recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na nowy wiek. Rocznik 2004

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2004. Wśród wyróżnionych: Jacek Dehnel, Tomasz Gerszberg, Tomasz Jamroziński, Roman Kaźmierski, Joanna Wajs.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jacek Dehnel, Żywoty równoległe

Jacek Deh­nel ota­cza się pamiąt­ka­mi minio­ne­go cza­su, dobit­nie wyeks­po­no­wa­ne miej­sce w tej jego skłon­no­ści zaj­mu­je foto­gra­fia. W Żywo­tach… zna­la­zło się spo­ro zapi­sów doko­ny­wa­nych pod wpły­wem oglą­da­nia, nie wyklu­czam, że żar­li­we­go, sta­rych zdjęć. Przy­wo­łam jeden, szcze­gól­nie wymow­ny: „Sto­isz na skra­ju zdję­cia; za ple­ca­mi mury / i kamien­ne bastio­ny, przed ocza­mi – morze, / któ­re­go nie zoba­czę. Mam cię pośród innych / plam sepii na papie­rze, ale morza – nie mam, / ani tego, co szu­mi za ple­ca­mi kli­szy, / ani tego, co w tobie – morza słów i rze­czy”. Znaj­du­je­my tu Jac­ka Deh­ne­la w momen­cie, gdy wyko­nu­je gest oca­la­ją­cy, tyle że nie wobec śmier­ci, ale wobec ano­ni­mo­wo­ści. Okre­ślo­ne deta­le zapi­su­je, pozo­sta­łe, moż­na zakła­dać, nad­ra­bia wyobraź­nią, uważ­nie ją daw­ku­jąc, jak­by w prze­ko­na­niu, że wyobra­że­niem może dopeł­nić uchwy­co­ną na foto­gra­fii oso­bę, może w pew­nych gra­ni­cach okieł­znać jej bez­oso­bo­wość, ale w żaden spo­sób nie wnik­nie do jej nie­po­wta­rzal­no­ści, stra­co­nej na zawsze. Esen­cja umy­ka, pozo­sta­je to, co uchwy­cił obiek­tyw, a co zosta­ło poecie na płyt­ce albo papie­rze. Śmierć defi­ni­tyw­nie eli­mi­nu­je nie­po­wta­rzal­ność, nato­miast ano­ni­mo­wość sta­no­wi, co praw­da, uła­twie­nie dla wyobraź­ni, ale rów­no­cze­śnie nie­prze­kra­czal­ne ogra­ni­cze­nie dla pamię­ci, co Deh­nel musi w odpo­wied­nich pro­por­cjach poże­nić i – trze­ba przy­znać – robi to ele­ganc­ko. Gdy­by doko­nał nad­mier­ne­go odchy­le­nia ku wyobraź­ni, dał­by obraz nie­prze­ko­nu­ją­cy – było­by to kre­śle­nie kolo­ro­wym fla­ma­strem po deli­kat­nej fak­tu­rze sepio­we­go zdję­cia. Pamię­ci zaufać nie może – tyle jej ma, co na foto­gra­fii.

Cza­sem to dąże­nie do uwiecz­nia­nia żywo­tów na róż­ne­go rodza­ju nośni­kach, do wpi­sy­wa­nia żywych i umar­łych do reje­stru imion i szcze­gó­łów, wyda­je się zanad­to zachłan­ne. Jak­by zacho­wa­nie pamię­ci było moż­li­we wyłącz­nie w ten spo­sób, i jak­by pamięć zacho­wa­na w ten spo­sób mia­ła trwać nadal, prze­dłu­żo­na. W wier­szu pt. „Bra­cia Lumie­re, Wjazd pocią­gu na sta­cję Dwo­rzec La Cio­tat, 1895” poja­wia się czło­wiek, „Nasz apte­karz / (a może kupiec) z Lyonu (czy z Tulu­zy)”, któ­ry wybrał odmien­ny pociąg niż ten sfil­mo­wa­ny przez Augu­sta i Louisa Lumie­re i prze­padł, „odszedł brze­giem pero­nu w nie­pa­mięć”. Wyśmie­ni­ty pomysł, doce­lo­wo pod­kre­śla­ją­cy rolę przy­pad­ku w życiu, ale jeśli nie podzie­la­my foto­gra­ficz­no-kine­ma­to­gra­ficz­nych obse­sji Jac­ka Deh­ne­la, może nam być wszyst­ko jed­no, kto jest kim pośród oko­ło dwu­dzie­stu osób, któ­re zna­la­zły­by się na dwor­cu La Cio­tat w momen­cie krę­ce­nia tego fil­mu. Scep­tyk mógł­by się wręcz poku­sić o hero­stra­tej­skie stwier­dze­nie, że ów apte­karz czy kupiec stra­cił szan­sę na nie­śmier­tel­ność nie wsku­tek dywa­ga­cji nad roz­kła­dem jaz­dy, ale dla­te­go, że się pod ten pociąg nie rzu­cił.

Ale i Deh­nel potra­fi zażar­to­wać, pomie­szać pew­ne usta­lo­ne porząd­ki: „gdy­by Biblia była nie­co dłuż­sza, albo / pusty­nia nie­co więk­sza, Moj­żesz by wpro­wa­dził / na jej kar­ty i pia­ski Orlan­da, Hek­to­ra, / Ginew­rę i Tri­sta­na. Józe­fa K.? Może”. Żart wypro­wa­dzo­ny z kon­wen­cji i – że tak to ujmę – mecha­ni­ki lite­rac­kiej ście­ra się z sacrum, obję­tość zaj­mu­je uświę­co­ne miej­sce prze­zna­cze­nia, tu się dow­cip­nie i roz­sąd­nie wyzna­cza ludz­kie mia­ry dla boha­te­rów: biblij­nych, histo­rycz­nych, lite­rac­kich. Sło­wo rzą­dzi. Ludz­kie sło­wo, nie obja­wio­ne. Oto Deh­ne­low­skie przed­sta­wie­nie zaświa­tów: „Tak to będzie. Każ­de­mu, co pra­gnął. / Roz­pust­ni­kom kobie­ty (lub chłop­ców), dział­kow­com / agre­sty i porzecz­ki, skąp­com dola­rów­ki, / zaś misty­kom: Obec­ność”. Zgryź­li­wa i zło­śli­wa wizja, a że dla czło­wie­ka wia­ry abso­lut­nie praw­dzi­wa, to odmien­na spra­wa.

Deh­nel bra­wu­ro­wo wpla­ta w wiersz dia­lo­gi, wzo­ro­wo wypeł­nia ten obo­wią­zek kla­sy­cy­stycz­ne­go poety, zwłasz­cza że towa­rzy­szą im pięk­ne obra­zy: „Jeśli ktoś mnie kie­dyś / zapy­ta: ‘Czy jecha­łeś pocią­giem z Pistoi / do Poret­ty?’ nie będę musiał opo­wia­dać / o wia­duk­tach i liściach, tapi­se­rii, słoń­cu, / tyl­ko powiem: ‘Jecha­łem’. I będzie­my obaj / jak dwo­je małych dzie­ci wpa­trzo­nych w ogrom­ną / i poły­skli­wą kulę z pole­ro­wa­ne­go / sre­bra”.

„Patrzeć teatral­nie, / ale prze­cież praw­dzi­wie” – zapi­sał Jacek Deh­nel – „Nie móc uda­wać dalej i dalej uda­wać”. Wspo­mnia­ne fra­zy zna­la­zły się w wier­szu, gdzie świa­do­mość – wymie­nio­nej tu poprzed­nio – jed­nost­ko­wej nie­po­wta­rzal­no­ści wobec nie­do­sko­na­łe­go świa­ta i nie­do­cią­gnięć w moral­nej kon­struk­cji czło­wie­ka two­rzy anio­ły i demo­ny, i naprze­mien­nie obła­ska­wia je i bru­ka. Bo z nimi tak­że mamy swo­je żywo­ty rów­no­le­głe.


Tomasz Gerszberg, Ciechozimek

Ger­szberg w swo­im debiu­cie pięt­nu­je tak­że spe­cy­ficz­ny typ pol­skie­go par­we­niu­szo­stwa, prze­ja­wia­ją­cy się w naboż­nym i wyide­ali­zo­wa­nym sto­sun­ku do kul­tu­ry zachod­niej. Wiersz pt. „Saint Rémy de P.” roz­po­czy­na się od słów: „Ale nuda”. Zna­czą­ce i odważ­ne. Ory­gi­nal­ne. Wąt­pię, czy któ­ry­kol­wiek współ­cze­sny pol­ski pisarz miał­by pomysł i odwa­gę, by napi­sać coś w podob­nym sty­lu, idę o zakład, że w tej sytu­acji pole­ciał­by do lokal­ne­go muzeum i choć­by tam wisiał obraz przed­sta­wia­ją­cy mał­pi gaj po burzy napa­cy­ko­wa­ny przez śle­pą fran­cu­ską babę, opi­sał­by go na kola­nach. Ger­szberg posia­da znacz­nie więk­sze zaso­by trzeź­wo­ści i scep­ty­cy­zmu, według nie­go praw­dy o czło­wie­ku nie nale­ży szu­kać w muze­ach, ale na uli­cach euro­pej­skich metro­po­lii. Ta praw­da w zapi­sach Toma­sza Ger­szber­ga nie­ró­żo­wo wyglą­da. Sam Ger­szberg wyru­szył w podróż po Euro­pie i rela­cjo­nu­je nam ją na stro­nach Cie­cho­zim­ka. Zatem po kolei i w skró­cie. Bonn: „ruszy­ła ewan­ge­li­za­cja tele­sprze­daw­ców, / kate­che­za przerw na rekla­my, łaska sakra­men­tu / zaku­pów” oraz „raj­dy / milio­nów oczy po szu­trze nie­istot­nych nagłów­ków, / reklam nio­są­cych nie­po­kój w tłum. / Wen­ty­lo­wa­na tar­czo hamul­ców módl się za nami”. Paryż: „naj­więk­sze z roz­cza­ro­wań / jak wiel­ki sklep bez sezo­no­wych obni­żek” oraz „te same histo­rie / tłu­ste­go zado­wo­le­nia i nie­mych skarg, / bólu pogo­ni za niczym”. Nicea: „Nic tak nie śmier­dzi jak śmiet­nik w Nicei”. Tak­że War­sza­wa: „zoba­czy­łem naj­lep­sze umy­sły mego poko­le­nia tra­wio­ne gorącz­ką / zaku­pów”; tak­że Moskwa, tu głos Ger­szber­ga stał się szcze­gól­nie wyra­zi­sty i pro­wo­ku­ją­cy: „licz­ba pię­ciu tysię­cy osób wyma­za­nych stąd przez mafię / bled­nie wobec kre­ma­to­riów kor­po­ra­cji”.

Kpi­na, uważ­ność, suwe­ren­ność sądu, nihi­li­stycz­ny pro­fe­tyzm budu­ją w utwo­rach Toma­sza Ger­szber­ga obraz współ­cze­sne­go czło­wie­ka: zma­ni­pu­lo­wa­ne­go, bojaź­li­we­go, nada­ją­ce­go cechy boskie przed­mio­tom, a sobie same­mu przy­pi­su­ją­ce­go spe­cjal­nie dla nie­go wyse­lek­cjo­no­wa­ne atry­bu­ty, aby mógł zachłan­nie i bez­kry­tycz­nie utwier­dzić się wyłącz­nie w sen­sie wła­sne­go ist­nie­nia, o żad­ne odmien­ne sen­sy nawet nie pyta­jąc. Ger­szberg zda­je się prze­kre­ślać tego czło­wie­ka defi­ni­tyw­nie: „Pasjans magne­tycz­nych kart wycho­dzi / jed­nak zawsze tak samo – czło­wiek moc­ny jest” – odno­to­wu­je z iro­nią. W Cie­cho­zim­ku domi­nu­je gorz­ka mądrość, a na niej został odci­śnię­ty wyraź­ny świa­to­po­glą­do­wy stem­pel: „nie jestem wier­szo­kle­tą tyl­ko wcie­lo­nym demo­nem / roz­sąd­ku bez szans na nie­nor­mal­ność”.


Tomasz Jamroziński, stenogramy

Zno­wu mia­sto, zno­wu ruch, ale to nie jest samot­ni­cze wędro­wa­nie. Marsz. W kolum­nie. W ryt­mie mia­sta, cyklicz­nym, pozba­wio­nym celu, mecha­nicz­nie prze­no­szo­nym na jego miesz­kań­ców. „seria wia­duk­tów wpi­su­je nas na sta­łe w porzą­dek / tego mia­sta prze­ta­cza­my się z nim w kawal­ka­dzie” – zapi­su­je Tomasz Jam­ro­ziń­ski w swo­im debiu­tanc­kim tomi­ku. O ile mia­sto w natu­ral­ny spo­sób zawłasz­cza prze­strzeń, w wier­szach Jam­ro­ziń­skie­go defor­mu­je ją, czy­ni non­sen­sow­ną: „uli­ca / […] nigdzie nie bie­gnie”. A co z tymi, któ­rzy bie­gną po niej? – moż­na zapy­tać. Los miesz­kań­ców tego molo­cha rów­nież został prze­są­dzo­ny, jak stwier­dził sam Jam­ro­ziń­ski: „wyrok zapadł przed­wcze­śnie”. Ów wyrok ozna­cza przede wszyst­kim koniecz­ność wyko­ny­wa­nia mono­ton­nych czyn­no­ści, ogłu­pia­ją­cą, reali­zo­wa­ną wbrew swo­jej woli, pod dyk­tan­do tego, kto oka­zał się potęż­niej­szy. Urba­ni­stycz­ny dyk­ta­tor i prze­moc jego ele­men­tów. To „babra­nie się w wykrę­co­nych żarów­kach łapa­nie / zbie­głych tak­sów­ka­rzy” nie przy­no­si spo­czyn­ku, wyda­je się nie posia­dać ani sen­su, ani kre­su.

W wier­szach Jam­ro­ziń­skie­go życie zakoń­czy­ło się przed­wcze­śnie, zosta­ło stłu­mio­ne, wobec maso­wej powta­rzal­no­ści rytu­ałów indy­wi­du­al­na siła oka­za­ła się nie­wy­star­cza­ją­ca. Pozo­sta­ła „wyprze­daż wido­kó­wek na któ­rych oś świa­ta / wyglą­da jak prze­trą­co­ny stra­ga­niarz”. Pozo­stał czas prze­szło­ści, świet­nie oswo­jo­ny, przez co gro­zi znu­że­niem, uciecz­ką nie­do­sta­tecz­nie efek­tyw­ną: „sie­dzi­my na wprost sie­bie i wta­pia­my się / w ubie­gło­rocz­ne prze­bo­je lista zamknię­ta”. Moż­na też – suge­ru­je Jam­ro­ziń­ski – „pró­bo­wać uciecz­ki do tam­tych żero­wisk / do innych paję­czyn”, czy­li pod­jąć pró­bę wydo­sta­nia się na zewnątrz, do stre­fy tajem­ni­czej, ale nie­po­ko­ją­cej, sko­ro zamiesz­ku­ją ją ci „co kła­dą się do łóż­ka z zim­ną zie­mią w gar­ści”.

Mia­sto Jam­ro­ziń­skie­go – to jest pew­ne­go typu nowość wśród poetów mia­sta – posia­da swój język, wred­ny i wszę­do­byl­ski. Osa­cza. Poja­wia się na odwro­cie bile­tu: „zama­zu­ję rekla­my ibu­pro­mu czy apa­pu / żeby w kil­ku wer­sach dotrzeć / do wnę­trza do cie­pła hie­ro­gli­fu // tak się zdra­dza”. Każ­dy jego obiekt został ozna­czo­ny, ostyg­ma­ty­zo­wa­ny, świad­czy o posia­da­niu: „po lewej budyn­ki nale­żą­ce do graf­fi­cia­rzy // po pra­wej kil­ka rzę­dów zaję­tych przez drze­wa / jesz­cze nie poka­za­łem wyta­tu­owa­ne­go języ­ka”. Mia­sto dys­po­nu­je tak­że języ­kiem ukry­tym, to za jego pomo­cą wkra­da się do domów, ale żad­ne poru­sze­nie z powo­du jego tajem­ni­czo­ści nie nastę­pu­je. Jest przyj­mo­wa­ny obo­jęt­nie, nic nie prze­ka­zu­je, nie róż­ni się od ofi­cjal­ne­go: „komu­ni­ka­ty pod­pro­go­we w sumie // bez wyra­zu”.

„o cokol­wiek popro­sisz / speł­ni się bez­bo­le­śnie tyle że za naszy­mi ple­ca­mi” – zapi­su­je Jam­ro­ziń­ski, jak­by ten nie­prze­rwa­ny marsz przez per­fek­cyj­nie zor­ga­ni­zo­wa­ne i zaję­te tery­to­rium nie pozo­sta­wiał cza­su na pewien pięk­ny i kosz­tow­ny stan: ocze­ki­wa­nie. Na obec­ność powol­ną, suwe­ren­ną. Ale jest też jakaś świa­do­mość wobec sza­leń­stwa pośpie­chu, jakaś zgo­da na ten defi­ni­tyw­ny brak zako­twi­cze­nia. „bez korze­nia / domo­stwo tak?” – pyta Jam­ro­ziń­ski. W zasa­dzie reto­rycz­nie, poznał już odpo­wiedź. Brzmi: tak. Poeta musi sobie radzić. Nie odpusz­czać. Jam­ro­ziń­ski – to rów­nież dość nie­zwy­kła cecha na tle poetów sta­wia­ją­cych mia­sto na pierw­szym pla­nie – nie zgry­wa sub­tel­ne­go pąt­ni­ka-este­ty zaplą­ta­ne­go w miej­skie arte­rie, obwod­ni­ce, itp., zresz­tą mówiąc o pol­skich mia­stach może nie prze­sa­dzaj­my z infra­struk­tu­rą. Jam­ro­ziń­ski jest twar­dy. Speł­nia wyma­ga­nia. Zna sie­bie: „toma­szek jak hie­na polar­na / krą­ży w poje­dyn­kę wie­dząc że cie­nie w tym samym / oto­cze­niu będą się powta­rza­ły powięk­sza­ły do dna”.


Roman Kaźmierski, Sen odwykowy

W debiu­tanc­kim tomie Roma­na Kaź­mier­skie­go domi­nu­je mowa poszar­pa­na, stłam­szo­na, w ogrom­nym tru­dzie wydo­sta­je się z nie­go ta opo­wieść, cza­sem ele­men­tar­na, cza­sem abs­trak­cyj­na, nie­mal zawsze natręt­na, nie dają­ca wytchnie­nia: „I sło­wa / choć spuch­nię­te / po głod­nych mie­sią­cach / zno­wu / mówią / zno­wu / upar­te. Nie chcą / się odstać” – odno­to­wu­je Kaź­mier­ski. Tytuł jego tomu inter­pre­to­wa­łem na dwa spo­so­by: jako zapis przy­pa­dło­ści kli­nicz­nych i jako pro­ces odzwy­cza­ja­nia się, odwy­ka­nia od cze­goś. Głos w wier­szach Kaź­mier­skie­go wyda­je się dobie­gać z zamknię­te­go pomiesz­cze­nia, jego wędrów­ki moż­na uznać za wyobra­żo­ne lub wspo­mnie­nio­we – wyklu­cza­ją­ce bie­żą­ce uczest­nic­two, co mogło­by świad­czyć na korzyść pierw­szej moż­li­wo­ści odczy­ta­nia. Za dru­gą sta­ły­by dekla­ra­cje, ufun­do­wa­ne wobec koniecz­no­ści pod­ję­cia okre­ślo­nych dzia­łań: „Odzwy­cza­ić się od boga”, „Odzwy­cza­ić się od snów / bo tyl­ko zmy­śla­ją i stra­szą”, „Odzwy­cza­ić się od słów”. Może tę moż­li­wość oczy­ta­nia wspar­ła­by tak­że przej­mu­ją­ca sce­na przed­sta­wio­na w utwo­rze „Sen wdo­wi”: „Cisza […] zmar­ła parę lat temu. Oczy­wi­ście / odwie­dza ją regu­lar­nie / Ple­wi, pod­le­wa, porząd­ku­je”. Że żywi zawsze mają rację prze­ciw­ko umar­łym, to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. Ale w wier­szu Kaź­mier­skie­go mają rację nawet wobec zja­wisk i abs­trak­tów, nawet je nęka­ją, demon­stru­ją nad nimi swo­ją prze­moc, włą­cza­ją w swój nie­zno­śny porzą­dek. Wła­śnie tu autor zda­je się pro­te­sto­wać, mówi sta­now­cze: nie wyra­żam zgo­dy na rze­czy­wi­stość, gdzie rzą­dzi tak dro­bia­zgo­wa i per­ma­nent­na zachłan­ność, choć prze­cież rów­nie for­tun­nie, przy odmien­nym spoj­rze­niu, moż­na by ją okre­ślić jako czu­łość, pamięć czy tro­skę. Kaź­mier­skie­mu zda­ją się być obce gesty tego typu, szcze­gól­nie że ma skłon­ność do roz­po­zna­wa­nia potrzeb wła­sne­go cia­ła jako zewnętrz­nej for­my fizycz­no­ści: „Gło­śno: krew krzy­czy że chce pić / mię­so że głod­ne”. Ten świat, od któ­re­go chcia­ło­by się odzwy­cza­ić, ode­rwać, posia­da desy­gna­ty przy­na­leż­ne do współ­cze­sno­ści. To tak­że nie­prze­rwa­ny pośpiech,
nie­moż­li­wość obco­wa­nia, zamiast bli­sko­ści chro­nicz­na opty­ka: „Czło­wiek czło­wie­ko­wi / wido­kiem. Zza szy­by. Z sekund­ni­kiem na gar­dle”.

Kaź­mier­ski mówi mozol­nie, ale pro­sto. Cza­sem jego fra­zy brzmią jak mowa czło­wie­ka wycho­dzą­ce­go z afa­zji: „Ale co to za drzwi? Czyj dom? A ptak? / Język kru­chy jak strą­czek łubi­nu, z gra­ma­ty­ką lek­ką / jak wes­tchnie­nie lasu, kie­dy zapa­da sierp­nio­wa noc. Język, / któ­re­go nikt nie rozu­mie i któ­ry zna­ją wszy­scy”. Cza­sem odwra­ca się, przy­wo­łu­je czas dzie­ciń­stwa spę­dzo­ne­go w Krusz­wi­cy: „Zagub mnie, zapo­mnij / w tłu­mie mgieł”, cza­sem pozwa­la sobie na iro­nię: „Niem­ka patrzy mi na ręce / bo za paznok­cia­mi noszę żało­bę: / tro­chę zie­mi odzy­ska­nej”.

W tomie Kaź­mier­skie­go uję­ła mnie zwłasz­cza dwo­istość jego obser­wa­cji, wyni­ka­ją­ca być może ze zdol­no­ści do wychwy­ty­wa­nia porząd­ków połą­czo­nych, a może poja­wia­ją­ca się po pro­stu wobec nie­moż­no­ści roz­róż­nie­nia. W rezul­ta­cie w jego utwo­rach spla­ta­ją się pory dnia i roku: „Jak­by przy­szłość była szcze­li­ną / mię­dzy pora­mi roku, dzi­siej­szą pogo­dą”, „Nad­cho­dzą­ca noc wydłu­ży się / o ogrom­ną, trud­ną godzi­nę”. Sta­je­my wobec cią­gu prze­mian o nie­ostrych gra­ni­cach: „Świt / wtu­lo­ny w zmierzch”, „Pamięć kur­czy się / w pamiąt­kę”, „Zwin­ne pal­ce histo­rii strze­pu­ją / zbęd­no­ści, odsła­nia­ją / kil­ka twa­rzy. Każ­da jest / i two­ją, i moją”. Nie­ocze­ki­wa­ne bywa­ją owe trans­for­ma­cje, bole­śnie orzeź­wia­ją­ce: „Jed­ni wybie­ra­ją, dru­gich ona wybie­ra / ale zawsze jed­na­ko­wa / samot­ność”. Może w momen­cie, gdy roz­po­zna­ło się już darem­ność świa­ta, ale nadal żywi się wobec nie­go pew­ne złu­dze­nia, sta­wia postu­la­ty, nale­ży wszyst­ko wymie­szać i złą­czyć, żeby ostat­nie pozo­ry prze­sta­ły mamić. Żeby zamiast róż­nic, dro­go­wska­zów, punk­tów orien­ta­cyj­nych pozo­sta­ło wyłącz­nie – tak jak zapi­sał sam Kaź­mier­ski – „Woła­nie, wywo­ły­wa­nie podo­bieństw”.


Joanna Wajs, Sprzedawcy kieszonkowych lusterek

Czy­ta­jąc debiu­tanc­ki tom Joan­ny Wajs, myśla­łem o wątłych rela­cjach pomię­dzy ludź­mi, o kry­sta­licz­nie czy­stej stro­nie zwie­rzę­ce­go instynk­tu, o zatra­cie, może śmier­ci, zagra­ża­ją­cej temu zmy­sło­we­mu świa­tu, nad­cho­dzą­cej nie­spo­dzie­wa­nie, ale nie zmie­nia­ją­cej cało­ści, wyłącz­nie ele­ment, wła­śnie ten przez nas dostrze­ga­ny, dla nas nie­zbęd­ny. „jest gra­ni­ca wyobraź­ni, za któ­rą wszyst­ko sta­je się / nie­ostre” – tak brzmią pierw­sze wer­sy zna­ko­mi­te­go cyklu wier­szy pt. „wład­ca węży” roz­po­czy­na­ją­ce­go tom Joan­ny Wajs. Czy to ase­ku­ra­cja? Nie wiem, nie zawsze sło­wo poet­ki pozwa­la na odpo­wiedź, nie zawsze opła­ca się je drą­żyć. Czy to kwe­stia opty­ki? Nie­wy­klu­czo­ne. Mamy więc do czy­nie­nia z siłą wizjo­ner­skie­go umy­słu, któ­ry w zja­wi­skach potra­fi dostrzec rze­czy­wi­stość, czy­li z posta­wą odmien­ną i w znacz­nie więk­szym stop­niu wyra­fi­no­wa­ną niż ta kon­wen­cjo­nal­na, pla­to­nicz­na, gdy w poeta w powsze­dnich zja­wi­skach dostrze­ga wizję. Zasta­na­wia­łem się więc, czy jako wład­ca węży został tu przed­sta­wio­ny sam ojciec, czy może wład­ca węży to demiurg spra­wu­ją­cy urząd nad ojcem: „dziś znów jak kie­dyś mój ojciec / oddał­by wład­cy węży / co ma naj­cen­niej­sze­go”. Być może Joan­na Wajs two­rzy wyobra­że­nie owe­go ojca i powie­rza je roz­ma­itym miej­scom i oko­licz­no­ściom, gdzie zawsze zosta­je przed­sta­wio­ny na tle pre­cy­zyj­nej sce­no­gra­fii: „znam rów­nież szcze­gó­ły; wybrzu­sze­nie w pod­ło­dze, / gdzie wylał kawę, ścię­cie w obca­sie buta, / wyżło­bie­nie na scho­dach”, „sły­szę też dźwię­ki; trzask gwał­tow­nie zamy­ka­nych ksią­żek, / z któ­rych wytrzą­sał kurz”. Być może opo­wia­da histo­rię wspól­nej podró­ży, wspól­ne­go życia, lecz wyobra­że­nie i tak musia­ło powstać – przez brak dopusz­cze­nia. „mogę ci opi­sać wszyst­kie te miej­sca / w któ­rych mnie z nim nie było” – zapi­su­je Joan­na Wajs i moż­na snuć przy­pusz­cze­nia, czy ta nie­obec­ność ozna­cza po pro­stu brak obec­no­ści fizycz­nej, czy też powsta­ła wsku­tek prze­wle­kłej nie­uwa­gi. „wład­ca węży; odrzu­ca sta­rą, zbyt luź­ną skó­rę / i nade wszyst­ko chce patrzeć / rachu­jąc bez­barw­ną źre­ni­cą / co jesz­cze mogła­bym mu dać” – być może jest i tak, że ów wład­ca węży to praw­do­po­dob­nie świa­dek lub sam obiekt pew­ne­go bez­gra­nicz­ne­go odda­nia, któ­re­go nie potra­fił doce­nić, nie­czu­ły rach­mistrz o roz­le­głych, absor­bu­ją­cych wyma­ga­niach.

W tomie Joan­ny Wajs rzu­ca się w oczy mistrzow­skie kadro­wa­nie: „kie­dy usia­dłeś żeby obrać jabł­ko / ktoś na chwi­lę zatrzy­mał papla­ni­nę świa­ta / i sły­sze­li­śmy jak skór­ka spa­da­ła na dywan / w mil­cze­niu ludzi kła­dły się zwie­rzę­ta / w spę­ka­ną zie­leń nachy­lał się dom / za domem chło­piec zako­pu­jąc psa / jesz­cze raz go dotknął żeby się upew­nić / co z bie­gu rze­czy uda się oca­lić”. Jej utwo­ry wycho­dzą od deta­lu i zmie­rza­ją do pano­ra­my, nara­sta­ją od sło­wa do meta­fi­zy­ki, cza­sem do sen­su­al­ne­go obra­zu, cza­sem do zło­żo­ne­go, wie­lo­wy­mia­ro­we­go pej­za­żu: „czer­wo­na pelar­go­nia w baweł­nia­nym pyszcz­ku / kota, któ­ry po desz­czu wyszedł z wino­ro­śli / i obser­wu­je słoń­ce cytry­no­wym okiem”. Tak powsta­ją wier­sze zna­ko­mi­te, w każ­dym szcze­gó­le dopra­co­wa­ne, tu nie ma miej­sca na myśl o warsz­ta­cie, to jest fascy­nu­ją­ca kom­po­zy­cja wła­sne­go świa­ta, już goto­wa: „w miej­scu po nas / kobie­ty mokry­mi spód­ni­ca­mi gaszą sto­sy / na któ­rych dopa­la­ją się zwię­dłe sie­ci i pła­ty / bla­sza­nych ryb”.

Ogrom­na czu­łość prze­ni­ka utwo­ry Joan­ny Wajs. Wycho­dzi z nią naprze­ciw bra­ciom mniej­szym, zwie­rzę­tom, zmie­rza tam, gdzie jest instynk­tow­na, nie wypra­co­wa­na. Oto koty „mają dla swo­ich ciał / ufną, nie­wy­czer­pa­ną czu­łość, całe jej pokła­dy / jeśli któ­ryś jest cho­ry lub sta­ry, drżą mu łapy i gło­wa / z pro­sto­tą nam nie­zna­ną liżą go po powie­kach”. Ale tak­że ten świat, czy­sty i pier­wot­ny, ska­za­ny jest na nie­mą, natu­ral­ną zagła­dę. „poło­ży­łam go w wino­ro­śli / miał tam dość prze­strze­ni, by zatrze­po­tać skrzy­dła­mi / gdy­by komuś lub cze­muś tak się spodo­ba­ło / idąc do domu myśla­łam – niech ist­nie­je ręka, / któ­ra nocą roz­chy­li liście / i łagod­nie przy­wró­ci go do lotu” – zapi­sa­ła Wajs w wier­szu pt. „Szpak”. Ów opis mar­twe­go zwie­rzę­cia, nakre­ślo­ny sub­tel­nie, z wyro­zu­mia­łą rezy­gna­cją, przy­po­mi­na rela­cje osób pra­cu­ją­cych w hospi­cjach, któ­re oso­bi­ście mia­ły do czy­nie­nia z umie­ra­niem i wie­dzą, że ta chwi­la, sam moment śmier­ci, ani nie wyglą­da nad­zwy­czaj­nie, ani nicze­go nie zmie­nia. Tak wła­śnie dzie­je się w utwo­rach Joan­ny Wajs: „na koniec pokaż mi to, co nas obcho­dzi / naj­bar­dziej / nasze błą­dzą­ce pal­ce, / nie­pew­nie zaci­śnię­te w powie­trzu / na czymś, co mogło być ręko­je­ścią noża / albo pie­czo­nym kasz­ta­nem / i co nagle, / nie wie­dzieć cze­mu, / stra­ci­ło / kształt i cię­żar”.

Patrze­nie na ten świat, nasy­co­ny świa­tłem, pla­stycz­ny, ule­ga­ją­cy zmy­słom raczej niż reflek­sji, tak­że boli. Zapew­ne tak samo jak uczest­nic­two w nim. Jak napi­sa­ła Joan­na Wajs: „jasność, jasność, tak, chcę być jasno oświe­tlo­ną pust­ką, / któ­ra nie odczu­wa czu­ło­ści ani lęku, / kością z ich kości, krwią z krwi, czy­stą taflą świa­tła / przez któ­rą two­ja ręka przej­dzie jak przez wodę”.


Wiersze nominowanych autorów

 

Jacek Deh­nel

Pociąg Pistoia – Poretta

Pra­wie dwa lata po tym – a nagle tak czy­sto
pamię­tam tam­ten lipiec i podróż z Poret­ty
do Pistoi, i powrót w skwar­ne popo­łu­dnie
na kola­cję (nad­mier­ne ilo­ści melo­na
i cien­kich pla­strów szyn­ki). Tam­te­go męż­czy­znę
w koście­le San Paolo, co kłó­cił się z Bogiem,
a potem się z Nim godził. Tam­te puste sale
muzeum Mari­nie­go, o któ­rym wie­dzia­łem
tyle, że Michał lubił jego krą­głe rzeź­by,
a tu całe muzeum. Dalej bap­ty­ste­rium
jak bia­ła gło­wa cukru, w środ­ku tapi­se­ria:
pięć­set gatun­ków kwia­tów, jed­no­ro­żec, pta­ki.
Lecz przede wszyst­kim powrót – wyso­kie wia­duk­ty
w górach jak paję­czy­ny ponad prze­pa­ścia­mi
głę­bo­kiej zie­lo­no­ści. Prze­świe­tlo­ne liście
– jak lipo­we, lecz więk­sze – biją­ce o ramy
pouchy­la­nych okien.
Nagle po dwóch latach,
w przy­pad­ko­wej podró­ży z Kra­ko­wa na pół­noc
myślę: „Tyle mi dano. Star­czy tam­ten lipiec,
i pół­to­rej godzi­ny podró­ży pocią­giem
z Pistoi do Poret­ty. Jeśli ktoś mnie kie­dyś
zapy­ta: „Czy jecha­łeś pocią­giem z Pistoi
do Poret­ty?” nie będę musiał opo­wia­dać
o wia­duk­tach i liściach, tapi­se­rii, słoń­cu,
tyl­ko powiem: „Jecha­łem”. I będzie­my obaj
jak dwo­je małych dzie­ci wpa­trzo­nych w ogrom­ną
i poły­skli­wą kulę z pole­ro­wa­ne­go
sre­bra.

Pociąg Kra­ków-War­sza­wa, 2. VI. 1903


Tomasz Ger­szberg

St. December

Gru­dzień. Mżył deszcz i nocą uli­ce przy­kry­ła
skrzą­ca nie­pew­ność. Jadąc z duszą na ramie­niu,
z butel­ką w ręce modli­li­śmy się o dobre inten­cje
sprze­daw­cy zimo­wych opon, wszech­moc­ne­go
dys­po­zy­to­ra pia­ska­rek. Dużo przy­by­ło nam wia­ry
odkąd ruszy­ła ewan­ge­li­za­cja tele­sprze­daw­ców,
kate­che­za przerw na rekla­my, łaska sakra­men­tu
zaku­pów. Coraz mniej powo­dów by się wyrze­kać,
coraz łatwiej odma­wiać, utrzy­mać regu­ły zako­nu
nowo­wier­ców. Pew­nie kie­dyś zro­bią z nas świę­tych
o szla­chet­nych pro­fi­lach na bank­no­cie euro, patro­nów
chwil zwąt­pie­nia w pre­cy­zję śmier­ci.


Tomasz Jam­ro­ziń­ski

In loco

tęczów­ki zaszły za dale­ko wymar­ła zajezd­nia
postron­nie pusz­cza coraz więk­sze kół­ka jak­by
oczka wod­ne i roz­cho­dzą się krę­gi zmarszcz­ki
toma­szek podej­rze­wa całą dziel­ni­cę więc dziś
nie zaśnie będzie wytrzą­sać przy­krót­ki rękaw
patos zbie­rze się w powie­trzu jak sto­sik mgły
wyj­dzie na swo­je od kie­dy uci­chło łomo­ta­nie
zza ścia­ny zwy­kle sły­szy się te gło­sy widzi te
uro­cze usta szko­da że pro­ces asy­mi­la­cyj­ny tak
trwa i trwa w nie­skoń­czo­ność rzą­dzi pół­mrok
nie poczy­tasz oj nie pismo ukła­da się we wzór
ale bra­ku­je wyczu­cia wszę­dzie naparst­ki dużo


Roman Kaź­mier­ski

Sen ostateczny

Aż sta­ło się
i zwró­co­no
mate­ria­ły nie zamó­wio­ne
I sło­wa
choć spuch­nię­te
po głod­nych mie­sią­cach
zno­wu
mówią
zno­wu
upar­te. Nie chcą
się odstać.


Joan­na Wajs

kiedy usiadłeś

kie­dy usia­dłeś żeby obrać jabł­ko
ktoś na chwi­lę zatrzy­mał papla­ni­nę świa­ta
i sły­sze­li­śmy jak skór­ka spa­da­ła na dywan

w mil­cze­niu ludzi kła­dły się zwie­rzę­ta
w spę­ka­ną zie­leń nachy­lał się dom
za domem chło­piec zako­pu­jąc psa
jesz­cze raz go dotknął żeby się upew­nić
co z bie­gu rze­czy uda się oca­lić

bia­ły miąższ jabł­ka ruch pal­ców błysk noża

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania