Jacek Bierut, Igła
Igła Jacka Bieruta w moim czytaniu była zapisem notorycznych podróży. Zmiana miejsca pobytu – i jako cel, i jako sam proces docierania do określonego punktu, czasem wyznaczonego, czasem kompletnie przypadkowego – to niekończąca się realizacja idée fixe bohatera wierszy Bieruta. „Jadę. Mokre Mazowsze. Były ulice / o czwartej rano i ja i ten co / uniósł pięknie niedopitą puszkę” – zapisywał. Ta fraza akurat mogłaby znaleźć się w pobliżu Stachury, dla którego włóczęga to – w pewnym skrócie – sposobność do trwania w ekstazie, nadarzająca się okazja do niewyczerpanego zachwytu. Ale to byłoby mylące. Bierut – i tu tkwi pierwsza znacząca różnica – w swoich chronicznych podróżach prawie zawsze pozostaje niedostępny, zamyka się – może na nowo, może po staremu – w nowym miejscu. Zakleszcza się. Nie ufa. Zanim zjawi się w kolejnym mieście, wysiądzie na następnym dworcu, doskonale wie, czego może się tam spodziewać: „Znów mieszkam w obcym mieście z niewierności / dekoracji, mowy i ludzi”. Przeczuwa, że znowu czeka go „zapominanie w obcym mieście / kiedy twarze place księżyc / nie ograniczają tego / czemu wszystko i na zawsze / nie mam siły dać / czy wziąć”. Jego peregrynacje nie służą odkryciom, nie chodzi o to, żeby wykrzyczeć siebie w nowym miejscu, oznaczyć zakres lądu, dotąd nieznanego. Topografia w liryce Jacka Bieruta to świetnie znana mu śpiewka, to przewidywalne „ślady, Stare mapy. Przedawnienia. / Archeologia metafizyczna”. To nie głód odkryć go pędzi, może nawet nie ciekawość, ale nieokiełznana gorączka. Nałóg. Nieustająca żądza przebywania w ruchu.
Bierut – i tu byłaby następna różnica w odniesieniu do Stachury – nie zawierza podróży w sposób bezwarunkowy. Nie ponosi go pęd, nie ekscytuje cel. Opanowany i wstrzemięźliwy, skrupulatnie notuje godziny, zapisuje nazwy miejscowości: „Kraków. Noc na Plantach […] Zamość. Noc na Rynku”. Czasem jego zapiski przypominają urywki scenariusza: „Na peronie została dziewczyna. Cięcie”, czasem pozwala sobie na zakreślenie obszaru nieuchwytnego, zaludnionego przez tajemnicze postaci, przywodzące na myśl opowiadania Poego albo śpiewki angielskich korsarzy: „Włosy na kamiennej podłodze werandy, gdzie siedziało siedmiu księżycowych”. Niekiedy podróż to zapewne pijacka wyprawa: „O trzeciej ciągnął mnie / do lasu koło Ligoty Małej, żeby więcej / żyć, koło czwartej zasnął”.
Przejmująco podróżuje Jacek Bierut przez nocne mgławice wielkich miast, gdzie „telefon milczy jak Księżyc / w witrynie jubilera”. Tu tkwiłaby trzecia różnica, gdybyśmy nadal obstawali przy wspomnianym już Stachurze. Większość wędrówek Bierut odbywa w przestrzeni miasta, sam posługuje się określeniem: „miejska walka”. To miasto-inferno: „Miasto, w którym / wszyscy chodzą, to popiół posklejany / śliną spalonych ludzi” – zapisuje świadomy, że żyjemy na prochach naszych poprzedników, że pod naszymi stopami odbywa się – równie intensywnie jak ciągła podróż – nieustanna fosylizacja. To miasto-wszystko, demiurg i suweren: „Miasto przemienienia / śniegu w wodę. Miasto słów / do dotykania. Miasto jasnej / ziemi”.
„W miejscu gdzie / posadziłem drzewo rośnie las” – zapisał Jacek Bierut. Gdybyśmy potraktowali jego podróże jako próbę oszukania czasu czy też zobojętnienia się na jego upływ, oto dostajemy argument, że nie należy zbytnio oddalać się od miasta. Próba okazuje się daremna, czas – nic zaskakującego – płynie nadal, tyle że jego bieg w mieście nie okazuje się tak dezorientujący. Ale największe niebezpieczeństwo bohatera wierszy Jacka Bieruta czeka właśnie w mieście. Czyha w jego własnym domu. Tam, gdzie można bezpiecznie usiąść za biurkiem i opisać swój zwykły, nudny, płazowaty dzień. Bierut raz puścił do nas oko w ten sposób: napisał wiersz, dał mu tytuł „Niewiersz” i zakończył pointą: „Zwykły dzień, nic na wiersz”. Może dlatego potrzebna mu była podróż. Niekończąca się podróż po wiersz.
Ryszard Chłopek, Wieczna ospa
Debiutancki tom Ryszarda Chłopka czytałem, raz po raz zerkając na jego tytuł. Sam się napraszał, sugerował, że pewne właściwości wieku dziecięcego albo podatność na określone przypadłości w czasie jego trwania, zapisane tu metaforycznie jako nazwa powszechnie znanej choroby, mogą okazać się tak stabilne i permanentne, że potem, w późniejszym i dojrzałym życiu, determinują sposób myślenia i postępowania. Co – zastanawiałem się – mogłaby oznaczać ta przypadłość, jeśli miałbym czytać tom Ryszarda Chłopka w ten sposób? Przyszła mi na myśl przede wszystkim bezradność, nie ta szczenięca, ale ta z wyboru, ta uprawiana, świadomie wyhodowana, pomyślałem o lekcjach tkwiących w rezygnacji, nie w zwycięstwie. Chłopek w swoich wierszach czasem przypominał przechodnia-kwietystę przyłapanego na skrzyżowaniu w ogromnym mieście, na samym środku pasów tuż przed zmianą świateł. Z tej jego bezradności przy konfrontacji tego, co nabyte czy praktykowane, z tym, co dostrzegalne, wylewało się mięso, trzeźwe i oszacowane: „nie mogę się oprzeć wrażeniu, / że tak naprawdę zarżnięto nas / i wszyscy wisimy na haku, / tuż obok kartki z napisem: / 11.40 zł za kg”.
„Stoisz skołowany z rękami w kieszeniach. / Zamykasz oczy” – zapisywał Ryszard Chłopek. Jakby doskwierał mu brak wytycznych, niedostępność i niefunkcjonalność zasad – nie w znaczeniu kodeksu lub regulaminu, utrzymujących porządek, ale promienia, wskazującego drogę, o który można się – siłą idei, czy też mniej uporządkowanej wewnętrznej potrzeby – oprzeć. W jego świecie „wszystko, // jak samochód przeznaczony do kasacji, / zbiło się w kostkę i trudno / odróżnić hamulec od tylniej szyby” – ta niepojęta, niepożądana i źle znoszona kondensacja, ten naddatek masy i szczegółu zdawał się wyzwalać tęsknotę za porządkującą mocą ideału, a może po prostu pomniejszych punktów orientacyjnych, o których Chłopek pisał z pragmatycznym rachunkiem: „nie ma” i „nigdy nie było”.
„Jesteś normalnym, zdrowym człowiekiem” – mantrował autor, jakby ta diagnoza, powtórzona z określoną częstością określoną ilość razy miała stworzyć stan faktyczny. Człowiek obdarzony owymi właściwościami nie musi sobie tego powtarzać, nie potrzebuje – w odróżnieniu od pensjonariuszy zakładów opieki psychiatrycznej – świadectwa zdrowia psychicznego. Ale szaleństwa w Wiecznej ospie nie ma, ta refreniczność miała na celu prawdopodobnie utwierdzenie bohatera w pewności, że znajduje się w odpowiedniej kondycji i na właściwym miejscu. Na przykład tam, gdzie „świat zbiega się w jednej linii zwanej horyzontem, / a horyzont zbiega się w jednym punkcie zwanym / tobą”. Urokliwe, trzeba przyznać, choć chętniej wziąłbym to za wyraz artystycznych życzeń autora niż sprawozdanie z rzeczywistości, która go otacza.
A w tej rzeczywistości – oprócz bezradności dotkliwej zwłaszcza wobec braku czytelnych szlaków – widzimy także mądrego człowieka, który wie, że miłość nie gwarantuje absolutnej akceptacji, i dlatego zapisuje: „kiedy przewracamy się na drugi bok równocześnie / i kiedy przewracamy się wewnątrz zupełnie samotnie”. Spotykamy obrazy piękne i poruszające, czasem wyimaginowane: „Gdy otworzyłaś oczy, zobaczyłem nagle, / jak wiatr i mróz parzą na nich / swoje straszne wzory”, czasem mogące służyć za surrealistyczną pointę realnych sytuacji: „15 godzina za kółkiem. / Niebo odbija się w asfalcie. / Ptaki mają dwa wymiary i jedno skrzydło”.
Grzegorz Giedrys, Wiersze dla dorastających dziewcząt z dobrych domów
W debiutanckim tomie Grzegorza Giedrysa, przemówiła do mnie przede wszystkim ‑sporadyczne eksponowana w liryce współczesnej – potrzeba odnajdywania innej osoby nie po to, żeby – dajmy na to – przejrzeć się w niej, ale w celu dokonania pewnej transakcji. W celu zawierzenia, świadomego albo wynikającego z instynktownego dyktatu wejścia w sytuację bycia dłużnikiem. Żeby zawdzięczać wierzycielowi? Żeby się poniżyć? Żeby się zabezpieczyć, wytworzyć osłonę przed samotnością? Być może. Istnieją osobowości, potrzebujące wierzyciela, by w niego równocześnie godzić, uskarżać się, i korzystać z jego ochrony, i być może tego typu właściwość posiada bohater wierszy Grzegorza Giedrysa. „Coś wam zawierzyć, / coś wam zawdzięczać” – oświadcza, po czym przyłapuje się, że nie była to deklaracja bezinteresowna, że dzięki niej – oprócz możliwości skargi – zyskał sposobność do rozpoznania swojej własnej kondycji: „musiałem pozostać kawałkiem mięsa usypianym w czyichś ustach, / wkładanym pod język – bezwstydnie i niepowrotnie”. Tego typu interakcje należą do wyjątkowo skomplikowanych, ale Giedrys nie wikła się w nie zbyt głęboko, nacisk kładzie na opis, nie na analizę, stąd szybko dochodzi do niezwykle istotnego wniosku, nie dla każdego pisarza dostępnego, że jedyną w miarę stabilną formą zawierzenia jest ufność wyłącznie względem samego siebie: „Jedyne ulice, w jakich wszystko wydaje się jednakowo bliskie, / to pociemniałe od kurzu, spękane od wilgoci ulice moich żył”.
Człowiek, uznający elementy otaczającej go rzeczywistości za intruzów, w stosownym czasie uświadamia sobie, że nosicielem wrogiego elementu może być również bliska osoba: „nie uczyć się nowych zwyczajów i uprzejmości / nie przyswajać słów mieszkań i ciał / które mnie przekroczą albo zwyciężą”. Zawierzenie okazało się prowizoryczne, ostatecznie zostaje samotność, już oczyszczona ze złudzeń, ujęta w wyraźnie określony punkt: „Wszystko wymiera w pokój / W którym jestem”. Zostaje trzeźwe spojrzenie na rachunek swoich zamierzeń, nieudanych: „chciałem napisać Biblię – nie taką dla tłumów, / lecz jedynie dla tych, co za mną pójdą”.
Pejzaż miejski, niemal wszechobecny w liryce współczesnej, w wierszach Giedrysa staje się wyjątkowo żywotny i drapieżny, prawie nigdy nie pozostaje obojętnym tłem – występuje jako element dynamicznego spektaklu, gdzie wieże kościelne to „rzeki rozżartych psów”. Samo miasto w utworach Giedrysa postrzegam jako metaforę wyrażającą zakleszczenie nie w fizyczności samego tłumu (to przełożenie byłoby zbyt proste), ale w tym, co go reguluje: w religii, systemach myślenia. „Nigdy nie wyjadę z tego miasta. / Ja z tego miasta ucieknę” – zapisuje autor. Nie ma się co dziwić, skoro próby intymnego zawierzenia spełzły na niczym, kondycja tłumu została zdiagnozowana, a uczucia z tego przyjemniejszego i – że tak powiem – szlachetniejszego zakresu rozgrywają się w scenerii przypominającej korytarz na OIOM-ie, w którym dla fantazji powieszono obrazy Hieronima Boscha: „kochają tylko ludzie którzy przez chwilę / unoszą się na pęcherzach krwi”.
Skoro pojawiło się odniesienie do malarstwa, pozwolę sobie przywołać świetny – moim zdaniem – fragment wiersza Grzegorza Giedrysa: „młody malarz nie potrafił pokazać / postaci siedzących umierających / które wyglądały raczej jakby budziły się z płytkiego snu / wreszcie bólu / bo pierwszy szkic musiał wypełnić szpetotą / gorączką gorliwością”. Rozbieżność między prawdą sztuki a interesem artysty wybrzmiała tu w donośnej i czystej postaci. Aż żal mi, że Wiersze dla dorastających dziewcząt z dobrych domów to dotychczas jedyny tom Grzegorza Giedrysa. Mam nadzieję, że nie ostatni.
Małgorzata Jurczak, Temu co jest
Temu co jest Małgorzaty Jurczak przypomina mikrokosmos. Zanadto nasycony, „tak że na niebo nie ma już miejsca”, przepełniony kosmicznym promieniowaniem, ludźmi, cyklicznym ruchem i chaotycznym bieganiem, wyzwala zachwyt i dociekliwość. Jurczak eksperymentuje, w zabawny i sugestywny sposób wyznacza przestrzeń tego swojego mikroświata, w którym „zduszony, krótki oddech / ma już w sobie cały ogrom powietrza / i zachwyt”. Bawi się jego następną właściwością – czasem, i trzeba przyznać, że finał tej zabawy okazuje się niekonwencjonalny: „Słońce […] jest piłką, którą roześmiana dziewczynka / przerzuca nad krzakiem porzeczek / do smutnej kobiety po drugiej stronie / – do siebie smutnej”.
Gdzie znajduje się bohaterka w swoim specyficznym kosmosie? Szukanie obserwatorki nad owym lirycznym uniwersum okazuje się nadaremne. Nie wygłasza do nas tyrad, nie ma świata w zasięgu. Ta, która do nas w Temu co jest mówi, znajduje się w centrum, ale nie zajmuje tam żadnego wyróżnionego miejsca – stanowi element, pojedynczy detal. Gdybyśmy przez moment potrzymali się tej astronomicznej metaforyki – oczywiście z odpowiednim dystansem – moglibyśmy powiedzieć, że świat Małgorzaty Jurczak przypomina zapis kosmicznego promieniowania tła, gdzie również widzimy okrąg, na pierwszy rzut oka przypominający Ziemię, tyle że jest to obraz przestrzeni nieskończenie większej i co istotne – obserwator znajduje się nie ponad obrazem, ale w jego środku.
Ale może to mniej ważne. Istotniejsze na pewno jest to, że w pewnym momencie osobność bohaterki w owym zatłoczonym świecie zaczyna domagać się nazwy, kontaktu, dowodu podobnego istnienia. Prosi: „powiedz coś”. I nawet, jeśli nie otrzymuje odpowiedzi, zawsze pozostaje jej – co zapisuje sama Jurczak – „samotność patrzenia”. Pejzażowa, intrygująca: „Dzika jabłoń rdzewiejąca na słońcu od liści po korzenie”.
Istotniejsza w końcu okazuje się obecność stwórcy tego mikrokosmosu. Czasem żartobliwie domniemywana: „I rzeczywiście zapominasz o wszystkim, kiedy / moknąc wołasz: Jak dla mnie bomba! / bo prawie się udało schwytać na gorącym uczynku / tego, który ją podłożył”. Czasem orzekająca, poważna, po borgesowsku nieodzowna: „świat istnieje tylko pod Jego wzrokiem”. Ale Jurczak nie trwa w potrzebie uzyskania odpowiedzi na to zasadnicze pytanie. „Zapomniał o mnie ten, który mnie wymyślił” – stwierdza i oddala się do własnych rzeczy: jazdy pociągiem, osiedlowej ulicy czy obrazów zimowego spaceru, gdy pewne pytania można na moment zawiesić, odłożyć w niepamięć i patrząc na swoje ślady na śniegu, zawyrokować: „jestem na Ziemi pierwsza / i ostatnia”.
Tobiasz Melanowski, Wycieczki krajoznawcze
W wierszach Tobiasza Melanowskiego mości się przekorność, swobodne i permanentne puszczanie oka do czytelnika. Wyposażone w błyskotliwe dialogi, stworzone na potrzeby zaaranżowanych scen albo wywiedzione z podpatrzonych sytuacji, jego utwory wdzięczą się do czytającego, błyszczą, widać, że autor lubi paradę i błysk, na przykład wtedy, kiedy zapisuje: „Brak obrony / także może być taktyką wojenną”. Przeziera przez nie młodzieńcza i zapewne prostoduszna wiara w świat zdolny do dawania trwałych odpowiedzi nawet na niezupełnie poważne pytania, świat oferujący stałość zamiast prowizorki. „A co teraz, jakie wyjście proponujesz? / Jakie dobre rozwiązanie odnajdziesz w aneksie?”, „jakie mamy wyjście z tej niebywale nieciekawej sytuacji?” – raz po raz rzuca autor, co może bawić, ale nie sposób zatrzymać się przed możliwością postawienia własnego pytania: A gdyby nie było żadnego? Żadnego wyjścia. Żadnej ewentualności. Żadnego aneksu. Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Melanowski zatrzymuje się na poziomie tej raz zabawnej, innym razem czczej retoryki. Szkoda.
Prowadzi go zachwyt wynikający z samej możliwości pisania, czasem ta możliwość oznacza przyjemność: „Cóż za przestrzeń! Cóż za piękno” – zapisuje. Czasem, napawając się słowem, raz własnym, raz zestawianiem kolokwializmów, nie doprowadza tej możliwości do żadnego rozstrzygającego rezultatu. Wtedy abstrakcja niszczy sens przekazu i pozostają nam pytania w stylu: „Nie wystarczają już żadne słowa, by cokolwiek zmienić?” albo niezbyt odkrywcze, za to mocno narcystyczne konstatacje: „Jestem […] zbyt oczywisty, by wywołać jakąkolwiek / rewolucję”.
Dobrze, że Melanowski bywa też autentyczny, skupiony nie na sobie, wtedy czyta się go z satysfakcją: „A więc pobudka: wszystko nadal trwa w należytym spokoju. / Trochę bałaganu, ból głowy, niespieszny chód, / pies zagrzebany w pościeli”. świetnie, że prozaiczne zdarzenia potrafi nasycić ogromnym napięciem: „Krople i ich historia: tysiące bezdusznych tortur”.
Niekiedy przychodzi otrzeźwienie, zatrzymuje się ten sprawny mechanizm do składania słów. Gdy to się dzieje, widzimy porzucenie naleciałości, wyłączenie podsłuchów, zaczyna się własna, intrygująca myśl: „zniewalające fabryki iluzji, profanacji, codziennej pieśni żałobnej / sygnalizują zmęczenie?”. Tam był dla mnie Melanowski przekonujący – tam, gdzie dostrzegał zużycie albo ślad jakiegoś głębokiego fałszu, wobec którego wszyscy stoimy. Tam, gdzie schodziła z niego ekstatyczność, a zaczynało się zmęczenie. Trud. Wycieczki krajoznawcze to niewątpliwie istotny debiut, został doceniony przez szerokie grono krytyków, choć osobiście czuję się w obowiązku napisać, że moim zdaniem został nieco przeceniony.
Anna Piekara, Naszyjnik
W wierszach Anny Piekary intrygowała mnie obojętność, to zmrożone i misterne spojrzenie, uświęcające i niemal tak spokojne, jak wobec spodziewanego rozstania. Albo wobec doświadczonej i przewidywalnej obcości. Ludzie na ogół tworzą sobie życie z sytuacji niewiele znaczących, składają je z drobiazgów i zaprzątają nimi czas swój i podobnych sobie, wypełniają nimi rozmowy. Ale nie każdy jest im podobny. Anna Piekara doskonale widzi, że świat może być krępujący albo przez swoją nachalność, albo przez schematyzm, dostrzega, że dotkliwe bywa obcowanie zarówno z tymi, którzy własne byle co, błahe zdarzenie, modny zakup czy wakacyjną podróż wynoszą do rangi znaczącego, tak samo jak z tymi, którzy żyją w sposób tradycyjny: dom, rodzina, dzieci – można by streścić. Nużące to i – nade wszystko – nieczułe. Schematyczne. Ta rzeczywistość wymaga dostosowania się, choćby powierzchownego, a równocześnie, zdominowana przez schemat albo bylejakość, zmusza do ukrywania swojej osobności. A to doskwiera, zwielokrotnia poczucie dystansu, otwiera permanentną przepaść między ja – oni. Być może dlatego pojawiają się w wierszach Anny Piekary poruszające, depresyjne zapisy: „mnie dotyczy codzienność / jak choroba skóry, wstyd”. Oddychanie – symbol życia, zostaje sugestywnie sprowadzone do procesu fizjologicznego: „trzask powiek, / pocięta na paski czerń. wciąż oddychasz”.
Bohaterka, szukająca miejsca na swoje schronienie, znajduje je tam, gdzie cała ta powierzchowność ma zakazany wstęp: „obraz jak rozsypana sól skrapla się na włosach, ciąży, pochyla / w dół, gdzie ławice ryb to jedyny istniejący kolor. cień / miejsca, w którym zacznę oddychać”. Już wysyła tam swoich posłańców, lękliwie je bada: „jest takie słowo, o którym milczą współczesne / języki, miejsce w ciszy, gdzie zastygają gesty // […] odleciały tam wszystkie moje ptaki”, przy sposobności diagnozując także i siebie: „chowam się czasem pod wodę po piach czekam czekam bezustannie”.
Obcość odczuwana wobec otoczenia przenosi się tu na zjawiska atmosferyczne, pory roku. Powstają lapidarne, pasywne zapisy, sprawozdania ze świata, który już nie dotyczy, nie absorbuje: „następnego dnia / zaczyna się lato // piękne / słoneczne / obce”. Czasem – choćby na widok fotografii – nadchodzi rozpamiętywanie, lecz nie przywraca dawnego, ale pogłębia poczucie straty i bezradnego niezrozumienia: „więc to jednak prawda / sprzed kilku lat // nagle”. Niektóre przedmioty zaczynają wyzwalać mortualną obsesję, czasem podaną niezwykle zmysłowo: „boję się konwalii […] są dla mnie za drobne za czyste za świeże / wszystkie bym zasiała na grobach dziewczynek”.
Ale to mój sposób czytania wierszy Anny Piekary. Niewykluczający odmiennych możliwości lektury. Zwłaszcza że w jej liryce, obok przywołanych tu fraz, przygnębiających i bolesnych, trafiają się także zapisy znacznie lżejsze, subtelnie ironiczne: „tak, mam kobiece odbicie w lustrze, sprawdziłam” – oświadcza autorka. I co – można zapytać? „Można z tym żyć” – zaraz odpowiada.
Paweł Sarna, Biały OjczeNasz
Paweł Sarna napisał ciemne, zmysłowe utwory nawiedzane przez tajemniczą postać Ojca. Zmarłego ojca, Boga Ojca, ojca-instytucję, autorytet ojca – kondycja tego enigmatycznego przybysza jest skomplikowana, w jej skład po części zdają się wchodzić właściwości każdej z wymienionych tu figur. „I wtedy wynurza się Ojciec” – zapisuje Sarna w wierszu otwierającym tom i zaraz dostrzegamy, że nie ma tu bezpośredniego przełożenia na biblijny – czy może w ogóle uświęcony – wizerunek Boga-Ojca. Za duże zabrudzenie. Za duży trud. Nie ta substancja. Zjawia się nie tak: nie zstępuje, nie staje w niepojętej światłości objawienia – ale z miejsca, gdzie tkwił, wydostaje się z mozołem. Bogowie na ogół nie biorą się za sprawy doczesne, które wymagałyby aż tak znacznego wysiłku. Zatem jeśli nie Bóg, to kto? Owszem, ojciec w wierszach Pawła Sarny posiada kilka cech nadprzyrodzonych: pojawia się w różnych miejscach niemal równocześnie („W tym czasie Ojciec przemierza żyły wodne. / A w chwilę później / spotykam go na ulicy)”, jest zawsze obecny, ale nie ma owych cech w wystarczającej ilości i doskonałości, aby bezdyskusyjnie można przypisać mu boskość. Co intrygujące, utracił także pewne istotne własności żywych: „Ta noc // będzie chłodna. / Dom oświetli Ojciec” – zapowiada Sarna. Oświetli – zwróćmy uwagę i dopowiedzmy – ale nie wniesie do niego ciepła, czego moglibyśmy się spodziewać po istocie już nie tak znacznie – co się okazało – uwikłanej w duchową substancję.
Kto zatem? Może powracający umarły? Jeżeli tak, należy przypuszczać, że oto powrócił ten sam, kto został pożegnany, ale nie powrócił taki sam. „Ojciec już schodzi ze skały” – zapisuje Sarna, przez co możemy rozumieć, że stracił należne mu miejsce i autorytet. Umarłym ojcem teraz w pewien sposób steruje syn, nakazuje mu pobyt w określonych miejscach, wykonywanie określonych czynności – narzuca mu swoją wolę i przez to wpada w konflikt z pamięcią o ojcu. Zakończyć go mogłaby śmierć samego syna: „Ojcze ciało moje może / przyjdzie ogień może / nas rozgoni”. Ogień w utworach Pawła Sarny „przemawia we wszystkich językach”, więc mógłby tu pełnić funkcję pojednawczego żywiołu – metaforę powrotu do śmierci, obojętnego w niej spotkania.
Mało komu we współczesnej liryce, w zaledwie jednym tomie wierszy udało się stworzyć tak zagadkową, niedającą spokoju postać. Nieskrojoną pod gust czytelnika, więc nie sztuczną, ale
autentyczną, niezwykle osobistą, poniekąd boską, poniekąd demoniczną. Pawłowi Sarnie udała się ta sztuka. Dlatego czytając jego frazy, choćby podobne do tej: „teraz mogę / modlić się do Ojca”, można się zastanawiać, interpretować, ale przede wszystkim można mu wierzyć. Tak jak można wierzyć poecie – na słowo. Ale to piękne słowo.
Marcin Siwek, Fuga dłoni
Fuga dłoni Marcina Siwka to wiersze oszczędne i wycyzelowane. Kunsztowne. Obserwacji Siwka towarzyszy transformacja, siła wyobraźni wzmacnia jego widzenie, sporadycznie dążące do odwzorowania tego, co w pewien sposób wszyscy dostrzegamy. Zawsze pojawia się element albo dorzucony („dzisiaj drzewa / mają zamiast liści /lusterka”), albo zmysłowo wyobrażony w całości: „masz w płucach / kremowe powietrze gładkie / atomy z kości słoniowej”. Siwek czasem sprawia wrażenie, jakby jego spojrzenia były rzucane od niechcenia, przypadkowo, ale dowodem kunsztu jest właśnie to, że jego posiadacz może sobie pozwalać na pozory nonszalancji, podczas gdy w rzeczywistości pozostaje świadomy własnych możliwości, posiada pewność wagi własnego gestu: „i / każdy kamień / przydrożny dla mnie // szkatułką / po brzegi pełną”.
Czasem wydaje się, jakby misterne zapiski Siwka zostały nakreślone na styku jawy i snu, powstały między rzeczywistością a nicością: „urywa się tło i ziemia”. Autor bywa lapidarny, kondensujący. „Niebo się zaciska / do stężałej kostki” – zapisuje, jakby pod wpływem ogromnego napięcia, natężenia uchwytnego i w emocjonalnym, i w intelektualnym wymiarze wiersza. Czyli – jak dla mnie – trzeźwo i pięknie zapisuje swoją własną prawdę. Jak choćby tu: „skorupka tynku / w czerwone odblaski // zajdzie za drzewa / gdy gwałtownie zasnę // przykryty szybko / chmurą czarnych liści”.
Szczególnie intrygująco prezentują się części Fugi dłoni, gdzie mamy do czynienia z subtelnym połączeniem okrucieństwa i erotyki. Siwek stworzył świat zasadniczo wymarły i pusty, jeśli chodzi o zasób rekwizytów czy pojawiających się w wierszach postaci. Skupił się za to na pewnych gestach, równocześnie bestialskich i czułych. „śpij głęboko // żebym / mógł cię rozbudzić // oderwaniem ręki” – zapisywał. Ale ten, kto zadaje ból, także mu podlega, może dlatego, że domaga się w ten sposób poświęcenia mu uwagi: „patrz na mnie // jestem zwierzęciem / z odrąbanymi nogami”. Znajdujemy tu i sadyzm, i opiekuńczość, złączone w parę – właśnie: po co? Aby wymusić zależność? Ofiary od oprawcy? To chyba byłoby zbyt odczytanie bezpośrednie, to można spotkać w pitawalu, liryka skłaniałaby do szukania odmiennych odpowiedzi. Może więc odwrotnie: zadający cierpienie pragnie wzbudzić w cierpiącym potrzebę swojej obecności? Tu zapewne otwierałoby się szersze pole interpretacyjne. Ale dla Siwka – mówiąc ogólnie – naruszenie ciała nie musi być dokonane ręką oprawcy, żeby w okaleczonym wyzwalało poruszające odczucia: „w stanie okaleczenia / natrętny jest / kontrast / między krwią / a / prześcieradłem // ten kontrast / kształtuje charakter / daje/ poczucie wstydu / za / nieporządek miejsca / w którym się / znalazłeś / kiedy /otwarłeś oczy”.
„Dobrze jest / czasem skaleczyć // kogoś // aby go orzeźwić” – zapisał w jednym z wierszy Marcin Siwek. Nie inaczej. Czasem nie ma innego sposobu.
Wiersze nominowanych autorów
Jacek Bierut
Pod drzewami
popielate kruki w tureckiej skórze mokasynach
na gołą stopę czarne błoto fioletowe pasma
na niebie popychają mętny świt
każdy gładzi w kieszeni nóż bo mógłbym
chcieć więcej tej kobiety wieprza
snu pod drzewami ale mojej wódki im żal
tylko mojej wódki im żal tylko mojej
wódki pod drzewami
Ryszard Chłopek
td.
To jest właśnie ten moment: stoisz na trasie wylotowej z Kielc
i łapiesz stopa. Słońce naprasza się aż do nieprzytomności.
Poza tym coś wisi w powietrzu jak Bóg, ale doskonale zdajesz
sprawę, że to nie On i że to w ogóle nie ma z Nim nic
wspólnego. Jak zresztą coraz więcej rzeczy. Robi to wrażenie,
jakby wszystko wymykało mu się spod kontroli. Taka właśnie
jest starość. Pozostaje tylko stać i czekać,
aż ktoś się zatrzyma albo na jakiś inny koniec świata.
Bo to oznacza koniec. Bo wyjedziesz i nie wrócisz prędko.
Wczoraj zrozumiałeś – ta okazja jest ostatnią rzeczą, na którą
czekasz. Dojedziesz do domu i weźmiesz się w garść. Całego.
Pozałatwiasz zaległe sprawy, pościerasz kurze, znajdziesz lepszą
pracę. Słowem – weźmiesz wszystko w swoje ręce.
Problem pojawi się dopiero wtedy, kiedy zrozumiesz, że to nie twoje
ręce, że całość toczy się i tak, niezależnie od tego, co zrobisz. Np.
– O kurwa! – krzyknął górnik wbiegając rano do kuchni
z rozharatanym policzkiem. – Przecież nawet się nie goliłem!
I to nie chodzi już o to, że nie masz wpływu i że
w ogóle jesteś bezsilny jak Bóg, bo to nic nowego, bo przecież
równie dobrze mógłbyś utknąć w pięciokilometrowym korku
pod Warszawą i żyłować klakson, puścić Biohazard, albo zaczytać
się w 34 tomie Conana.
Przeraża cię raczej to, że nie znasz nikogo,
kto mógłby coś zmienić; więc zaczynasz podejrzewać,
że kogoś takiego albo nie ma, albo wyjechał.
A to oznacza koniec. Bo nie wróci prędko.
Pewnie dojedzie do domu i weźmie się w garść. Całego.
Pozałatwia zaległe sprawy,
pościera kurze, znajdzie lepszą pracę.
Słowem – weźmie wszystko w swoje ręce.
Problem pojawi się dopiero wtedy…
’96
Grzegorz Giedrys
[Jestem już tak daleko od ciebie, matko]
Jestem już tak daleko od ciebie, matko,
że mógłbym umrzeć i byś tego nie poczuła.
Nawet jedna kropla mojej krwi nie spłynęłaby
pod twoje stopy.
Rzeczy tego świata nie zamarłyby w milczeniu,
żaden dzwon by nie zabrzmiał,
nikt by nie wyszedł na ulice, oczekując cudu.
Kiedy jakaś kobieta, której ciało dopiero poznaję i nie mogę
go jeszcze w pełni zrozumieć, ścieli mi łóżko;
kiedy wieże kościelne – te rzeki rozżartych psów, wymierzone
prosto w niebo – mijam i przełamuję w sobie;
ty jesteś daleko, matko, i nasłuchujesz, czy nie podchodzę do drzwi.
Kiedy jestem tak pijany, że nie mogę zasnąć,
kiedy przeprawiam się przez ulice,
pokonując ich ocienione deszczami brzegi,
ty jesteś tak daleko, matko, że w twoich dłoniach
rozkwita, kruszy się czas.
W macicy pokoju, który napina tylko po to swoje kształty,
żeby mnie przyjąć zupełnie, próbuję ciebie, matko, wywołać
głośniejszym oddechem, płaczem oddechu, myślą oddechu;
krzyczę przez sen.
Małgorzata Jurczak
Burza
Wiosenne trzęsienie nieba -
chmura urwana z nieba
– w chaosie spadania -
na moment ścianą wody łączy
to, co na zawsze osobne.
Może to taka premia dla wytrwałych,
chwila zapomnienia -
niebo zaczyna się na linii horyzontu,
ale jak tam dojść
po ziemi?
I rzeczywiście zapominasz o wszystkim, kiedy
moknąc wołasz: Jak dla mnie bomba!
bo prawie się udało schwytać na gorącym uczynku
tego, który ją podłożył.
Tobiasz Melanowski
André Breton, Arthur Caravan i Paul Eluard słuchają Throbbing Gristle
Plwociny. Albo łzy. I bardziej mżawka niż ulewa.
Kałuże są, a jakże: koła samochodów obracają się z trudem.
Krople na czole, krople na szybach, na siatkach, na liściach.
Krople i ich historia: tysiące bezdusznych tortur,
godziny modlitw przed świętym obrazem. Zatrważająca potencja:
zniewalające fabryki iluzji, profanacji, codziennej pieśni żałobnej
sygnalizują zmęczenie?
Anna Piekara
[fortepian]
fortepian
woła cię
przez deszcz
pomalowałam usta
każdy dzień
jest bez ciebie
Paweł Sarna
I powiedziane jest
św. Pawłowi Szyckiemu
Na końcu najgorętszej drogi po jakiej ci przyszło się czołgać
napotkasz kobietę która umawiała się z tobą czasem
że od teraz będziecie dla siebie coś znaczyć. I spotkasz
najdalszych krewnych co pławić będą swe dzieci
w blaszanych baliach. I zanim zapytasz czy wierzą
w nawrócenie czarownic i mężów ich i wrednych bękartów
spluną na ciebie a każdy przez lewe ramię.
I zanim powiesz że niedaleko stąd wylała rzeka
na takie miejsce jak tu i takich
odeślą cię skąd przyszedłeś. I będą mieć rację.
I jest napisane: Przez tę granicę nie będziesz przemycał
siebie. I nawet jeśli nie dotyczą cię tutaj żadne obrzędy.
I zaczniesz wierzyć w anioły.
I dowiesz się że dwa spośród wszystkich są miłosierne.
I płochliwy jest Anioł Eutanazji.
I leniwy jest Anioł Anestezji.
Marcin Siwek
IV (Epilog)
dobrze jest
czasem skaleczyć
kogoś
aby go orzeźwić