recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na Nowy Wiek. Rocznik 2003

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2003 (Justyna Bargielska, Juliusz Gabryel, Michał Kasprzak, Paweł Kozioł, Robert Król, Joanna Mueller, Robert Rybicki, Radosław Wiśniewski), towarzyszące projektowi "Poeci na nowy wiek".

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Justyna Bargielska, Dating sessions

„dzień sta­je / się swo­im wła­snym czar­no bia­łym zdję­ciem” – napi­sa­ła Justy­na Bar­giel­ska. Czy­ta­łem jej tom wie­lo­krot­nie, zawsze wra­ca­jąc do tej fra­zy. Może pozo­sta­wa­łem pod wpły­wem jej magii, może to ona szcze­gól­nie ostro wyzna­cza­ła punkt stycz­ny pomię­dzy moim gustem a utwo­ra­mi Bar­giel­skiej, a może dzia­ło się tak dla­te­go, że ogrom­ne wra­że­nie robi­ły na mnie meta­mor­fo­zy doko­nu­ją­ce się w tej liry­ce, nie­usta­ją­ce i nie­po­ko­ją­ce śle­dze­nie odra­dza­nia się sym­bo­li, zja­wisk atmos­fe­rycz­nych, przed­mio­tów, ludzi i zwie­rząt, cza­sem przy­pad­ko­wo zja­wia­ją­cych się w wier­szach, cza­sem bli­skich pamię­ci i waż­nych. Wra­ca­ły, tak jak nale­ży w liry­ce, zawsze w odmie­nio­nej posta­ci, jak­by tam, gdzie na moment zapa­dły, otar­ły się o ten uświę­ca­ją­cy pry­zmat – oko poet­ki, defor­mu­ją­ce je, by nadać im kształt, nie­zna­ny dotąd. „a słoń­ce, nie uwie­rzysz: potra­fi zajść we wszyst­kich /szybach naraz i wró­cić rano zaschnię­tą plam­ką / na dnie kie­lisz­ka.” – zapi­sy­wa­ła Bar­giel­ska. Snu­ła opo­wieść nie­po­skro­mio­ną i prze­ista­cza­ją­cą: „Pochód lat; jak drgnię­cie mię­śnia, gry­mas / ust lub szarp­nię­cie dźwi­gni – zmia­na / przed­mio­tów i ludzi; powro­ty poże­gna­nych – / znak medu­zy w dło­ni wypa­lo­ny drob­ną / rącz­ką opła­ka­ne­go”. Poka­zy­wa­ła obra­zy tajem­ni­cze, nakre­ślo­ne na pogra­ni­czu żar­tu i psy­cho­zy: „chłop­czyk, obgry­zio­ne paznok­cie, spo­ty­ka / w bocz­nej alej­ce jesien­ną topo­lę wariat­kę / wnie­bo­pien­ną. sta­ra baj­ka. obję­ci odcho­dzą / w kie­run­ku opłot­ków, złą­cze­ni cał­kiem trwa­le /niejasnym sto­sun­kiem do krę­gów świa­tła z okien.”
Dys­po­nu­jąc wspa­nia­łym gestem wyobraź­nio­wym, pozwa­la­ła sobie na ima­gi­na­ty­wi­stycz­ną dyrek­tyw­ność: „lustrza­ny / kory­tarz gdzie dziew­czy­ny o peł­nych dło­niach opo­wia­da­ją / sobie fil­my o sza­lo­nej miło­ści i poca­łun­kach któ­re zna­czą / wię­cej niż wszyst­ko inne. ryba poły­ka ich sło­wa i świe­ci, / świe­ci. mecha­ci kro­ni­ka­rze, ryj­cie w pia­skow­cu kicię / wiel­ko­oką wśród mnó­stwa szcze­gó­łów. teraz, szyb­ko.”

Cza­sem w owym cią­gu prze­mian, w tej poru­sza­ją­cej zmien­no­ści poja­wia­ły się cie­nie tego, co defi­ni­tyw­ne. śla­dy śmier­ci – wyra­żo­ne jako lęk przez zni­we­cze­niem, nie sce­na sytu­acyj­na – do utwo­rów Bar­giel­skiej prze­do­sta­ją się przy­pad­ko­wo, zosta­ją spo­strze­żo­ne en pass­sant, spo­śród obfi­to­ści tego, co rucho­me i żywe, wydo­by­te jak­by od nie­chce­nia: „dzień mija na licze­niu. żół­tych prę­tów / w ogro­dze­niu tram­wa­jów, frędz­li lesz­czy­ny, / rudych kobiet na fil­mie, chwil dzie­lo­nych / na już i jesz­cze nie. ile przyj­dzie zosta­wić”. Ale nie pozo­sta­ją zama­sko­wa­ne, Bar­giel­ska nazy­wa wprost, choć jest w tej czyn­no­ści nie­zwy­kle sub­tel­na, jak choć­by w wier­szu o dziew­czy­nie, któ­ra wpa­dła do stud­ni: „„I nie było świ­tu. Zimę spę­dzę pod lodem, / znaj­dzie­cie mnie wio­sną, powie­cie, że się zmie­ni­łam, / że jest w moich oczach wyraz, któ­re­go nie było.” Zresz­tą cza­sem ją chy­ba ta ruchli­wość oży­wio­ne­go świa­ta nuży, iry­tu­je zwłasz­cza wte­dy, gdy sta­je się natręt­na, nie­po­żą­da­na wsku­tek zbyt­niej bli­sko­ści: Złosz­czą mnie ich okna. Prze­sa­dza­ją z tym życiem, / tak jak­by nie wie­dzie­li, że wca­le nie trze­ba.”

Nie zapo­mnij­my o miło­ści. W wier­szach Bar­giel­skiej cza­sem bywa fry­wol­na, kore­spon­du­je z dosłow­nym odczy­ta­niem tytu­łu tomu. Tak dzie­je się wte­dy, gdy autor­ka zapi­su­je: „Widzia­no mnie z męż­czy­zną w hali wol­ne­go lotu”. Cza­sem oka­zu­je się skom­pli­ko­wa­na, wyzwa­la potrze­bę znie­wo­le­nia i pęd ku suwe­ren­no­ści rów­no­cze­śnie: „nie wię­zi mnie upał, / więc bio­rę two­ją rękę bez­wład­ną i cięż­ką, / i kła­dę na swo­im bio­drze / by nie zerwać się / i nie pobiec tam, dokąd w słoń­cu / musia­ła­bym się czoł­gać.” Bar­giel­ska zmy­sło­wo i żar­li­wie poka­zu­je spu­sto­sze­nie i zara­zem roz­kosz utra­ty, mówi, że czas niwe­cze­nia i czas zysku może zbie­gać się w fascy­nu­ją­cym pra­gnie­niu: „Wydo­stać się z cia­ła jak z pło­ną­ce­go auta / zanim będzie / za póź­no.”


Juliusz Gabryel, Hemoglobina

W Hemo­glo­bi­nie świa­ty i posta­ci wyzwo­lo­ne przez moc wyobraź­ni współ­ist­nie­ją z rze­czy­wi­sto­ścią opi­sa­ną deta­licz­nie, gdzie uwi­dacz­nia się zwłasz­cza upodo­ba­nie auto­ra do przed­sta­wia­nia pew­nych sytu­acji krań­co­wych. „Pod­da­ję wam pań­stwo prze­kształ­ca­ją­ce” – zapi­su­je Juliusz Gabry­el i wyli­cza miesz­kań­ców tej swo­jej gale­rii, prze­ra­ża­ją­cej i wcią­ga­ją­cej. Urą­ga ona poszu­ki­wa­czom kla­sycz­ne­go mode­lu pięk­na i sym­bo­li­ki tra­dy­cyj­nie koja­rzo­nej z liry­ką, może być cięż­ko­straw­na dla este­ty-ruty­nia­rza, dla hedo­ni­sty się­ga­ją­ce­go po wier­sze w przy­pły­wie melan­cho­lii listo­pa­do­wych nocy nie­straw­na abso­lut­nie. Zamiesz­ku­je ją „anioł skon­stru­owa­ny ze słu­pów / i kabli tele­fo­nicz­nych” oraz „chło­piec / przy­by­wa­ją­cy na świat zawsze / w śre­dnio­wie­czu”, poja­wia się orga­nicz­nie zmy­sło­wa figu­ra kró­lo­wej cier­ni: „boże, chroń kró­lo­wą cier­ni. / jej bez­sze­lest­ne i roz­ga­łę­zio­ne ramio­na. […] chroń jej futrza­ny odwłok. / ilu ludzi musia­ło ści­nać wło­sy, / żeby mogła się ubrać.” Mistrzow­sko prze­bie­ga to przy­wo­ła­nie istot, nie­po­ko­ją­cych i zagad­ko­wych.

Gabry­el, tak jak zazna­czy­łem, nie stro­ni od kla­sycz­ne­go mime­sis, lecz nie­mal zawsze odwzo­ro­wu­je rze­czy­wi­stość w rady­kal­nej posta­ci. Poka­zu­je miej­sca wyizo­lo­wa­ne, w jego utwo­rach raz po raz poja­wia się szpi­tal; pochy­la się nad opi­sem śmier­ci czy sza­leń­stwa tak dokład­nie jak­by dys­po­no­wał wia­ry­god­no­ścią naocz­ne­go świad­ka. „Prze­bu­dze­nie, elek­trow­strzą­sy, wdech. / szarp­nię­cie” – tak brzmi echo pły­ną­ce z jego praw­dzi­we­go świa­ta, tak wyglą­da jego spoj­rze­nie – to cza­sem zdaw­ko­wy, repor­ter­ski zapis: „leży na sto­le ope­ra­cyj­nym, / nie oddy­cha”, cza­sem zme­ta­fo­ry­zo­wa­na opo­wieść, na przy­kład o che­mio­te­ra­pii: „bóg […] szy­ku­je żoł­nie­rzy, / rucho­my poli­gon wpusz­czo­ny pod ciśnie­niem / ze strzy­ka­wek”. Wobec tego medycz­ne­go panop­ti­kum cia­ło sta­je się dla Gabry­ela prze­no­śną celą: „wię­zie­nia […] nosi­my […] ze sobą” – odno­to­wu­je. Celą, któ­ra pamię­ta, gro­ma­dzi, ran jej zada­nych nie ima się czas, nie niwe­czy nicze­go, ale pogłę­bia: „wiem, że to co było, zosta­wia głę­bo­kie bli­zny, / z bie­giem cza­su coraz głęb­sze”. Nawet śmierć nie sta­no­wi kła­dzie kre­su tej doj­mu­ją­cej, prze­ra­ża­ją­co obec­nej pamię­ci: ” pamię­tam też, że umar­łem // potem była eks­plo­zja”.

Cza­sem oby­dwa rodza­je opty­ki, czy­li ta two­rzą­ca demo­nicz­ną kro­ni­kę demiur­ga i ta budu­ją­ca lapi­dar­ną rela­cję fak­to­gra­fa, zbie­ga­ją się w jed­nym wier­szu. Powsta­je wte­dy zamęt, dyna­micz­nie zacho­dzą na sie­bie dwa odręb­ne świa­ty – dzie­lą pomię­dzy sobą posta­ci, wymie­nia­ją rekwi­zy­ty, ale nie dba­ją o zacho­wa­nie rzą­dzą­cych nimi praw, co wyda­je się sta­wiać same­go auto­ra na kra­wę­dzi jakie­goś oczysz­cza­ją­ce­go i śmia­łe­go sza­leń­stwa: „cie­nie prze­sta­ły imi­to­wać rze­czy­wi­stość / bie­gną prze­trzą­sać szu­fla­dy / szu­ka­ją ostrych narzę­dzi” // żyjąc w lesie odcię­tym od pod­ło­ża / gło­śno się śmie­ję // pod­no­szę gło­wę jak rakie­tę kwia­tów”.


Michał Kasprzak, bo on to zgubi

Do debiu­tanc­kie­go tomu Micha­ła Kasprza­ka prze­ko­nał mnie okre­ślo­ny ele­ment, regu­lar­nie powra­ca­ją­cy na stro­nach bo on to zgu­bi. Mam na myśli trans­fer, zawsze i wszę­dzie obec­ny, nie­mal mecha­nicz­ny, nie­da­ją­cy wytchnie­nia. Wier­sze Kasprza­ka zazwy­czaj odczy­ty­wa­no w odmien­ny spo­sób, poja­wia­ły się w pobli­żu neo­lin­gwi­zmu, sam autor dawał ku temu powo­dy: albo grzązł w popu­lar­nych nie­uchwyt­no­ściach, albo zapi­sy­wał: „z dru­gim brze­giem łączy mnie / nadal zwo­dzo­ny / język”, co dawa­ło asumpt do roz­wa­żań o nie­moż­no­ści poro­zu­mie­nia się z dru­gim czło­wie­kiem, ale ja pozwa­la­łem sobie to trak­to­wać jako porząd­ną, dość okrą­głą, a rów­no­cze­śnie kokie­te­ryj­ną fra­zę. Zamiast tego w liry­ce Kasprza­ka inten­syw­nie prze­ma­wiał do mnie obraz świa­ta, w któ­rym wszyst­ko pod­le­ga trans­ak­cji: każ­dy obiekt, czy jest to przed­miot, uczu­cie, czy myśl, moż­na kupić, sprze­dać, zużyć i wymie­nić, ale każ­da z powyż­szych czyn­no­ści oka­zu­je się zawsze nie­skoń­cze­nie absor­bu­ją­ca i nigdy nie­wy­star­cza­ją­ca. Do cze­go? Na przy­kład do uzy­ska­nia spo­ko­ju, do osią­gnię­cia zaspo­ko­je­nia, do defi­ni­tyw­ne­go wyga­sze­nia roz­bu­dzo­nej potrze­by. Kie­dy Michał Kasprzak zapi­sy­wał: „han­del wymien­ny na czę­ści / część cie­bie za część mnie i zwy­czaj­nie / zle­cam zli­czam zlin­czam się w tych / trans­ak­cjach” zbli­żał się – nie wyklu­czam, że nie­świa­do­mie – do traf­ne­go uchwy­ce­nia waż­ne­go ele­men­tu kon­dy­cji współ­cze­sne­go czło­wie­ka Zacho­du, rów­no­cze­śnie odpy­cha­jąc od sie­bie sier­mięż­ne wid­mo gęby poety- neo­lin­gwi­sty. Gdy pisał: „przy­je­cha­łem wczo­raj / i nie wiem / czy wystar­czy mnie tutaj na jutro” albo: „mogę wró­cić do two­je­go cia­ła ale nie do cie­bie” pozwa­lał mi zakła­dać, że obiek­ty tej wymia­ny były obce i puste, jej prze­bieg – per­ma­nent­nie nie­za­do­wa­la­ją­cy, i że w rezul­ta­cie opo­wia­da mi swój żywot­ny dra­mat, two­rzy opis – cza­sem nie­po­trzeb­nie zbyt skom­pli­ko­wa­ny – pew­nych współ­cze­snych sytu­acji mię­dzy­ludz­kich, gdzie atry­bu­ty cia­ła to „znak jako­ści i atest”. Jak gdy­by dawał znać, że nasze wła­ści­we wyróż­ni­ki, zuni­fi­ko­wa­ne, spły­co­ne, w osta­tecz­nym rachun­ku i tak oka­zu­ją się darem­ne, sko­ro „wszyst­kie cia­ła rów­nie obce”.

Zda­rza­ło się, że Michał Kasprzak wycho­dził poza dia­gno­zo­wa­nie, wte­dy jego gest sta­wał się gwał­tow­niej­szy, przy­po­mi­nał manewr wymknię­cia się poza obszar wszech­ogar­nia­ją­ce­go trans­fe­ru. Był to gest nie­pod­le­ga­nia osza­co­wa­niu w rze­czy­wi­sto­ści zdo­mi­no­wa­nej przez sza­co­wa­nie, a jego inten­syw­ność zaraz tono­wał szept kon­spi­ra­to­ra, być może przy­pusz­cza­ją­ce­go, że jego spra­wa zosta­ła prze­gra­na: „prze­my­ci­li­śmy tu tro­chę nocy”. Ale zawsze coś zosta­ło. Coś wła­sne­go. Skra­dzio­ne­go. Coś wbrew powszech­nym regu­łom. Jakaś pięk­na gran­da. Osta­tecz­nie – co stwier­dził sam Kasprzak – „życie doko­nu­je się w / kie­sze­niach świa­ta”.


Paweł Kozioł, Czarne kwiaty dla wszystkich

Pisa­nie to zaję­cie nie­odzow­ne i zara­zem darem­ne – myśla­łem pod­czas czy­ta­nia debiu­tanc­kie­go tomu Paw­ła Kozio­ła – albo odmien­nie: jest to czyn­ność nie­ustan­nie redu­ku­ją­ca, nie­skoń­cze­nie powta­rzal­na, w pew­nych warun­kach może być odtwór­cza, zwłasz­cza dla bez­pie­czeń­stwa piszą­ce­go. „pisz ale tyl­ko wła­sną koły­san­kę na / okrą­gło jak­byś wie­dział że przy­szłość jest czar­ną / pły­tą któ­rą pusz­cza­li ci rodzi­ce” – zapi­sy­wał autor i cięż­ko było uchwy­cić punkt rów­no­wa­gi mię­dzy suwe­ren­nym, sta­now­czym gestem samo­okre­śle­nia, a wyra­zem lęku przed nie­zna­nym i – być może z tego lęku wyni­ka­ją­cym – nawo­ły­wa­niem do jakiejś obłą­kań­czej cyklicz­no­ści. Paweł Kozioł, zaplą­ta­ny w labi­ryn­cie liry­ki wła­snej, wła­sno­ręcz­nie i roz­myśl­nie wznie­sio­nym, zda­wał się być dosko­na­le świa­do­my powa­gi i moż­li­wo­ści miej­sca, któ­re sobie zafun­do­wał: „zamiast spro­sto­wa­nia / labi­ryn­tu ta ścież­ka dźwię­ko­wa bez wyj­ścia”. Ów labi­rynt był żywy, może nawet nie­bez­pod­staw­ne było­by wpi­sa­nie go w cie­le­sność same­go auto­ra, raz po raz przy­ła­py­wa­ne­go na zapę­tla­niu, redu­ko­wa­niu: „mia­stecz­ko gdy­by / twe ścia­ny były ze słów skre­ślał­bym / mia­stecz­ko gdy­by two­je ścia­ny nie były ze mnie”. Zno­wu: może to pró­ba prze­cho­wa­nia i rów­no­cze­śnie for­ma usza­no­wa­nia prze­szło­ści jako jedy­ne­go spraw­dzo­ne­go ukła­du odnie­sie­nia, a może pew­na – dostęp­na po zmia­nie opty­ki – suge­stia: to ja jestem wier­szem-labi­ryn­tem, labi­ryn­tem jest moja mowa, dla­te­go nie mogę go opu­ścić, jestem na nie­go ska­za­ny.

Ale tak­że tam, w pry­wat­nym schro­nie­niu, czai się nie­bez­pie­czeń­stwo, znaj­du­je się źró­dło oba­wy. Kozioł zapi­su­je: „a jed­nak razem od teraz do koń­ca / wer­su w nim wła­śnie zatrza­snąć się mówić / szcze­rze tak jak­by szyfr był dosko­na­ły”, co moż­na też potrak­to­wać jako para­doks spe­cy­ficz­nie rozu­mia­nej komu­ni­ka­cji, gdzie zakres moż­li­wość intym­ne­go – albo po pro­stu swo­bod­ne­go – mówie­nia zwięk­sza się pro­por­cjo­nal­nie do wzro­stu nie­moż­no­ści ode­bra­nia komu­ni­ka­tu. Czy jest to lęk przed ogól­ną cha­rak­te­ry­sty­ką języ­ka? Czy wła­sny, pry­wat­ny, bliż­szy kli­nicz­nej fobii niż wła­ści­wo­ściom kodu? Na pierw­sze pyta­nie moż­na zapew­ne dać roz­ma­ite odpo­wie­dzi. Odpo­wiedź na dru­gie mogła być popar­ta poja­wia­ją­cym się w wier­szach Paw­ła Kozio­ła przy­mu­sem samot­no­ści, może ufun­do­wa­nym na obse­syj­nym lęku przed fizycz­nym obco­wa­niem, może po pro­stu na bra­ku prze­ko­na­nia, że fizycz­na obec­ność może być zna­czą­ca: „świa­tła naszych miło­ści pozdra­wia­ją się”.

Paw­ła Kozio­ła wstę­po­wa­nie w wiersz mie­wa momen­ty słab­sze, jego labi­rynt, na ogół skon­stru­owa­ny porząd­nie, posia­da tak­że miej­sca mizer­niej­sze, dosłow­nie papie­ro­we. „przy­pływ morza, gdzie toną stat­ki słów nie zetrze / wszyst­kich prze­cin­ków od krwi mojej” – zapi­su­je Kozioł i wte­dy wcho­dzi w potrzask świa­do­mej kre­acji tek­stu­al­nej, wte­dy zamiast poprzed­nio wymie­nio­nych nie­bez­pie­czeństw, zamiast wia­ry­god­no­ści prze­ży­cia wyła­nia się instruk­cja pt. „zbu­duj sobie podob­ny labi­rynt, to pro­ste”. Ale to poja­wia się tak incy­den­tal­nie, że zapew­ne z obsza­rem auten­tycz­nym, a nie świa­tem wydu­ma­nym mamy tu do czy­nie­nia. Nie brak w nim dra­ma­tycz­nych obra­zów: ” oddech ptak któ­ry wybu­do­wał gniaz­do / na stro­mym drze­wie kości na gałę­zi / two­je­go oboj­czy­ka goto­wy do lotu” czy dyna­micz­nych i odkryw­czych resty­tu­cji zna­nych poetyc­kich zabie­gów: „nie­bo / pode­szwy ma błysz­czą­ce idzie // na nas”. Wszyst­ko to, tak jak zazna­czy­łem, wobec darem­no­ści: „pisz więc tak gło­śno aby tam nie było ciszy / z nadzie­ją że usta­wisz głos lep­szy od ciszy”.


Robert Król, Gatunki śniegu

Robert Król w debiu­tanc­kim tomie spra­wia wra­że­nie oszo­ło­mio­ne­go wyko­ny­wa­niem albo samą moż­li­wo­ścią wyko­ny­wa­nia ewen­tu­al­nie obser­wo­wa­nia tysię­cy czyn­no­ści dru­go­rzęd­nych; przed­sta­wio­ne w wier­szach mogły­by mieć na celu uzy­ska­nie kom­ple­men­tu od przy­ja­cie­la albo ocza­ro­wa­nie czy­tel­ni­ka, nie mogę dłu­go zatrzy­my­wać się przed stwier­dze­niem, że cho­dzi o czy­tel­ni­ka nie­wpraw­ne­go – tego jest pro­ściej olśnić, zacza­ro­wać, niż skło­nić do myśle­nia. „nie­ja­sne / manew­ry. Nie­peł­ne sto­sun­ki”, „nagłe for­te­le” – Robert Król zapi­su­je mnó­stwo fraz tego typu, zgrab­nych i abs­trak­cyj­nych, sta­wia pyta­nia bły­sko­tli­we, ale puste, pasu­ją­ce wszę­dzie i nigdzie: „Może / się tak oko­pać, dać uwieść / pozo­rom?” Dobrze, super, ale jakim pozo­rom? – miał­bym ocho­tę odpo­wie­dzieć pyta­niem – to przez brak infor­ma­cji o samym tema­cie roz­mo­wy oraz dla­te­go, żeby dowie­dzieć się, czy roz­ma­wia­my w tak­sów­ce, palar­ni haszy­szu, czy na pogrze­bie.

Szczę­śli­wie owe papie­ro­we popi­sy, eru­dy­cyj­ne dresz­cze, zmie­nia­ją się w odczu­cia indy­wi­du­al­ne, Król docie­ra do sie­bie, nad­da­tek wie­dzy i lek­tur opa­da i uka­zu­je go w peł­ni jego suwe­ren­no­ści, cza­sem – po odrzu­ce­niu tego auto­ma­tycz­ne­go sza­fa­żu słów – nie­ocze­ki­wa­nie bez­bron­ne­go: „I ty, mały / zło­śliw­cu, też tam będziesz ster­czał / nago z top­nie­ją­cym soplem w ręku. ścię­ta / mro­zem kału­ża zwią­że ci sto­py. Może / zdą­żysz ochło­nąć, niż znów śnieg ude­rzy”. źró­dło zagro­że­nia było­by tu doszczęt­nie zewnętrz­ne, nie mia­ło­by nic wspól­ne­go z języ­kiem, jego moż­li­wo­ścia­mi, ogra­ni­cze­nia­mi i upo­je­niem się nimi. Do mnie to prze­ma­wia. „Szu­kam tezy, aby mógł wypeł­nić się mit” czy „sko­śno­ocy w uści­skach, szu­ka­ją­cy kon­tak­tu” – w zapi­sach tego rodza­ju poja­wia się zagu­bie­nie auten­tycz­ne, obser­wa­cja wła­sna, wręcz nama­cal­na niczym bli­zna na wła­snej twa­rzy. Cza­sem widzi­my ją w szer­szym wymia­rze: „życie […] roz­cho­dzą­ce się leni­wie na boki” – czy­ta­my i wte­dy widać, że ten brak kon­tro­li nad roz­cheł­sta­niem świa­ta jest bole­śniej­szy, a samo życie – tward­sze i praw­dziw­sze niż żon­glo­wa­nie biblio­te­ką oso­bi­stą, że tak to ujmę. Robert Król potra­fi pisać zmy­sło­wo i pla­stycz­nie, jak gdy­by ota­cza­ją­cą go rze­czy­wi­stość uchwy­cił jako wymiar wszyst­ko­żer­ny, pochła­nia­ją­cy: „Ptak wessa­ny pod obłok jesz­cze się sza­mo­cze”. Pięk­ne obra­zy, a przede wszyst­kim oso­bi­sty pomysł i tech­ni­ka.

Oczy­wi­ście moż­na odczy­tać Gatun­ki śnie­gu w odmien­ny spo­sób. Tak żeby zacho­wu­jąc atu­ty tej liry­ki, rów­no­cze­śnie nie pięt­no­wać tego, co mi oso­bi­ście doskwie­ra­ło w lek­tu­rze. Mam tu na myśli sym­pa­tycz­ną towa­rzysz­kę poezji, iro­nię – to jest ta pani, co to na ski­nie­nie przy­cho­dzi i cza­sem zastę­pu­je straż pożar­ną. Lirycz­na mar­kie­tan­ka. „Iro­nia // rze­czy łatwych” – jak zapi­su­je sam autor. Może to wła­śnie w jej obec­no­ści nale­ży odczy­ty­wać owe „lek­kie pro­jek­cje”, może cała ta machi­na nie­mal bez­se­lek­tyw­ne­go obser­wo­wa­nia i sta­wia­nia pytań zosta­ła uru­cho­mio­na wła­śnie po to, żeby „utknąć w prze­py­chu sło­wa”. Zapew­ne moż­na i tak. Zapew­ne Robert Król świa­do­mie zało­żył, że pisze „Prze­kła­dy melo­dy­jek na język wtór­ny”, choć ja go wolę – i to mi się w Gatun­kach śnie­gu szcze­gól­nie podo­ba – tam, gdzie „znaj­du­je wol­ne miej­sca w nie­fo­rem­nym / krę­gu”. Wolę go tam, gdzie ta iro­nia oka­za­ła się dla nie­go zbyt mała, nie­wy­star­cza­ją­ca – i wobec świa­ta, i dla nie­go same­go.


Joanna Mueller, Somnambóle fantomowe

Wobec debiu­tu Joan­ny Muel­ler mówio­no cza­sem – i nadal się mówi, tyle że w cało­ścio­wym odnie­sie­niu do jej liry­ki – o pro­jek­cie, czy­li przed­się­wzię­ciu prze­my­śla­nym, zapla­no­wa­nym, posia­da­ją­cym cel. Gdy­by tak było, akcja prze­ciw­sta­wia­ła­by się kre­acji, punkt cięż­ko­ści w jej wier­szach odda­lił­by się od umy­słu demiur­ga i zma­te­ria­li­zo­wał w rękach pla­ni­sty. Ja uwa­żam, że Som­nam­bó­le fan­to­mo­we napi­sał żywioł, odważ­ny, obja­wia­ją­cy się w nie­ska­zi­tel­nie czy­stej lirycz­nie posta­ci, i może dla­te­go tak trud­no cza­sem to przy­znać, może dla­te­go cza­sem wygod­niej­szym roz­wią­za­niem wyda­je się zaufa­nie do sto­so­wa­nia for­muł goto­wych lub posłu­gi­wa­nie się wymyśl­ną ter­mi­no­lo­gią niż dawa­nie wyra­zu prze­ko­na­nia o ist­nie­niu ducha poezji. Wygod­niej­szym nie zna­czy prost­szym: zasad­ni­czo każ­dy kry­tyk na oko­licz­ność pisa­nia o liry­ce Joan­ny Muel­ler stwo­rzył roz­bu­do­wa­ny meta­ję­zyk; zna­czą­ce, że owe meta­ję­zy­ki oka­za­ły się tak odręb­ne, że nie osią­gnę­ły poro­zu­mie­nia na żad­nym wspól­nym obsza­rze. Wręcz prze­ciw­nie: jeśli się spo­ty­ka­ły, to nie­mal wyłącz­nie wyłącz­nie w try­wial­no­ściach: lin­gwizm, neo­lin­gwizm, jakieś tam mówie­nie zza maski czy spod maski, poezja meta­ję­zy­ko­wa itp. Gdy­by to był pro­jekt, praw­do­po­dob­nie wyzna­czo­no by okre­ślo­ne tery­to­rium wspól­ne­go dys­kur­su, w logicz­ny spo­sób obu­do­wa­no by jej wier­sze inte­lek­tu­al­nie – tak mi się wyda­je, ale może prze­ce­niam moż­li­wo­ści kry­tycz­ne­go odsłu­chu liry­ki Joan­ny Muel­ler. Dla­te­go wier­sze Muel­ler to żywioł, wrzą­cy i może cza­sem nawet dla niej samej nie­do­cie­czo­ny, jako pro­jekt moż­na je okre­ślić w odnie­sie­niu do odmien­nych poetyk, nie do gene­zy.

„co wynik­nie co umknie co wyło­wię / gdy ency­klo­pe­dię mnie ode­mknę / co wysło­wię gdy roz­dra­pię nie­roz­cię­te” – zapi­sa­ła Muel­ler, a po chwi­li doda­ła: „po co zamy­kam / w wiersz co wymknie się / co wemknie się co / minie mnie” – dla mnie przy­wo­ła­ne fra­zy świad­czą o pora­ża­ją­cej nie­pew­no­ści, auten­tycz­nej, nie skro­jo­nej na wybra­ną mia­rę. Zwy­kłej, a wstrzą­sa­ją­cej. Fraz o zbli­żo­nej wymo­wie znaj­du­je się w Som­bam­bó­lach fan­to­mo­wych mnó­stwo, przy­kła­do­wo ból, demon tej liry­ki, nawie­dza ją cyklicz­nie, cza­sem wręcz bywa nazwa­ny po imie­niu. Tak samo miłość, „miłość nie­szczę­sna”, jak zapi­sa­ła sama Muel­ler. Ele­men­tar­ne odczu­cia. Naj­waż­niej­sze. Mam wra­że­nie, że mówiąc o wier­szach Joan­ny Muel­ler, nie musi­my mówić o lin­gwi­sty­ce teo­re­tycz­nej. Im bar­dziej skom­pli­ko­wa­na liry­ka, tym bar­dziej pro­ste­go opi­su wyma­ga. W prze­ciw­nym wypad­ku łatwo stwo­rzyć nie­przy­tom­ną umy­sło­wą hybry­dę, rów­nie bez­myśl­nie idą­cą przez trzeź­wość i non­sens. Zwłasz­cza że w utwo­rach Joan­ny Muel­ler jaskra­wa i wszech­obec­na jest pod­mio­to­wość, a nie przed­mio­to­wość, co w moim odczy­ta­niu powin­no być wystar­cza­ją­co wyraź­nym sygna­łem dla czy­tel­ni­ka, żeby pochy­lił się nad tomem, zanim zacznie opo­wia­dać nie­do­rzecz­no­ści.

Owszem, to jest liry­ka wyma­ga­ją­ca. Skom­pli­ko­wa­na. Nie miz­drzy się. Pię­trzy się. Czy­tel­nik przy­zwy­cza­jo­ny do lek­tu­ro­wej matry­cy, ama­tor ste­reo­ty­pu, miło­śnik pio­se­nek, któ­re sły­szał i dla­te­go je lubi, nie ma tu cze­go szu­kać. „te godzi­ny przy pió­rze oka­le­czeń nie leczą” – zapi­sa­ła Muel­ler w nawią­za­niu do zna­ne­go utwo­ru Gro­cho­wia­ka. Dla­te­go nie nale­ży przy­pusz­czać, żeby nagle nabra­ły uzdra­wia­ją­cych wła­ści­wo­ści przy lek­tu­rze. Nie tak ma być. Ma być twar­do, ale praw­dzi­wie. Pro­sto. Jest wiersz. Jest poet­ka. Jest czło­wiek. Czy­sty kon­kret.


Robert Rybicki, Epifanie i katatonie

Robert Rybic­ki w swo­im pierw­szym tomie poka­zał moc zaufa­nia w swój gest – nic, co było małe, nie absor­bo­wa­ło go nad­mier­nie, nic, co było ogrom­ne, nie było dla nie­go nie­do­stęp­ne, w żad­nym tema­cie nie grzązł nie­przy­tom­nie, jeśli miał obse­sje, to na mia­rę mistrzów. Rybic­ki poka­zał – pozwo­lę sobie powtó­rzyć i stre­ścić – prze­ko­nu­ją­cy dowód na liry­ki wigor i potę­gę. Dys­kret­nym i czuj­nym był obser­wa­to­rem wobec deta­lu, wobec cało­ści – zdy­stan­so­wa­nym i roz­trop­nym, tu i tam stać go było na iro­nię wyso­kiej kla­sy i dosko­na­łej pró­by, doty­czą­cą new­ral­gicz­nych ele­men­tów i sta­nów naszej kon­dy­cji, a nie zesta­wie­nia słów w przy­pad­ko­wo śmiesz­nym porząd­ku dla opi­sa­nia nie­daw­no widzia­ne­go fil­mu. Gest Rybic­kie­go był moc­ny i suwe­ren­ny wobec osa­mot­nie­nia: „Gdy nie spo­tkasz niko­go, / a chciał­byś powie­dzieć / kole­iny, przez któ­re / klą­łeś do tej pory. // powiedz je sobie”. Był cało­ścio­wy i pro­sty, pozwa­lał doko­ny­wać suge­styw­nych ope­ra­cji na cza­sie: „Jak­by na powrót / futro z szy­ne­la bie­gło / wśród traw jako rado­sny już / szy­nel: dziec­ko // cof­nię­te­go fil­mu”. Nie­któ­rzy poeci do skon­stru­owa­nia podob­ne­go opi­su potrze­bo­wa­li­by całej apa­ra­tu­ry, rekwi­zy­to­rium roz­cią­gnię­te­go od came­ra obscu­ra przez lam­py kato­do­we do tele­wi­zji pla­zmo­wej. Ale obra­zów tego typu się nie kon­stru­uje. Je się gene­ru­je albo nie, mówiąc pro­ściej: moż­na je – siłą talen­tu – zaofe­ro­wać od razu goto­we, albo trze­ba się nakom­bi­no­wać, naczy­tać, nazno­sić rupie­ci, a efekt tej kre­ator­skiej faty­gi z wyprze­dze­niem moż­na prze­wi­dzieć.

W wier­szach Rober­ta Rybic­kie­go roi się od podob­nych prze­mian, nie­ocze­ki­wa­nych trans­for­ma­cji, cza­sem nie­zmier­nie pla­stycz­nych: „Koń ude­rza kopy­tem // o zie­mię; wkrót­ce będzie pło­ną­cą pochod­nią / wśród dro­bi­nek kre­dy uno­szą­cych się nad / wybla­kłym mia­stem”, cza­sem niby try­wial­nie, ale w nie­pod­ra­bial­ny spo­sób odno­szą­cych się na przy­kład do ero­ty­ki: „Miłość jest mia­zgą / w łupi­nie”. Zresz­tą Rybic­ki w swo­im debiu­cie napi­sał kil­ka świet­nych ero­ty­ków, dość spe­cy­ficz­nych, gdzie miłość zna­czy przede wszyst­kim spu­sto­sze­nie: „Do two­ich oczu wcho­dzi się jak do gro­ty // z naskal­nym malo­wi­dłem. / Na dnie kości tych, / któ­rzy zosta­li / zwa­bie­ni”. Albo ten wiersz, zakoń­czo­ny przej­mu­ją­cą poin­tą: Teraz sie­dzę z papie­ro­sem wbi­tym w pysk. / Jego żar jest jed­nym z prze­su­nięć trój­ką­ta, któ­ry two­rzy / z ocza­mi cia­sną całość: // nie ma jej.

Obok fan­ta­sma­go­rii uwo­dzą­cych Rybic­kie­go tam, gdzie leży „pół­bóg zanu­rzo­ny w szczo­chach”, zna­la­zło się w jego poezji miej­sce na suge­styw­ną auto­ana­li­zę: „ile zachwasz­czo­nych we mnie / opusz­czo­nych wysy­pisk”, „Ile prze­ze mnie prze­bie­ga kon­nic / tra­tu­jąc”. Zna­lazł się czas na spoj­rze­nie o znacz­nie posze­rzo­nym hory­zon­cie, może po to, żeby skon­sta­to­wać, co praw­da dość abs­trak­cyj­nie, że funk­cjo­nu­je­my zawsze w pew­nym opre­syj­nym ukła­dzie, wobec cze­goś, co uwie­ra i ogra­ni­cza: „struk­tu­ra cię ma w sie­ci”. Dotkli­wość tej struk­tu­ry opi­su­je Rybic­ki w znacz­nie kon­kret­niej­szy, powie­dział­bym wręcz, że w bole­śniej­szy spo­sób. Zna­la­zła się tak­że moż­li­wość odwró­ce­nia się, przy­wo­ła­nia cza­su minio­ne­go: „Przy­ja­cie­le, któ­rych dźwi­ga­łem na ramie­niu jak wiot­kich sta­rusz­ków”.

„Oto powie­trze ocie­ra się o magne­tycz­ną skó­rę. / Życie sta­je się żar­nem. Pre­tek­stem” – zapi­sał Robert Rybic­ki. Pre­tek­stem do cze­go – moż­na zapy­tać? Może para­dok­sal­nie – do sma­ko­wa­nia życia. Żeby sta­ło się tak jak w pew­nym wier­szu Rybic­kie­go: „Iść przez jesień. I pić wodę”.


Radosław Wiśniewski, Nikt z przydomkiem

Wiśniew­ski w debiu­tanc­kim tomie pró­bu­je róż­nych spo­so­bów mówie­nia, w Nikt z przy­dom­kiem zna­la­zły się ero­ty­ki, mora­li­te­ty, kon­fe­sje, zosta­ła wpro­wa­dzo­na obszer­na tema­ty­ka: znaj­du­je­my tam rela­cje z podró­ży pocią­giem, miej­skie opi­sy, skre­ślo­ne z publi­cy­stycz­nym zacię­ciem nawią­za­nia do zda­rzeń histo­rycz­nych i współ­cze­snych, dia­lo­gi z cie­nia­mi poetów, któ­rzy byli albo są dla auto­ra waż­ni. Przy­znam, że to roz­chwie­ro­ta­nie dyk­cji nie­co mnie nie­po­koi, sta­wia pyta­nia o kon­cep­cję całe­go tomu: czy to jest pro­jekt wymie­rzo­ny w przy­szłość, czy też tom posia­da cha­rak­ter roz­li­cze­nio­wy i cho­dzi o to, aby róż­ne for­my mówie­nia na nie­kie­dy dia­me­tral­nie zróż­ni­co­wa­ne tema­ty prze­ni­co­wać, roz­li­czyć, obej­rzeć pod świa­tło i w opar­ciu o to uzy­skać wła­sny głos, wła­sną wie­dzę, sko­ro – jak zapi­su­je sam autor: – „Już dosyć / bana­łów uda­ją­cych sen­ten­cje”.

Dla mnie Rado­sław Wiśniew­ski jest prze­ko­nu­ją­cy tam, gdzie nie wcho­dzi w rolę repor­te­ra, wyga­sza nie­co inkli­na­cje publi­cy­stycz­ne i zamiast reago­wać na każ­de drgnię­cie ota­cza­ją­cej go rze­czy­wi­sto­ści, pochy­la się nad wła­sną pry­wat­no­ścią, bada kon­dy­cję swo­ją wła­sną i swo­ich naj­bliż­szych. Tam, gdzie grze­bie w pro­chu, a nie w życio­ry­sach. Tam, gdzie zapi­su­je „po moich zmar­łych zosta­ną skrze­py zie­mi / roz­stę­py powie­trza”. Wte­dy uda­je mu się dostrzec to, co w zgieł­ku świa­ta, doma­ga­ją­ce­go się chro­nicz­nej uwa­gi, pozo­sta­je nie­uchwyt­ne, nie­oczy­wi­ste, choć­by ten deli­kat­ny „trze­pot oddzie­la­ją­cy / cia­ło od tchnie­nia”.

Owszem, potra­fi Wiśniew­ski prze­ko­nu­ją­co wejść w dys­kurs medial­ny, poru­szyć tema­ty o cha­rak­te­rze powszech­nym, któ­ry­mi zaj­mu­ją się tak­że inni – na swo­je spo­so­by w zależ­no­ści od pro­fe­sji czy wraż­li­wo­ści. „jestem mistrzem kre­acji z nicze­go – pod Moim doty­kiem / co nie ist­nia­ło sta­je się prze­le­wem, bank­no­tem, pla­sti­kiem” – zapi­su­je i ta lirycz­na trans­for­ma­cja w jego demiur­gicz­nym wcie­le­niu brzmi prze­ko­nu­ją­co. Ale i tak wolę go tam, gdzie – samot­nie zawie­szo­ny w bez­cza­sie, nad świa­tem wymar­łym – kre­śli fra­zy pięk­ne i czy­ste. Jak choć­by ta: „nic się nie zda­rzy nad ciszę pogo­rze­li­ska. // nic nad sło­wo spa­da­ją­ce przez fir­ma­men­ty // nie­me // bez­cie­le­sne // bez­dom­ne”. Albo tam, gdzie dia­lo­gu­je ze Zbi­gnie­wem Her­ber­tem, poetą zapew­ne dla nie­go waż­nym i nagle zna­cze­nie tej wagi w wier­szu napi­sa­nym wte­dy, czte­ry lata po śmier­ci Her­ber­ta, przy­no­si mrocz­ny i pla­stycz­ny obraz: „Jest tyl­ko cień / (ma czte­ry lata doj­rze­wa do peł­no­ciem­no­ści)”.

„Kie­dy czy­tam wier­sze Rado­sła­wa Wiśniew­skie­go, to utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, daw­no już kieł­ku­ją­cym nie­po­ko­ją­co rado­sną intu­icją, że pisa­nie sta­no­wi osob­ny kon­ty­nent. Że wiersz potra­fi być świę­tem. Że poeci są wysłan­ni­ka­mi inne­go świa­ta, zrzu­co­ny­mi wśród nas spa­do­chro­nia­rza­mi z odręb­nej rze­czy­wi­sto­ści” – tak napi­sał Jaro­sław Klej­noc­ki w posło­wiu do tomi­ku Nikt z przy­dom­kiem. Zasad­ni­czo zga­dzam się z tą dia­gno­zą. Z nie­wiel­kim może życze­nio­wym zastrze­że­niem, żeby owi kosmicz­ni spa­do­chro­nia­rze, o ile nie odmro­żą sobie rąk na poli­go­nie, nie poplą­ta­li linek przy cza­szy i sta­ra­li się lądo­wać w jed­nym miej­scu, jeśli to moż­li­we.


Wiersze nominowanych autorów

Justy­na Bar­giel­ska

dzień pod snem

we śnie jej przy­ja­ciel łamie pod­sta­wę czasz­ki.
śnią­ca wisi odcię­ta patrząc jak jego twarz
zapa­da się do środ­ka. zni­ka­ją usta w któ­re
mogła­by go poże­gnać. teraz poszu­ka
w sobie lecz nie powie co zna­lazł.

dzień mija na licze­niu. żół­tych prę­tów
w ogro­dze­niu tram­wa­jów, frędz­li lesz­czy­ny,
rudych kobiet na fil­mie, chwil dzie­lo­nych
na już i jesz­cze nie. ile przyj­dzie zosta­wić


Juliusz Gabry­el

Wyzwanie

Uderz mnie a będę sil­niej­szy
wie­dza jest błę­dem zako­do­wa­ną krzyw­dą
naj­bar­dziej mar­twi zwy­cięz­cy
poda­ję wam rękę
przez próg

roz­ko­ły­sa­nej lam­py

cie­nie prze­sta­ły imi­to­wać rze­czy­wi­stość
bie­gną prze­trzą­sać szu­fla­dy
szu­ka­ją ostrych narzę­dzi

żyjąc w lesie odcię­tym od pod­ło­ża
gło­śno się śmie­ję
pod­no­szę gło­wę jak rakie­tę kwia­tów


Michał Kasprzak

[Światło spełzło po okolicy]

Świa­tło speł­zło po oko­li­cy przez co kra­jo­braz
z nagła wyostrzo­ny na mnie przy­le­głem do tego
zaka­że­nia i zmy­ślam jak się w nim uszczel­nić
znie­czu­lać choć­by zamiej­sco­wo gdzie
syla­bi­zo­wa­ny z przy­pa­dło­ścią na co dru­gą
samo­gło­skę któ­rą opu­ści­łaś okła­da­ny wier­szem jed­nym
sło­wem bez cie­bie dru­gim bez tego
pierw­sze­go sam ogło­szę dopeł­nie­nie źre­nic
i zapłon galak­tyk


Paweł Kozioł

[JEŻELI z wiersza nie zbuduję domu]

JEŻELI z wier­sza nie zbu­du­ję domu
dla zmar­łych ciem­ny będę jak dom po nich któ­ry
stoi na ustach zie­mi one go wzy­wa­ją

jak dom pod nimi: czar­ny mróz i gruz
węgla przed któ­rym ucie­ka­ją usta
i dom nad nimi: wir gdzie wro­ny wia­tru

krzy­czą bo gniaz­da budu­ją ze skrzy­deł
jak dom w nich wresz­cie sko­ro nawet zmar­li
miesz­ka­ją w sobie w gniaz­dach z sie­bie od

nowa trze­ba ich zatem zbu­do­wać to zna­czy
pod­nieść z pamię­ci plan padłe­go domu
przy­jąć chrzest krzy­ku węgiel w usta wier­sza


Robert Król

Siedemdziesiątych?

Pal­ca­mi po ścia­nie. Tak, zaczy­nam
odli­czać. Uli­ca wywo­łu­je mnie z tłu­mu
jak mało­for­ma­to­wą odbit­kę. Powie­la.
A tyle mie­li­śmy roga­tych zamia­rów.

Jak z ręka­wów sypa­ły się pod nogi
drob­ne poca­łun­ki, pęka­ją­ce na ustach
niczym poru­szo­ne opusz­ka­mi
pęche­rze. Ich histo­rie, cierp­ki koniec

na koniusz­kach ruchli­wych języ­ków.
Wszyst­ko to, czym byli­śmy momen­tal­nie
ścią­ga­ni na zie­mię, w takiej wła­śnie
chwi­li wpi­su­je was w puste pola.

Wczo­raj w zadysz­ce widzie­li­ście zamęt,
jutro zoba­czy­cie lepiej. Wymrze­cie
jak rzad­kie pta­ki lub łań­cusz­ki nie
domknię­tych nawia­sów. I ty, mały

zło­śliw­cu, też tam będziesz ster­czał
nago z top­nie­ją­cym soplem w ręku. ścię­ta
mro­zem kału­ża zwią­że ci sto­py. Może
zdą­żysz ochło­nąć, nim znów śnieg ude­rzy.


Joan­na Muel­ler

Ból tabuli

co wynik­nie co umknie co wyło­wię
gdy ency­klo­pe­dię mnie ode­mknę
co wysło­wię gdy roz­dra­pię nie­roz­cię­te
kart­ki bie­lą zabo­lą jało­we
co chcia­łam odkryć do sie­bie
już daw­no odkry­te ode mnie
w myślo­wej pust­ce na siód­me
spu­sty pocę się po co zamy­kam
w wiersz co wymknie się
co wemknie się co
minie mnie


Robert Rybic­ki

Szczątki kosmosu.

Kosmos zaczy­na się od żabich
per­spek­tyw. Kosmos czy­li sufit,
nic czy­li komen­tarz. Co było,
zja­dło obrus, na któ­rym nas
roz­sma­ro­wa­no i wło­żo­no w
mikro­fa­le bytu, aby­śmy tam
zmie­ni­li się w soczew­kę dla
stę­sk­nio­ne­go oczka z chmur.
Widzia­łem, ale czy to istot­ne?

Wyła­niam się z łoży­ska,
odcię­ta pępo­wi­na zmie­nia
się w pas u klam­ki albo
krzyk śle­dzo­ne­go przez nie­wi­dzial­nych,
któ­rzy wyglą­da­ją jak poblask
na folio­wej toreb­ce i pyta­ją,
czy wiem, ale wie­dzą inni
za mnie, ci z pro­mo­cji
chle­ba w Afga­ni­sta­nie.

Widzia­łem, ale to szcze­gół?,
słom­ki traw, na któ­rych roz­tkli­wia
nas sieć zarzu­co­na przez pają­ka,
i zło­wio­na musz­ka z milio­nem
bez­rad­nych spoj­rzeń w jajecz­ka
kil­ka metrów dalej. Gdzieś
wyje pociąg roz­kosz­nie gnio­tąc
szy­ny. Dyrek­tor okła­da pej­czem
call-girl, albo na odwrót. śni­łem

jak śnią ci, któ­rym wypa­lo­no oczy,
przez przy­pa­dek, kosmos nie
przy­szedł, choć cze­ka­łem, Bóg
się nie zło­wił, rano mówi­ło
do mnie usta­mi radia, kawa
wspo­mi­na­ła okręt. A skoń­czy­ła
się całość twa­rzą wystrze­lo­ną
w noc i pie­nią­dze.


Rado­sław Wiśniew­ski

Nikt z przydomkiem Jurodiwyj mówi

po moich zmar­łych zosta­ną skrze­pi zie­mi
roz­stę­py powie­trza, dusza na ramie­niu.
zatem badaj struk­tu­rę aryt­mii prze­ci­na­ją­cą
sen na wylot, skur­cze powiek, trze­pot oddzie­la­ją­cy
cia­ło od tchnie­nia

po moich zmar­łych zosta­nie stru­mień
spły­wa­ją­cy usko­ka­mi w zacię­te mil­cze­nie
odblask modli­twy w obcym języ­ku
zatem dopó­ki zie­mia nie zaskle­pi źró­dła
– czerp, pij, stwa­rzaj sie­bie naj­le­piej jak umiesz
na ich obraz i nie­po­do­bień­stwo

moi zmar­li przy­bi­ją cię włócz­nią do jesio­nu
wyłu­pią oko, utną rękę; będą uczyć do ćwier­ci
wło­sa skra­cać rachun­ki sumie­nia i słu­chać
jak bije ser­ce dzwo­nu z krwi i kości

aż przyj­dzie dzień gdy będziesz uważ­nie obser­wo­wał
wędrów­ki pta­ków, dusza z ramie­nia zej­dzie pod skó­rę

będziesz goto­wy

by odejść

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania