakre­ślo­ne na sty­ku jawy i snu, powsta­ły mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a nico­ścią: „ury­wa się tło i zie­mia”. Autor bywa lapi­dar­ny, kon­den­su­ją­cy. „Nie­bo się zaci­ska / do stę­ża­łej kost­ki” – zapi­su­je, jak­by pod wpły­wem ogrom­ne­go napię­cia, natę­że­nia uchwyt­ne­go i w emo­cjo­nal­nym, i w inte­lek­tu­al­nym wymia­rze wier­sza. Czy­li – jak dla mnie – trzeź­wo i pięk­nie zapi­su­je swo­ją wła­sną praw­dę. Jak choć­by tu: „sko­rup­ka tyn­ku / w czer­wo­ne odbla­ski // zaj­dzie za drze­wa / gdy gwał­tow­nie zasnę // przy­kry­ty szyb­ko / chmu­rą czar­nych liści”.

Szcze­gól­nie intry­gu­ją­co pre­zen­tu­ją się czę­ści Fugi dło­ni, gdzie mamy do czy­nie­nia z sub­tel­nym połą­cze­niem okru­cień­stwa i ero­ty­ki. Siwek stwo­rzył świat zasad­ni­czo wymar­ły i pusty, jeśli cho­dzi o zasób rekwi­zy­tów czy poja­wia­ją­cych się w wier­szach posta­ci. Sku­pił się za to na pew­nych gestach, rów­no­cze­śnie bestial­skich i czu­łych. „śpij głę­bo­ko // żebym / mógł cię roz­bu­dzić // ode­rwa­niem ręki” – zapi­sy­wał. Ale ten, kto zada­je ból, tak­że mu pod­le­ga, może dla­te­go, że doma­ga się w ten spo­sób poświę­ce­nia mu uwa­gi: „patrz na mnie // jestem zwie­rzę­ciem / z odrą­ba­ny­mi noga­mi”. Znaj­du­je­my tu i sadyzm, i opie­kuń­czość, złą­czo­ne w parę – wła­śnie: po co? Aby wymu­sić zależ­ność? Ofia­ry od opraw­cy? To chy­ba było­by zbyt odczy­ta­nie bez­po­śred­nie, to moż­na spo­tkać w pita­wa­lu, liry­ka skła­nia­ła­by do szu­ka­nia odmien­nych odpo­wie­dzi. Może więc odwrot­nie: zada­ją­cy cier­pie­nie pra­gnie wzbu­dzić w cier­pią­cym potrze­bę swo­jej obec­no­ści? Tu zapew­ne otwie­ra­ło­by się szer­sze pole inter­pre­ta­cyj­ne. Ale dla Siw­ka – mówiąc ogól­nie – naru­sze­nie cia­ła nie musi być doko­na­ne ręką opraw­cy, żeby w oka­le­czo­nym wyzwa­la­ło poru­sza­ją­ce odczu­cia: „w sta­nie oka­le­cze­nia / natręt­ny jest / kon­trast / mię­dzy krwią / a / prze­ście­ra­dłem // ten kon­trast / kształ­tu­je cha­rak­ter / daje/ poczu­cie wsty­du / za / nie­po­rzą­dek miej­sca / w któ­rym się / zna­la­złeś / kie­dy /otwarłeś oczy”.

„Dobrze jest / cza­sem ska­le­czyć // kogoś // aby go orzeź­wić” – zapi­sał w jed­nym z wier­szy Mar­cin Siwek. Nie ina­czej. Cza­sem nie ma inne­go spo­so­bu.


Wiersze nominowanych autorów

Jacek Bie­rut

Pod drzewami

popie­la­te kru­ki w turec­kiej skó­rze moka­sy­nach
na gołą sto­pę czar­ne bło­to fio­le­to­we pasma
na nie­bie popy­cha­ją męt­ny świt

każ­dy gła­dzi w kie­sze­ni nóż bo mógł­bym
chcieć wię­cej tej kobie­ty wie­prza
snu pod drze­wa­mi ale mojej wód­ki im żal

tyl­ko mojej wód­ki im żal tyl­ko mojej
wód­ki pod drze­wa­mi


Ryszard Chło­pek

td.

To jest wła­śnie ten moment: sto­isz na tra­sie wylo­to­wej z Kielc
i łapiesz sto­pa. Słoń­ce napra­sza się aż do nie­przy­tom­no­ści.
Poza tym coś wisi w powie­trzu jak Bóg, ale dosko­na­le zda­jesz
spra­wę, że to nie On i że to w ogó­le nie ma z Nim nic
wspól­ne­go. Jak zresz­tą coraz wię­cej rze­czy. Robi to wra­że­nie,
jak­by wszyst­ko wymy­ka­ło mu się spod kon­tro­li. Taka wła­śnie
jest sta­rość. Pozo­sta­je tyl­ko stać i cze­kać,
aż ktoś się zatrzy­ma albo na jakiś inny koniec świa­ta.

Bo to ozna­cza koniec. Bo wyje­dziesz i nie wró­cisz pręd­ko.
Wczo­raj zro­zu­mia­łeś – ta oka­zja jest ostat­nią rze­czą, na któ­rą
cze­kasz. Doje­dziesz do domu i weź­miesz się w garść. Całe­go.
Poza­ła­twiasz zale­głe spra­wy, poście­rasz kurze, znaj­dziesz lep­szą
pra­cę. Sło­wem – weź­miesz wszyst­ko w swo­je ręce.

Pro­blem poja­wi się dopie­ro wte­dy, kie­dy zro­zu­miesz, że to nie two­je
ręce, że całość toczy się i tak, nie­za­leż­nie od tego, co zro­bisz. Np.
– O kur­wa! – krzyk­nął gór­nik wbie­ga­jąc rano do kuch­ni
z roz­ha­ra­ta­nym policz­kiem. – Prze­cież nawet się nie goli­łem!

I to nie cho­dzi już o to, że nie masz wpły­wu i że
w ogó­le jesteś bez­sil­ny jak Bóg, bo to nic nowe­go, bo prze­cież
rów­nie dobrze mógł­byś utknąć w pię­cio­ki­lo­me­tro­wym kor­ku
pod War­sza­wą i żyło­wać klak­son, puścić Bio­ha­zard, albo zaczy­tać
się w 34 tomie Cona­na.

Prze­ra­ża cię raczej to, że nie znasz niko­go,
kto mógł­by coś zmie­nić; więc zaczy­nasz podej­rze­wać,
że kogoś takie­go albo nie ma, albo wyje­chał.

A to ozna­cza koniec. Bo nie wró­ci pręd­ko.
Pew­nie doje­dzie do domu i weź­mie się w garść. Całe­go.
Poza­ła­twia zale­głe spra­wy,
poście­ra kurze, znaj­dzie lep­szą pra­cę.
Sło­wem – weź­mie wszyst­ko w swo­je ręce.

Pro­blem poja­wi się dopie­ro wte­dy…

’96


Grze­gorz Gie­drys

[Jestem już tak daleko od ciebie, matko]

Jestem już tak dale­ko od cie­bie, mat­ko,
że mógł­bym umrzeć i byś tego nie poczu­ła.
Nawet jed­na kro­pla mojej krwi nie spły­nę­ła­by
pod two­je sto­py.
Rze­czy tego świa­ta nie zamar­ły­by w mil­cze­niu,
żaden dzwon by nie zabrzmiał,
nikt by nie wyszedł na uli­ce, ocze­ku­jąc cudu.

Kie­dy jakaś kobie­ta, któ­rej cia­ło dopie­ro pozna­ję i nie mogę
go jesz­cze w peł­ni zro­zu­mieć, ście­li mi łóż­ko;
kie­dy wie­że kościel­ne – te rze­ki roz­żar­tych psów, wymie­rzo­ne
pro­sto w nie­bo – mijam i prze­ła­mu­ję w sobie;
ty jesteś dale­ko, mat­ko, i nasłu­chu­jesz, czy nie pod­cho­dzę do drzwi.

Kie­dy jestem tak pija­ny, że nie mogę zasnąć,
kie­dy prze­pra­wiam się przez uli­ce,
poko­nu­jąc ich ocie­nio­ne desz­cza­mi brze­gi,
ty jesteś tak dale­ko, mat­ko, że w two­ich dło­niach
roz­kwi­ta, kru­szy się czas.

W maci­cy poko­ju, któ­ry napi­na tyl­ko po to swo­je kształ­ty,
żeby mnie przy­jąć zupeł­nie, pró­bu­ję cie­bie, mat­ko, wywo­łać
gło­śniej­szym odde­chem, pła­czem odde­chu, myślą odde­chu;
krzy­czę przez sen.


Mał­go­rza­ta Jur­czak

Burza

Wio­sen­ne trzę­sie­nie nie­ba -

chmu­ra urwa­na z nie­ba
– w cha­osie spa­da­nia -
na moment ścia­ną wody łączy
to, co na zawsze osob­ne.
Może to taka pre­mia dla wytrwa­łych,
chwi­la zapo­mnie­nia -
nie­bo zaczy­na się na linii hory­zon­tu,
ale jak tam dojść
po zie­mi?

I rze­czy­wi­ście zapo­mi­nasz o wszyst­kim, kie­dy
mok­nąc wołasz: Jak dla mnie bom­ba!
bo pra­wie się uda­ło schwy­tać na gorą­cym uczyn­ku
tego, któ­ry ją pod­ło­żył.


Tobiasz Mela­now­ski

André Breton, Arthur Caravan i Paul Eluard słuchają Throbbing Gristle

Plwo­ci­ny. Albo łzy. I bar­dziej mżaw­ka niż ule­wa.
Kału­że są, a jak­że: koła samo­cho­dów obra­ca­ją się z tru­dem.
Kro­ple na czo­le, kro­ple na szy­bach, na siat­kach, na liściach.
Kro­ple i ich histo­ria: tysią­ce bez­dusz­nych tor­tur,

godzi­ny modlitw przed świę­tym obra­zem. Zatrwa­ża­ją­ca poten­cja:
znie­wa­la­ją­ce fabry­ki ilu­zji, pro­fa­na­cji, codzien­nej pie­śni żałob­nej
sygna­li­zu­ją zmę­cze­nie?


Anna Pie­ka­ra

[fortepian]

for­te­pian
woła cię
przez deszcz

poma­lo­wa­łam usta

każ­dy dzień
jest bez cie­bie


Paweł Sar­na

I powiedziane jest

św. Paw­ło­wi Szyc­kie­mu

Na koń­cu naj­go­ręt­szej dro­gi po jakiej ci przy­szło się czoł­gać
napo­tkasz kobie­tę któ­ra uma­wia­ła się z tobą cza­sem
że od teraz będzie­cie dla sie­bie coś zna­czyć. I spo­tkasz
naj­dal­szych krew­nych co pła­wić będą swe dzie­ci
w bla­sza­nych baliach. I zanim zapy­tasz czy wie­rzą
w nawró­ce­nie cza­row­nic i mężów ich i wred­nych bękar­tów
splu­ną na cie­bie a każ­dy przez lewe ramię.
I zanim powiesz że nie­da­le­ko stąd wyla­ła rze­ka
na takie miej­sce jak tu i takich
ode­ślą cię skąd przy­sze­dłeś. I będą mieć rację.
I jest napi­sa­ne: Przez tę gra­ni­cę nie będziesz prze­my­cał
sie­bie. I nawet jeśli nie doty­czą cię tutaj żad­ne obrzę­dy.
I zaczniesz wie­rzyć w anio­ły.
I dowiesz się że dwa spo­śród wszyst­kich są miło­sier­ne.
I pło­chli­wy jest Anioł Euta­na­zji.
I leni­wy jest Anioł Ane­ste­zji.


Mar­cin Siwek

IV (Epilog)

dobrze jest
cza­sem ska­le­czyć

kogoś
aby go orzeź­wić

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania