recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na Nowy Wiek. Rocznik 2005

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2005. Wśród wyróżnionych: Magdalena Komoń, Bartosz Konstrat, Szczepan Kopyt, Piotr Kuśmirek, Piotr Mierzwa, Artur Nowaczewski, Dariusz Pado, Justyna Radczyńska, Dagmara Sumara, Anna A. Tomaszewska, Adam Zdrodowski.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Magdalena Komoń, pudełko na makaron

pudeł­ko na maka­ron to przede wszyst­kim pró­ba nada­nia nazwy wła­snym doświad­cze­niom, prze­szłym i teraź­niej­szym. „po tam­tej stro­nie było ina­czej. rze­ka pod­my­wa­ła korze­nie. ina­czej chcia­ło się jeść i ina­czej cho­dzi­ło po ryn­ku” – zapi­sa­ła Mag­da­le­na Komoń, co suge­ru­je, że szcze­gól­nie inten­syw­nie zosta­ło tu zaak­cen­to­wa­ne doświad­cze­nie odkry­wa­nia kobie­co­ści, obser­wo­wa­nie rodzą­ce­go się ero­ty­zmu. Moż­na rozu­mieć „tam­tą stro­nę” jako dzie­ciń­stwo, jako daw­ną miłość, ale powyż­sza inter­pre­ta­cja wyda­je się odgry­wać rolę domi­nu­ją­cą. Co praw­da autor­ka dekla­ru­je: „nie mam za sobą żad­nej histo­rii”, ale weź­my to stwier­dze­nie za iro­nię albo skrom­ność. W pudeł­ku na maka­ron znaj­du­je­my kil­ka histo­rii, cza­sem rów­no­le­głych i nie­za­leż­nych, cza­sem nie­ro­ze­rwal­nie sple­cio­nych ze sobą. Pierw­szą jest prze­szłość, przed­sta­wio­na dość arka­dyj­sko. Daw­ne lata są mag­ma­tycz­ne, zmy­sło­we. Wolał­bym tu nie pory­wać się na dzie­ciń­stwo jako temat ujmo­wa­ny cało­ścio­wo, ale widać że przy­naj­mniej do kil­ku epi­zo­dów autor­ka ma pewien sen­ty­ment. Przed­sta­wia je sen­su­al­nie, były to chwi­le, gdy „czas roz­pi­nał się na grud­kach lata”, gdy „nale­ża­ło dać sobie dużo świa­tła / krzy­żo­wać”. Cza­sem się­ga po rodzin­ny epi­zod: „z ojcem prze­ła­zi­ła przez dziu­rę w pło­cie / było to leni­we wci­ska­nie się w wiatr”, nie­kie­dy kre­śli ogól­niej­sze sce­ny: „kobie­ta ze wsi ode­szła przed wie­czo­rem / łapa­ła słoń­ce jak nie­rów­ny oddech – / błą­ka­ła się po napuch­nię­tych foto­gra­fiach / pró­bu­jąc odna­leźć korze­nie sadzo­nych drzew”.

Dru­gą histo­rią mogło­by być roz­po­zna­wa­nie świa­ta przez zmy­sły, z wyraź­nym uwzględ­nie­niem sma­ku. Mag­da­le­na Komoń two­rzy postać funk­cjo­nu­ją­cą orga­no­lep­tycz­nie: „wetknę­łam palec w kost­kę masła: / lśnią mi jesz­cze usta”. Nie­kie­dy mamy tu do czy­nie­nia z jakąś zawo­alo­wa­ną for­mą dra­pież­no­ści, wzbu­dza­ne­go pod wpły­wem chwi­li, nie­obli­czal­ne­go impul­su: „chcia­łam wejść do namio­tu / i ugryźć tę rybę w kark […] chcia­łam tyl­ko spró­bo­wać ją ugryźć. / tak jak pró­bu­je się ska­ka­nia na ska­kan­ce, / cało­wa­nia żół­wia, pod­wa­ża­nia zda­nia”, cza­sem ten spo­sób doświad­cza­nia rze­czy­wi­sto­ści przy­bie­ra cha­rak­ter ero­tycz­ny: „tym­cza­sem liże­my nabie­ra­my / mamy mało i to mało od sie­bie / bie­rze­my”. Ta zmy­sło­wość zosta­ła posu­nię­ta do tego stop­nia, że moż­na odnieść wra­że­nie, jak­by boha­ter­ka udzie­la­ła swo­ich suwe­ren­nych wła­ści­wo­ści czę­ściom jej cia­ła. Nada­wa­ła im auto­no­mię: „śli­nił mi pępek pró­bu­jąc wyli­zać / sobie miej­sce w środ­ku moje­go cia­ła”. Sama cie­le­sność odgry­wa w poezji Mag­da­le­ny Komoń istot­ne zna­cze­nie. Obcu­je­my z liry­ką w zasa­dzie wypre­pa­ro­wa­ną z meta­fi­zy­ki, w jej miej­sce zosta­ła wsta­wio­na fizy­kal­ność. Cia­ło jest tu fun­da­men­tem, jedy­ną porę­ką, nie­po­wta­rzal­nym punk­tem odnie­sie­nia. Dla­te­go Komoń wyczu­lo­na jest na typo­we zagro­że­nia dla cie­le­sno­ści: „gdy we mnie znaj­dą to zwie­rzę / to nie po węzłach chłon­nych / będzie się wspi­na­ło. będzie / w środ­ku od razu. sku­lo­ne. / może będzie wrzesz­czeć / i będzie­my się zabi­jać”.

Jest jesz­cze trze­cia histo­ria, pro­sta i potrzeb­na. Nazwał­bym ją krót­ko: dąże­niem do zako­rze­nie­nia, posia­da­nia wła­sne­go miej­sca, koniecz­nie podzie­la­ne­go z dru­gą oso­bą. Mag­da­le­na Komoń cza­sem nawią­zu­je do tego żar­to­bli­wie: „zacznij­my krzy­żo­wać nasze roślin­ki zacznij­my pącz­ko­wać, już”. Lecz gdy zapi­su­je „sto­pa­mi masu­jesz / moje cia­ło na ple­cach nio­sąc wbi­jasz nas w zie­mię. piku­je­my”, spra­wa robi się znacz­nie poważ­niej­sza. Widać, że cho­dzi o rodzaj speł­nie­nia, któ­ry nawet lot zmie­nia w spa­da­nie. Ale ina­czej nie spo­sób. To jedy­na moż­li­wość, bowiem w wier­szach Mag­da­le­ny Komoń miłość jest spra­wą abso­lut­nie ziem­ską.


Bartosz Konstrat, thanatos jeans

W debiu­tanc­kim tomie Bar­to­sza Kon­stra­ta regu­lar­nie gości śmierć. Raz po raz powra­ca­jąc, warun­ku­je ten świat, wyzna­cza mu gra­ni­ce. Żywi go, zaopa­tru­je w myśl i rekwi­zy­ty. Śmierć przy­wo­łu­je Kon­stra­ta i odpy­cha go, powie­dział­bym, że tak­tu­je jego ruch, praw­do­po­dob­nie dzie­je się tak dla­te­go, że Kon­strat nie wyda­je się skłon­ny do jakie­goś roz­pacz­li­wie mor­tu­al­ne­go zanu­rze­nia, do pisa­nia w śmier­ci, ale też nie prze­ja­wia inkli­na­cji do jej wyru­go­wa­nia. Przy­czy­nę tego sta­nu rze­czy wolał­bym zosta­wić w spo­ko­ju, tkwi zbyt bli­sko pew­nych nie­uchwyt­nych indy­wi­du­al­nych pre­dys­po­zy­cji, nad któ­ry­mi nie ma sen­su się roz­wo­dzić. Załóż­my, że sta­no­wi sta­ły ele­ment wypo­sa­że­nia talen­tu Bar­to­sza Kon­stra­ta.

„wszę­dzie tak samo mar­twa, bo pew­nie umar­łaś już wcze­śniej” – czy­ta­my już w otwie­ra­ją­cym tomik utwo­rze, pięk­nym i przej­mu­ją­cym wier­szu o dziew­czyn­ce z rekla­my hospi­cjum. Figu­ra śmier­ci w tomie Kon­stra­ta czę­sto zosta­je usta­wio­na bez­po­śred­nio wobec cza­su dzie­ciń­stwa, prze­waż­nie mito­lo­gi­zo­wa­ne­go: „czy mamy jesz­cze szan­sę wyobra­zić sobie, że umar­li / wró­cą nagle, wła­śnie z tego mro­ku, że sią­dzie­my / razem // obser­wu­jąc start radziec­kiej rakie­ty?”. Cza­sem sta­no­wi psy­cho­de­licz­ne tło dla natu­ra­li­stycz­ne­go deta­lu, tu nasu­wa mi się na myśl Got­t­fried Benn i jego tur­pi­stycz­ny kon­kret: „Aku­rat był wypa­dek na moście. Czter­na­ście gru­bych świń, / część już nie żyła. świa­tło odbi­ja­ło się w prze­krwio­nych oczach”. Poja­wia się w roz­mo­wach: „wciąż dzwo­nię do cie­bie z infor­ma­cją o jego śmier­ci, a ty się mylisz i odpo­wia­dasz mi / kwe­stią z zupeł­nie innej książ­ki: // roz­strze­lać wszyst­kich świad­ków”, sta­no­wi frag­ment oso­bi­stej obser­wa­cji i auto­dia­gno­zy: „mar­twy zając, nie żyje, pies / war­czy, nie żyjesz cho­ro­bo, nie / we mnie”. Roz­mno­żo­na i absor­bu­ją­ca, per­ma­nent­nie nasy­ca wier­sze Kon­stra­ta: „czy jest ci łatwiej, czy myślisz tyl­ko o / zdy­cha­niu, jest tyle powo­dów, tyle spo­so­bów, // czy myślisz tyl­ko jak nie zdech­nąć, jak zacząć oddy­chać?”, nie oszczę­dza nawet tytu­łów, w książ­ce znaj­du­je się wiersz zaty­tu­ło­wa­ny „Sta­cja ben­zy­no­wa ze śmier­cią”.

Kon­strat – pozo­sta­wia­jąc tema­ty­kę jego wier­szy uwi­kła­ną w śmier­tel­ne obse­sje – to tak­że zmy­sło­wy i wni­kli­wy obser­wa­tor. Potra­fi rze­czy­wi­sty epi­zod prze­kuć w zna­ko­mi­tą fra­zę, wyda­je mi się, że rów­nie efek­tow­nie potra­fi ją wykon­fa­bu­lo­wać. Znaj­du­je­my w jego utwo­rach żywe, sen­su­al­ne zapi­sy: „poka­za­łem jej mło­de koty / leżą­ce w trzy­ma­ją­cych cie­pło ple­wach” albo „jeden z leka­rzy ma brą­zo­we oczy, duże, oczy łagod­ne­go zwie­rzę­cia”, nie­kie­dy zabaw­ne obraz­ki, świad­czą­ce o dro­bia­zgo­wo­ści i cel­no­ści spoj­rze­nia: „Prze­wod­ni­kiem sta­da jest zawsze dziec­ko z naj­mniej­szym rowe­rem”. Cza­sem roz­wi­ja się to Kon­stra­to­wi w pojem­niej­sze kon­struk­cje, rów­nie pla­stycz­ne: „przy sta­rej sta­cji, któ­rej kon­struk­cja była jak szkie­let zepsu­tej para­sol­ki / spa­li­śmy przy­tu­le­ni do pochy­lo­nych kra­węż­ni­ków”.

Na mojej lek­tu­rze debiu­tanc­kie­go tomu Bar­to­sza Kon­stra­ta zawa­ży­ła wspo­mnia­na obec­ność śmier­ci. Ale nie musi tak być. Moż­na sku­pić się na wła­ści­wo­ściach języ­ka, zasob­ne­go, pra­cu­ją­ce­go przy zmie­nia­ją­cym się natę­że­niu dys­cy­pli­ny albo pochy­lić się nad baśnio­wą per­wer­syj­no­ścią jego świa­ta. Zwłasz­cza że Kon­strat lubi nie­do­po­wie­dze­nie, zaska­ki­wa­nie. Tak jak choć­by tu: „Odda­li­li się szyb­ko, tuż za domem jest zakręt, zeszłam po krę­tych scho­dach, / byłeś w kuch­ni, ubra­ny w nie­bie­ski far­tuch, / spoj­rza­łeś na mnie z lek­kim uśmie­chem, // filtr zapa­chów i sma­ków – pomy­śla­łam nagle”.


Szczepan Kopyt, yass

Szcze­pan Kopyt poka­zał rze­czy­wi­stość zdy­na­mi­zo­wa­ną i cha­otycz­ną, ata­ku­ją­cą ilo­ścią sys­te­mów świa­to­po­glą­do­wych, ilo­ścią zbęd­nych przed­mio­tów, media­mi oraz ludź­mi wraz z całym dobro­dziej­stwem inwen­ta­rza: nawy­ka­mi, obse­sja­mi, może nawet samą obec­no­ścią, prze­waż­nie dotkli­wą, spo­ra­dycz­nie sta­bi­li­zu­ją­cą. „czci­my frak­ta­le / prze­dłu­żo­ne sesje, grzęź­nie­my w poło­wie / nie tra­fia­my wejść: salvia divi­no­rum, aya- / huasca” – zapi­sy­wał Kopyt, raz po raz przy­wo­łu­jąc ten sam cha­os w odmien­nym wyda­niu: „NP, NΠ, cze­ko­la­da, her­ba­ta zie­lo­na, zamy­sły / trak­ta­tu pt. ‘o korzy­ściach z prze­żu­wa­nia wła­snej / śli­ny’, odkry­cie nie­zna­nych mocy, aura czy jaki grzyb, uda / chi­mer z mal­czew­skie­go, zabaw­na chęć spło­dze­nia”. Świat odsła­nia infer­nal­ne obli­cze, zamie­nia się w zbiór ludzi, idei i przed­mio­tów krą­żą­cych bez żad­ne­go porząd­ku: „zły super­mar­ket / śmierć w oło­wi­cy gazet / mistycz­ne kre­ski kodów / a spo­nad cza­szek domów / peł­zną po stru­gach myśli”. Natę­że­nie cha­osu czy absur­du wyda­je się tak wyso­kie, że w pew­nym momen­cie zmie­nia­ją się regu­ły rzą­dzą­ce rze­czy­wi­sto­ścią i w efek­cie otrzy­mu­je­my jej zde­for­mo­wa­ny w pew­nych waż­nych ele­men­tach obraz: „bruk, gwiz­da­nie, akor­de­on, tram­wa­je / nie­wi­dzial­ne psy pro­wa­dzą nie­wi­do­mych”.

Szcze­pan Kopyt, posta­wio­ny wobec tego zamę­tu, doma­ga się, nie wiem, na ile praw­dzi­wie, na ile iro­nicz­nie, okre­ślo­nej sys­te­ma­ty­za­cji, może jest to po pro­stu dąże­nie do praw­dy – fun­da­men­tal­nej war­to­ści, któ­ra w tej mag­mie wła­ści­wie nie wystę­pu­je. „żąda­my praw­dy o isto­cie / rze­czy z pla­sti­ku i drew­na” – zapi­su­je. Nie wiem, co przy­świe­ca auto­ro­wi w jego poszu­ki­wa­niach, nie wiem nawet, czy w ogó­le wyra­ża skłon­ność do poszu­ki­wań. Mogę zakła­dać, że praw­do­po­dob­nie tak, ale że robi to w spo­sób drwią­cy. Incy­den­tal­ny, nie per­ma­nent­ny. Jeże­li tak, to nie ma się co dzi­wić, że Kopyt – w pewien spo­sób pyta­jąc o mia­rę czło­wie­ka, sta­wia­jąc fun­da­men­tal­ne pyta­nie o to, kim ów czło­wiek jest – się­ga po far­sę i zada­je swo­je pyta­nie w świa­do­mie stry­wia­li­zo­wa­nej for­mie: „jakie są gra­ni­ce twej linii brze­go­wej? / zmierz fle­tem, suw­miar­ką, kalej­do­sko­pem / zapal­nicz­ką, luf­ką, czy strzy­kaw­ką? – i?”. Jaki czło­wiek, taka for­ma – moż­na by rów­nie try­wial­nie pod­su­mo­wać i też było­by tu spo­ro na rze­czy, bowiem boha­te­ro­wie yas­su, żar­łocz­nie oto­cze­ni przez przed­mio­ty, strzę­py świa­to­po­glą­dów, sło­wa, są masą upra­wia­ną, nie­au­ten­tycz­ną, w całej roz­cią­gło­ści pod­le­ga­ją­cą mani­pu­la­cji: „w tele­wi­zo­rze głód jest gumo­wy, ludzie – z cukru. / ich sło­wa są potem w tram­wa­jach. ich zapach / to auto­bus-szó­sta-rano”.

Na osob­ną uwa­gę zasłu­gu­je sto­su­nek Szcze­pa­na Kopy­ta do reli­gii, myślę, że moż­na ją rozu­mieć jako typo­wo pol­ski kato­li­cyzm, roz­bu­do­wa­ny dogma­tycz­nie, wido­wi­sko­wy, w swo­ich źró­dłach pusty. Jest kry­tycz­ny i szy­der­czy i tak też został przed­sta­wio­ny: „ksiądz zaczął / świę­cić samo­cho­dy od audi”, „kościół / jest czar­ny, ludzie śmier­dzą”. Reli­gia sama się deza­wu­uje, ośmie­sza­ją ją jej repre­zen­tan­ci: „gru­by ksiądz z gita­rą ma cukrzy­cę i lubi mło­dzież”. Tra­fio­ny opis tego, co nazwał­bym kel­ner­stwem wia­ry. Ale autor ma chy­ba pora­chun­ki z Bogiem natu­ry znacz­nie poważ­niej­szej, wycho­dzą­ce poza ten spe­cy­ficz­ny typ reli­gij­no­ści, sko­ro bluź­nier­czo dekla­ru­je: „cze­go chce­my? // dostę­pu do tru­pa boga – chce­my go powie­sić / za jaja”.

Szcze­pan Kopyt to sza­lo­ny demiurg, prze­twa­rza­ją­cy zasta­ny świat, stwa­rza­ją­cy swój wła­sny, i rów­no­cze­śnie ofia­ra tej prze­mia­ny. Ofia­ra nie­po­ko­na­na, sta­ją­ca do wal­ki. Jej tre­ścią – bunt, jej orę­żem – sło­wo. Uwa­żaj­cie poeci! Może zwłasz­cza na samych sie­bie, sko­ro „poezja nie­wol­ni­ków / to nowa ramów­ka tv. to pięk­ny blo­czek reklam / pisa­nych przez poetów”.


Piotr Kuśmirek, Trio

„Wszyst­ko jest okre­ślo­ne: warun­ki naj­mu poko­ju, / czter­na­ście metrów kwa­dra­to­wych, / ja, pokrzy­ki­wa­nia z dołu, sta­ry kin­kiet. Zagad­ko­wy, / meta­licz­ny posmak w ustach. // Za moimi ple­ca­mi śpi kobie­ta. / Rano, na tym samym bal­ko­nie, to samo słoń­ce / wbi­ło w jej ple­cy poda­ru­nek ognia” – zapi­sał Piotr Kuśmi­rek w wier­szu otwie­ra­ją­cym Trio. Począt­ko­wo otrzy­mu­je­my obraz sta­bi­li­za­cji, nie­mal natych­miast zagro­żo­nej nie­bez­pie­czeń­stwem zni­we­cze­nia, nagły gest, ude­rze­nie zada­ne przez zewnętrz­ny obiekt-intru­za może w każ­dym momen­cie naru­szyć pozor­nie sta­bil­ną kon­struk­cję. I tak się dzie­je, nastę­pu­je sekwen­cja meto­dycz­nie poja­wia­ją­ca się w utwo­rach Pio­tra Kuśmir­ka. Zatem na począt­ku utwo­ru czę­sto otrzy­mu­je­my z memu­ary­stycz­ną przy­kład­no­ścią zde­fi­nio­wa­ne miej­sce i czas, jak gdy­by boha­ter zmie­rzał utwier­dzić się w okre­ślo­nych punk­tach rze­czy­wi­sto­ści. Zapi­su­je daty, poda­je pre­cy­zyj­ne namia­ry: „Bal­kon. Tym razem jede­na­ste pię­tro”, „Tam­tej nocy zasy­pia­ła myśląc o wszyst­kich / rze­czach”, „Listo­pad. Cia­ło przy­war­ło / do ubrań”, „Jesz­cze sie­dem minut. Dwie szyb­kie sta­cje”, „Pamię­tam dokład­nie tam­ten ponie­dzia­łek”. Jak­by przy­pusz­czał, że doko­nu­je swo­ich cza­so­wych i sytu­acyj­nych rachun­ków wobec nie­uchron­no­ści tego, co zaraz nastą­pi, zagra­ża­ją­ce i nie­obli­czal­ne. I nastę­pu­je: układ – z przy­czyn wła­ści­wie nie­uchwyt­nych – ule­ga zachwia­niu, poja­wia się nie­pew­ność, zdez­o­rien­to­wa­ny boha­ter zaczy­na szu­kać, nasłu­chi­wać, roz­my­ślać: „Zasta­na­wiam się, czy potra­fię / wytłu­ma­czyć ci świat w moim języ­ku”. Jest zagu­bio­ny, zapo­zna­na dotych­czas topi­ka, kla­sycz­na logi­ka przy­czy­no­wo-skut­ko­wa – wszyst­ko zaczy­na się mie­szać i defor­mo­wać: „Bie­gun jest bli­sko. Nie­mal na wycią­gnię­cie ręki”, a „Rze­ka puch­nie od koń­ca – / w śmier­tel­nych kon­ser­wach uło­żo­ne / ryby i bóg // w oku prze­rę­bli”. Cza­sem Kuśmi­rek, nagle posta­wio­ny wobec tego splą­ta­nia, kre­śli kata­stro­ficz­ne obra­zy podob­ne powyż­szym, cza­sem sku­pia się na sobie, wte­dy doko­nu­je ana­li­zy. Jej uza­sad­nie­niem nie jest plan, autor tu z czy­tel­ni­kiem w żaden spo­sób nie igra, ale zamiar wyja­śnie­nia wła­snej rezy­gna­cji: „To, o czym chcę napi­sać jest nie­ostre”.

W debiu­tanc­kim tomie Pio­tra Kuśmir­ka obec­ne jest coś, co mie­sza porząd­ki, pra­cu­je tam nie­wi­dzial­ny prze­śla­dow­ca i muszę przy­znać, że z przy­jem­no­ścią zatrzy­my­wa­łem się nad tą tajem­ni­czą figu­rą. „Coś stą­pa za mną po kru­chym lodzie” – zapi­sy­wał Kuśmi­rek. Coś for­mu­je świat na swo­ją nisz­czy­ciel­ską modłę. Dzia­ła pod naszą nie­obec­ność, pod­czas nasze­go snu. Pozo­sta­wia śla­dy: „obu­dził się rano / Nigdy nie zro­zu­miał skąd śla­dy, skąd piski”. Intruz nie daje się uchwy­cić naszej per­cep­cji, przy­po­mi­na złe duchy obec­ne w baśniach, dzia­ła­ją­ce regu­lar­nie, z pre­me­dy­ta­cją, nigdy przy­pad­ko­wo. Coś albo ktoś spra­wia, że „Czas jest gęsty od ucie­czek”, odbie­ra natu­ral­ne zdol­no­ści: „Za pierw­szym razem nie­mal nie­zau­wa­żal­nie, naj­pierw zwie­rzę­ta prze­sta­ją roz­po­zna­wać zapa­chy”. Kuśmi­rek usi­łu­je zlo­ka­li­zo­wać to zagro­że­nie: „Obce zaczy­na się za zakrę­tem. Jest nie­wi­docz­ne / dla oka. Trud­ne dla języ­ka. Pozba­wio­ne zna­czeń / i odci­sków pal­ców. Zacza­jo­ne kil­ka cen­ty­me­trów / pod powie­trzem”. Ale sta­ra­nia nie przy­no­szą ocze­ki­wa­nych skut­ków, moż­na odnieść wra­że­nie, że wobec tego i przede wszyst­kim wobec per­ma­nent­nej nie­pew­no­ści autor pro­wo­ku­je nie­zna­ną potę­gę: „cze­kam na prze­ciąg, drga­nia, / przy­pa­dek – cokol­wiek co roz­bi­je, / lub przy­naj­mniej potrzą­śnie, zmą­ci”.

Co jest ową potę­gą? Nie wiem. Chy­ba o to cho­dzi, żeby wobec wier­sza pew­nych rze­czy nie dopo­wia­dać. Może to w ogó­le nie intruz, ale oso­bi­ste poczu­cie obco­ści. Dotkli­we dla Kuśmir­ka, któ­ry orga­ni­zu­je rze­czy­wi­stość za pomo­cą zmy­słów: „pod wpły­wem doty­ku / zaczy­na się skó­ra”. Jeśli osią­ga spo­kój, to w bez­po­śred­niej bli­sko­ści: „Za chwi­le będę i będziesz ty. Wszyst­ko / inne jest wido­kiem z okna”. Może tak.


Piotr Mierzwa, Gościnne morze

Gościn­ne morze na pierw­szy rzut oka spra­wia wra­że­nie tomu przede wszyst­kim efek­tow­nie napi­sa­ne­go. Piotr Mierz­wa prze­ja­wia inkli­na­cje do flir­tu z róż­ny­mi gatun­ka­mi lite­rac­ki­mi, w rezul­ta­cie vila­nel­la sąsia­du­je z utwo­ra­mi struk­tu­ral­nie zbli­żo­ny­mi do haiku, a w efek­cie prze­pla­ta­nia się roz­ma­itych dyk­cji obok par­na­si­stow­skich obraz­ków i mani­fe­sta­cyj­nych gestów otrzy­mu­je­my wier­sze intym­ne i kon­fe­syj­ne. Akwen Pio­tra Mierz­wy jest pojem­ny. Przyj­mu­je prze­ja­wy afir­ma­cji życia: „niech odcho­dzą łodzie, zwi­nię­te jak listy / żagle dep­czą ich dna, niech sta­ją / na kotwi­cy tyl­ko maru­de­rzy”, nie odma­wia tytu­ło­wej gościn­no­ści zapi­som o trau­ma­tycz­nym wydźwię­ku: „Leży­my sku­le­ni w wła­snych cia­łach / jak kosmos w grud­ce dło­ni. Roz­kła­da­my się”.

Ale to świa­do­me i nie­obli­czal­ne róż­ni­co­wa­nie for­mu­ły mówie­nia, ta wędrów­ka po dyk­cjach, uta­jo­nych nawią­za­niach, ten rejs po odda­lo­nych od sie­bie rekwi­zy­to­riach, cały ten zmien­ny blichtr for­my ufun­do­wa­ny jest na klu­czo­wych tema­tach w liry­ce. Piotr Mierz­wa świet­nie to widzi, wie dosko­na­le, że zna­czą­cym odnie­sie­niem dla for­mal­ne­go wymia­ru języ­ka może być neu­tral­ne spoj­rze­nie na rze­czy­wi­stość. Otwar­cie okna, za któ­rym jest świat. W Gościn­nym morzu efekt tego gestu oka­zu­je się gorz­ki. Pora­ża­ją­cy. Sym­bol w kon­fron­ta­cji z natu­rą oka­zu­je się nie­ko­niecz­ny, jego zna­cze­nie – doraź­ne i pod­wa­żal­ne: „komen­tarz do morza, / […] jak met­ka po zdra­dze­niu ceny / zosta­nie zerwa­ny”. Mierz­wa zapi­su­je to jesz­cze dobit­niej: „tak­że to sło­wo, wysta­wić jak reli­kwiarz / na potę­gę wia­trów, któ­re roz­sy­pią / pro­chy, paznok­cie i wło­sy, / nie oglą­da­jąc się na nazwy wła­sne”.

W Gościn­nym morzu dostrze­głem trzy fun­da­men­tal­ne tema­ty. Pierw­szy był dom, nie­ko­niecz­nie w rozu­mie­niu tra­dy­cyj­nym. Dom – poj­mo­wa­ny jako okre­ślo­na trwa­łość i pew­ność okre­ślo­nych rela­cji, w wier­szach Mierz­wy jest obiek­tem nie­zisz­czal­nym. Nie­moż­li­wym. Autor nie budzi tu żad­nych złu­dzeń. Zapi­su­je cynicz­nie: „Dom? – gdzie miesz­ka ta pierw­sza / mar­twa kar­to­no­wa meta­fo­ra”. Dru­gim były pró­by odna­le­zie­nia obec­no­ści, wobec któ­rej moż­na oka­zać bez­gra­nicz­ne zaufa­nie, co może dowo­dzi posta­wy ide­ali­stycz­nej, ale w liry­ce zawsze pięk­nie i prze­ko­nu­ją­co wybrzmie­wa. „Cze­go pra­gnę naj­bar­dziej: ostrza / (dło­ni), prze­ni­kli­we­go łasko­ta­nia” – zapi­sał Piotr Mierz­wa. Tuż obok śmia­ło moż­na przy­wo­łać następ­ną fra­zę: „Zresz­tą nie szło / o sło­wa mię­dzy nami: pta­ki / otwie­ra­ły para­so­le, dzie­ci / bie­ga­ły, komin łykał dym – / na obraz­ku z obce­go dzie­ciń­stwa, / któ­ry zgu­bi­łem”. Temat trze­ci obej­mo­wał zapi­sy rezy­gna­cji wobec bra­ku two­rzy­wa zdol­ne­go do prze­ka­za­nia naszych śla­dów, do utrwa­le­nia pamią­tek po naszej tu obec­no­ści: „Nie patrzę przed sie­bie, zamy­kam oczy i obra­cam / gło­wę, otwie­ram i zno­wu zamy­kam – się w morzu, / zosta­wiam ślad tam, gdzie nie zosta­nie”. Dzia­ła­nie celo­wo nada­rem­ne? Nie­wy­klu­czo­ne.

„zna­ki są samot­ne: peł­ne nadziei / kolo­nie po ogło­sze­niu nie­pod­le­gło­ści” – zapi­sał Piotr Mierz­wa. Oto dowód na samot­ność i nie­ade­kwat­ność sym­bo­li. I naszą też, bowiem Gościn­ne morze zna tak­że sztor­mo­wą pogo­dę, wte­dy sta­je się zmą­co­ne i nie­roz­po­zna­wal­ne. Rzą­dzą nim siły nie­obli­czal­ne: „(a wszyst­ko jest w nawia­sach w pustych rękach trzy­ma­ją­cych / świa­tło)”. Może tak wła­śnie jest dobrze. Świat zro­zu­mia­ły był­by pozba­wio­ny pięk­na i tajem­ni­cy. Jak napi­sał sam autor: „naj­krót­szą / dro­gą jest pro­sta łączą­ca dwa punk­ty, ale / to okrąg naj­pięk­niej je spa­ja”.


Artur Nowaczewski, Commodore 64

„tyle jest świa­tów ile ich znaj­dziesz / w pół­cie­niach i skraw­kach malo­wa­nej bru­dem szy­by” – napi­sał Artur Nowa­czew­ski w swo­im debiu­tanc­kim tomie, jak­by pro­wa­dził go dzie­cin­ny zachwyt, gdy owe świa­ty trwa­ły w urze­ka­ją­cej osob­no­ści, jesz­cze nie sprzę­gnię­te w całość. Taka ta jego książ­ka, opo­wia­da­ją­ca – w moim odczu­ciu – podwój­ną histo­rię dzie­ciń­stwa – tego osob­ne­go, ści­śle wła­sne­go, i tego podzie­la­ne­go. Pierw­sza zaczy­na się od wycho­dze­nia na zewnątrz, zata­cza­nia okrę­gu wokół punk­tu – począt­ko­wo jest to dom, potem podwór­ko, potem uli­ca Bato­re­go. Życie wte­dy pochła­nia, wzra­sta, bez­gra­nicz­ne absor­bu­je, jest świe­że, nie­po­wta­rzal­ne w swo­im rodza­ju. Powo­li pod­le­ga uwspól­nie­niu, ale wciąż jesz­cze upły­wa na grze w kap­sle w rówie­śni­ka­mi, oglą­da­niu Tele­ran­ka, wciąż pozo­sta­je chłon­ne, zmy­sło­wo obu­do­wu­je każ­dy ele­ment tego deli­kat­ne­go cza­su: „lan­dryn­ki / i oran­ża­dę w zie­lo­nej butel­ce”, „jabł­ka z tam­tej dział­ki”. Zapa­mię­ta­ne wte­dy, po latach powró­cą, cza­sem w towa­rzy­stwie pro­za­icz­nych sytu­acji, któ­re uświę­ca wyłącz­nie to, że jakimś nie­po­ję­tym zrzą­dze­niem losu zosta­ły w pamię­ci: „koło stra­ży pożar­nej na rogu Bato­re­go / i Sosno­wej opry­skał mnie żuk”.

Kto patrzy w prze­szłość, gdzie nie cze­ka na nie­go lęk, lecz obraz minio­ne­go szczę­ścia i spo­ko­ju, ten ma w oczach tęsk­no­tę i melan­cho­lię. Nowa­czew­ski – ośmie­lę się zary­zy­ko­wać – ma. Przed­sta­wił wizję dzie­ciń­stwa szczę­śli­we­go, poka­zał czas mło­do­ści bez­tro­skiej. Może to odpo­wied­ni moment, aby uchwy­cić dru­gą część jego dzie­cin­nej, wła­ści­wie już mło­dzień­czej histo­rii, któ­ra nada­je się do podzie­la­nia: sen­ty­men­tal­nych opo­wie­ści o świe­cie mikro­kom­pu­te­rów, legen­dar­nych maszyn: Ata­ri, ZX Spec­trum czy tytu­ło­we­go Com­mo­do­re 64, któ­re dla czę­ści moje­go poko­le­nia, a z tej per­spek­ty­wy jestem wła­ści­wie rów­no­lat­kiem Nowa­czew­skie­go, były tym, czym dla daw­niej­szych chłop­ców mapy odle­głych lądów albo książ­ki Ver­ne­’a. Moż­li­wo­ści tam­tych pro­ce­so­rów i moni­to­rów gene­ro­wa­ły „bursz­ty­no­we kom­na­ty sta­rych labi­ryn­tó­wek” czy „mono­chro­ma­tycz­ną zie­leń kan­cia­stych ogro­dów”, ale Nowa­czew­ski zda­je się przy­zna­wać, że osią­gnię­cia tam­tej tech­no­lo­gii, dziś roz­bra­ja­ją­co śmiesz­ne, mogły na pewien czas powstrzy­mać nadej­ście osta­tecz­ne­go odcza­ro­wa­nia świa­ta. „sła­ba gra­fi­ka była bli­żej // tego co nie­wi­dzial­ne” – zapi­su­je. Cała ta sfe­ra, pod­da­na mito­lo­gi­za­cji, nie tra­ci punk­tów zacze­pie­nia w rze­czy­wi­sto­ści, sta­je się for­mą kro­ni­ki: oto poja­wia się „Top Secret”, nie­za­po­mnia­ne pismo dla miło­śni­ków gier, pewien wiersz Nowa­czew­ski poświę­ca pamię­ci tra­gicz­nie zmar­łe­go Krzy­sia Kubecz­ki, malow­ni­czej i zabaw­nej posta­ci w kształ­tu­ją­cej się kom­pu­te­ro­wej spo­łecz­no­ści tam­tych lat i tech­no­lo­gii: bez inter­ne­tu, z taśmą magne­to­fo­no­wą jako pod­sta­wo­wym nośni­kiem danych, cza­sem z cichym wycho­dze­niem z poko­ju, gdy wgry­wał się pro­gram. Kto tego doświad­czył, ten wie, o co cho­dzi.

Może to jest swo­isty punkt odnie­sie­nia dla rocz­ni­ków 70.? Może nie Świe­tlic­ki, nie papież, ale wła­śnie minio­ny świat kart gra­ficz­nych Her­cu­les, pro­ce­so­rów Moto­ro­la, dys­kie­tek wiel­ko­ści tomi­ku poetyc­kie­go, i jego dziw­ni miesz­kań­cy – wspo­mnia­ny Krzyś Kubecz­ko czy, też już zresz­tą nie­ży­ją­cy, Marek Sell? Nie lubię kate­go­rii poko­le­nio­wych, więc nie zatrzy­mam się nad tą hipo­te­zą, rzu­cam ją żar­to­bli­wie, co nie zmie­nia fak­tu, że Artur Nowa­czew­ski uczy­nił z tego cza­su poru­sza­ją­ce two­rzy­wo dla swo­ich wier­szy. Dodaj­my, wier­szy nie zawsze poświę­co­nych wspo­mnia­nym zja­wi­skom, to pew­na domi­nan­ta, ale w Com­mo­do­re 64 moż­na zna­leźć spo­ro pięk­nych utwo­rów o odmien­nej tema­ty­ce. Jak choć­by ten, pt. „Żaba”, któ­re­go frag­ment pozwo­lę sobie zacy­to­wać na zakoń­cze­nie: „ze wszyst­kich Two­ich stwo­rzeń peł­za­ją­cych / naj­bar­dziej uko­cha­łem żabę. zna­la­złem ją / w nocy na środ­ku par­kin­gu – życie wil­got­ne / jesz­cze, dopie­ro co opię­te w kształt. // w dło­ni przy­po­mi­na­ła wystra­szo­ny mię­sień, / bez­bron­ny i nie­zdol­ny do pod­stę­pu”.


Dariusz Pado, Peryferie raju

W tomie Dariu­sza Pado waż­ne miej­sce zaj­mu­ją wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, tak to bywa, że nale­ży się w debiu­cie z prze­szło­ścią roz­li­czyć, zwłasz­cza z wła­sną. W Pery­fe­riach raju znaj­du­je­my zatem śla­dy pierw­szych dzie­cin­nych zabaw w pia­skow­ni­cy, czy „pod­le­wa­nie brat­ków u dziad­ka Stasz­ka / z zie­lo­ną konew­ką z cmen­ta­rza”, potem poja­wia się prze­szłość bliż­sza, ale nadal zwią­za­na z miej­scem zamiesz­ka­nia: „tu mno­ży­li się pia­ska­rze któ­rych kobie­ty zabi­ja­ły / ryby goły­mi ręko­ma”. Jesz­cze potem mamy do czy­nie­nia z kla­sycz­ną retro­spek­cją, doko­ny­wa­ną przez czło­wie­ka już ufor­mo­wa­ne­go, nada­ją­ce­go na doj­rza­łych falach, patrzą­ce­go na wła­sne dzie­ciń­stwo jak na obcy, zaska­ku­ją­cy ele­ment: „dziś nie wiem […] czy sam w tych łanach płasz­czy w sno­pach / świa­teł zdo­łam zna­leźć pocho­wa­ne kie­dyś gołę­bie”. Nie­kie­dy pere­gry­na­cje w cza­sie Dariu­sza Pado przy­bie­ra­ją postać nie tak wid­mo­wą, obu­do­wu­je je kon­kret, nie­po­zba­wio­ny cząst­ki baśnio­wo­ści: „chłop­ca zdra­dza już sen i chu­dość nad­garst­ków / któ­ry­mi przy­ci­ska podusz­kę do twa­rzy tak moc­no / że milk­ną komo­ry pod powierzch­nią akwa­rium”.

„zgu­bie­ni jeste­śmy i szu­ka­my zie­mi / z któ­rej nie wyro­śnie nic wię­cej / niż nowy buk rzeź­ba dło­ni cień klo­nu” – zapi­su­je Pado i to rów­nież jest dla jego liry­ki zna­mien­ne: trzy­ma­nie się zasad­ni­czych sym­bo­li natu­ry: drze­wa, rze­ki, liście czy sta­wy zosta­ją zesta­wio­ne z ludz­ką nie­trwa­ło­ścią, może nie­od­twa­rzal­no­ścią ludz­kie­go życia w ogó­le, ta fizycz­na wła­ści­wość udzie­la się tak­że mowie. „sło­wa będą nam szkie­le­tem […] pło­mie­niem z nicze­go” – zapi­su­je Pado. Więk­szość wier­szy wyda­je się opi­sy­wać miej­sca auto­ro­wi dobrze zna­ne, opro­wa­dza czy­tel­ni­ka po rodzin­nym mie­ście, poka­zu­je kon­kret­ne kościo­ły, poko­je i kamie­ni­ce, nie­gdyś zamiesz­ki­wa­ne przez loka­to­rów – zna­nych może z dzie­ciń­stwa, może ze sły­sze­nia.

Zda­rza się, że Pado plą­cze dyk­cje, przy spo­sob­no­ści wypeł­nia­jąc prze­strzeń wier­sza nad­mier­ną ilo­ścią zróż­ni­co­wa­nych ele­men­tów, z któ­rych część jest roz­po­zna­wal­na wyłącz­nie dla nie­go same­go. Nie­trud­no odgad­nąć, że sta­je­my wte­dy wobec pyta­nia, co też autor wła­ści­wie chciał nam powie­dzieć. Się­ga – póki co nie­śmia­ło – rów­no­cze­śnie po odwo­ła­nia do Holo­kau­stu, mili­ta­ry­zmu ger­mań­skie­go i po sym­bo­le juda­izmu, nie­kie­dy z nie­złym skut­kiem, lecz cza­sem powsta­ły z tego musu brak auten­tycz­no­ści bie­rze górę nad dobry­mi inten­cja­mi. Dla­te­go wolę, gdy Dariusz Pado pozo­sta­je przy opi­sach dzie­ciń­stwa, wolę – mówiąc krót­ko – gdy jest pija­ny, niż gdy się modli do nie swo­ich bogów: „jestem na tyle pija­ny / by patrząc na twój krzyż przez szcze­li­ny swe­tra / wie­rzyć że wszy­scy wsta­nie­my razem ze swy­mi zgu­ba­mi”. Wte­dy mnie jakoś pro­ściej, jakoś natu­ral­niej do swo­jej liry­ki prze­ko­nu­je.


Justyna Radczyńska, Podmiana Joli Grosz

„tu jest – tru­ją­co” – zapi­sa­ła Justy­na Rad­czyń­ska w wier­szu pt. „T Tau­ri”. Sam tytuł odsy­ła do gwiaz­dy o tej nazwie, być może do całej kla­sy gwiazd o spe­cy­ficz­nych wła­ści­wo­ściach, ale trzy­ma­jąc się ziem­skie­go grun­tu, moż­na odnieść ten zapis do kli­ma­tu panu­ją­ce­go w Pod­mia­nie Joli Grosz. Tu, w wier­szach Justy­ny Rad­czyń­skiej rów­nież bywa tru­ją­co, a sama autor­ka nie ofe­ru­je pożyw­ki miło­śni­kom galak­tycz­nych opo­wie­ści, dość iro­nicz­nie zmie­rza­jąc do kon­kre­tu: „już tyl­ko esen­cja / przy­wo­łu­je wspo­mnie­nie infla­cji wszech­świa­ta”. Tu nie ma infla­cji. Nie ma pro­ce­su. Jest model, usta­lo­ny, już okrzepł, wypo­sa­żył się w ramy, wytwo­rzył for­mę i sumien­nie odci­ska jej kształt na życiu boha­ter­ki wier­szy. Ta, jak­by świa­do­ma bez­ce­lo­wo­ści bun­tu, nie­pew­nie arty­ku­łu­je swo­ją nie­zgo­dę, zre­zy­gno­wa­na, nie­uf­na wobec świa­ta, nie­zde­cy­do­wa­na do oka­za­nia czy­tel­ni­ko­wi zaufa­nia wprost, wypo­wia­da ją wobec sie­bie: „i znów zale­ga cisza, któ­rej reguł nie speł­nię / swym bez­bron­nym słu­cha­niem”.

„ale mówię prze­cież / otwar­tym tek­stem, że wysta­ję z kału­ży / tak tu rośnie lebio­da / i są gadzie wzor­ki. jest ogól­nie / jed­no­ręcz­nie i jaskra­wo / gra­ją jazz” – zapi­su­je Justy­na Rad­czyń­ska. Głos docho­dzą­cy jak­by z panop­ti­cum może brzmieć nawet szy­der­czo i może celo­wo został nasta­wio­ny na opis, nie na emo­cje, któ­re taka sytu­acja zapew­ne wyzwa­la w boha­ter­ce, ale czy­tel­nik mógł­by tego prze­ka­zu nie podzie­lić, nie unieść. Dla­te­go zosta­je dopusz­czo­ny wyłącz­nie do obra­zu; otrzy­mu­je go zamiast odczu­cia. W wier­szach Justy­ny Rad­czyń­skiej odbior­ca nie wyda­je się god­ny zaufa­nia, może nic dziw­ne­go, sko­ro sama autor­ka ma spo­ro wąt­pli­wo­ści co do wła­snej kon­dy­cji: jest skry­ta, akcen­tu­je nie­moż­ność utoż­sa­mie­nia się wobec miejsc i osób, czę­sto głę­bo­ką bez­rad­ność. „ja – naelek­try­zo­wa­ne chu­cher­ko / trą­ce gał­ki oczu ze zmę­cze­nia” – zapi­su­je. Zresz­tą Rad­czyń­ska nie wyda­je się dążyć do zna­le­zie­nia punk­tu odnie­sie­nia w czło­wie­ku, wobec tej alter­na­ty­wy zde­cy­do­wa­nie akcen­tu­je dystans: „odno­szę się do cie­bie jak nale­ży / z dale­ka”.

Z więk­szym zaan­ga­żo­wa­niem poszu­ku­je opar­cia w języ­ku, może on, zanim się zno­wu roz­pro­szy, na moment zdo­ła oży­wić zasty­gły świat. Sko­ro „nasze narzą­dy mowy są od przy­wo­ły­wa­nia / zja­wisk ist­nie­nia do sta­nu chwi­lo­wej uwa­gi”, może zdo­ła­my – wła­śnie na moment – w sku­pie­niu sta­nąć wobec jakiejś praw­dy, choć na chwi­lę sta­bil­nej. Ale samo sło­wo – tu na przy­kła­dzie lek­tu­ry – rów­nież nie roku­je nad­mier­nych nadziei: „prze­szka­dza to tro­chę w czy­ta­niu wier­szy, / któ­re pozna­ję po przy­jem­no­ści, // znie­wa­la­ją­cej i pozba­wia­ją­cej rozu­mu, / na czas jakiś szczę­śli­wy, // tak innej od tej, któ­rej szu­kam”.

Justy­na Rad­czyń­ska nie wyko­nu­je zde­cy­do­wa­nych gestów, roz­wa­ża je nie­śmia­ło, nie­pew­na efek­tu: „trze­ba zro­bić coś nie­moż­li­we­go, coś sprzecz­ne­go. / jak usta­mi doty­ka się żaby, / może – pogła­skać jeża do krwi?”. A może to sam nie odbior­ca, ale po pro­stu rze­czy­wi­stość nie zasłu­gu­je na to, żeby powie­rzyć jej swo­ją auten­tycz­ność: „noc­ni­ki z gwizd­kiem, przy­ci­ski do papie­ru / i na serio stra­szą­ce por­ce­la­no­we psy // wszyst­ko prak­tycz­ne / dla poże­ra­ją­cej nie­zbęd­no­ści”. To dotkli­we pro­ble­my, waż­ne zmar­twie­nia. I to – jak zapi­sa­ła Justy­na Rad­czyń­ska – „nie są zmar­twie­nia innych / to jest nasz świat”.


Dagmara Sumara, Dancing

„jak się / oglą­dam w poprzek – jakoś mi nagle peł­no krwi / we mnie i się poru­szam” – zapi­sa­ła Dag­ma­ra Suma­ra. Pięk­ne i ory­gi­nal­ne. Cza­sem war­to wyko­nać nie­obli­czal­ny ruch, zła­mać kon­wen­cję, poge­sty­ku­lo­wać, ale tak, żeby poprze­sta­wiać meble, doko­nać zama­chu na wła­sne przy­zwy­cza­je­nia. Dla liry­ki. Dla hecy. Dag­ma­ra Suma­ra robi to, zma­ga­jąc się nie tyle z kon­wen­cją, ile z wła­sną skłon­no­ścią do zwra­ca­nia na sie­bie uwa­gi – przede wszyst­kim swo­jej. Nar­cyzm to się nazy­wa, jeśli się nie mylę, ale nie wspo­mi­nał­bym o tego typu cha­rak­te­ry­sty­ce, gdy­by nie pew­ne spra­wy. Pierw­sza – liry­ka Suma­ry jest dla mnie cało­ścio­wo nar­cy­stycz­na i nie zdo­ła­łem dostrzec żad­nych symp­to­mów świad­czą­cych, że autor­ka nie­kom­for­to­wo się z tą ten­den­cją czu­je: prze­ciw­nie – auto­pre­zen­ta­cja i kre­owa­nie wła­sne­go wize­run­ku wyraź­nie jej słu­ży. Lubi przy­ku­wać uwa­gę do wyko­ny­wa­nych przez sie­bie czyn­no­ści: „(spraw­dzi­łam pocz­tę, / nie ma listu, spraw­dzi­łam pocz­tę, nie ma listu, / spraw­dzi­łam pocz­tę po raz trze­ci)”, nie stro­ni od sku­pia­nia uwa­gi na sobie samej jako oso­bie, cza­sem robi to dosad­nie i lapi­dar­nie: „Pomy­śla­łam, że wszyst­ko koń­czy się na mnie”, cza­sem w dłuż­szym opi­sie: „mówię, że w każ­dą sobo­tę / o godzi­nie ósmej wie­czo­rem zaczy­nam pisać / nowy wiersz i nie koń­czę. // Dziś jest nowa sobo­ta. Godzi­na dzie­więt­na­sta / czter­dzie­ści dwie, więc jesz­cze nie za póź­no, / żeby stwo­rzyć jakieś świa­to­we arcy­dzie­ło, / żeby zasłu­żyć na tytuł szla­chec­ki // żeby inni poeci z innych miast woje­wódz­kich / pisa­li do mnie listy gra­tu­la­cyj­ne, dla mnie ero­ty­ki”. W ostat­niej zacy­to­wa­nej fra­zie może pobrzmie­wać iro­nia w pew­nym spe­cy­ficz­nym guście, na któ­ry jestem dość sła­bo wyczu­lo­ny, taka już moja czy­tel­ni­cza przy­pa­dłość. Ale nastę­pu­ją­ce frag­men­ty nie wyglą­da­ją na iro­nicz­ne: „Mam dwa­dzie­ścia paznok­ci. To na całe życie” czy „Jacyś ludzie doma­ga­ją się dowo­du na moje ist­nie­nie”.

Spra­wa dru­ga: jeśli nar­cyzm połą­czy się z wyobraź­nią, efekt może oka­zać się intry­gu­ją­cy, cze­go dowo­dem cho­ciaż­by ten zapis:„Wczoraj uką­sił mnie komar, / mam na łyd­ce bąbel wiel­ko­ści kon­ty­nen­tu, w bąblu / miesz­ka cho­ro­ba i bia­li ludzie”. Za każ­dym razem, gdy Dag­ma­ra Suma­ra odwra­ca opty­kę od bez­po­śred­nie­go obser­wo­wa­nia wła­snej pry­wat­no­ści, rów­nież bywa inte­re­su­ją­co: „Śnił mi się pociąg-wid­mo, któ­ry wyla­tu­je w powie­trze, / a póź­niej wycho­dzą z nie­go zwy­kli wid­mo-ludzie, a ja / jestem wśród nich: rumia­na, przed obia­dem, nucę. // Nie budzę się. Taka jestem bez­piecz­na. Ktoś z tłu­mu / nazwał mnie piesz­czo­tli­wie rucho­mą / czę­ścią wid­mo-sce­no­gra­fii”. Zamiast sta­tycz­no­ści – dyna­mi­ka. Obraz fil­mo­wy zamiast atla­su ana­to­mii wła­snej.

Szcze­gól­nie cie­ka­we oka­zu­ją się wier­sze, w któ­rych autor­ka sygna­li­zu­ję utra­tę, a nie obec­ność. Nie brak w Dan­cin­gu zapi­sów tego rodza­ju, by przy­wo­łać choć­by fra­zę: „każ­da lite­ra ma na koń­cu maleń­ką żylet­kę i rani / mnie w pal­ce. Jasna krew zna­czy krop­kę, któ­rą trze­ba tu w koń­cu posta­wić”. Otrzy­mu­je­my sub­stan­cję, nie odbi­cie w lustrze. Ta natręt­na powło­ka zaczy­na się kru­szyć, poru­szać. A praw­dzi­wy Dan­cing jest wte­dy, kie­dy poru­sza się – i sobą – i czy­tel­ni­kiem, tak jak tu: „Wszyst­ko, czym / mogłam się bro­nić, prze­mo­kło. // Gdy­bym była prze­sąd­na, pomy­śla­ła­bym, / że ktoś nade mną pła­cze. / Niko­go nade mną nie ma. / Miesz­kam w prze­ma­ka­ją­cym miesz­ka­niu. / Miesz­kam w prze­ma­ka­ją­cej posta­ci”. Do sie­bie innej – zawsze moż­na wró­cić. Dag­ma­ra Suma­ra to robi. Kon­se­kwent­nie. Nie­wy­klu­czo­ne, że przy­świe­ca jej odmien­ny cel, że cała ta auto­ek­spo­zy­cja zosta­ła ufun­do­wa­na wobec pew­nych wła­ści­wo­ści świa­ta. Jak sama zapi­su­je: „Zosta­wiam śla­dy przy­na­leż­no­ści / na wszyst­kim, a wszyst­ko się bro­ni”. Może wła­śnie o to cho­dzi: o prze­ła­ma­nie opo­ru, o zosta­wie­nie pamią­tek – po nas, po naszych cechach nie zawsze naj­lep­szych, ale naj­bar­dziej trwa­łych.


Anna A. Tomaszewska, Wiersze do czytania

„pod powie­ka­mi / zapa­la się czer­wień, jak­by Sisley malo­wał dla nas wie­wiór­ki” – zapi­sa­ła Anna Toma­szew­ska. Pozwo­li­łem sobie potrak­to­wać ów cytat jako leit­mo­tiv jej debiu­tanc­kie­go tomi­ku, wybra­łem go na moje­go pomoc­ni­ka w lek­tu­rze. Jej liry­ka nasu­wa mi inten­syw­ne i licz­ne sko­ja­rze­nia z impre­sjo­ni­zmem, wobec któ­re­go Alfred Sisley, fran­cu­ski malarz o angiel­skim rodo­wo­dzie, wytrwał w wier­no­ści i zapo­mnie­niu do koń­ca życia.

Opty­ka Anny Toma­szew­skiej zbie­ga się z pro­gra­mo­wy­mi zain­te­re­so­wa­nia­mi impre­sjo­ni­stów: powierzch­nio­wa, co nie zna­czy, że powierz­chow­na, zwró­co­na ku zmy­słom, skie­ro­wa­na na ulot­ność, nie wyra­ża pre­ten­sji poznaw­czych, nie dąży do sfor­mu­ło­wa­ne­go wprost prze­sła­nia. „ale mogła­bym napi­sać […] o sukien­kach, koszu­lach, prze­dzia­łach / słu­żą­cych do prze­mi­ja­nia w łopo­cie, w kolo­rach” – tak wła­śnie zapi­su­je Anna Toma­szew­ska, a tak – suge­styw­nie i malow­ni­czo – obra­zu­je: „za oknem pęcz­nie­ją łąki zim­nych sto­kro­tek / jak mroź­ne obło­ki do roz­dep­ta­nia”. Chwi­la­mi to obra­zo­wa­nie Toma­szew­skiej jest mistrzow­skie, zwróć­my uwa­gę na sam sen­su­al­ny wyraz, ale tak­że na roz­bu­do­wa­ną kon­struk­cję choć­by tej fra­zy: „kie­dy X unio­sła twarz ku górze […] / otwo­rzy­ła usta // jak w mięk­ką stud­nię wpadł w nią deszcz / cią­gnąc za sobą nie­bo i cały ten roz­gar­diasz / zsza­rza­łych cumu­lu­sów // zsu­wa­ły się po języ­ku po czer­wo­nej zjeż­dżal­ni / zagnież­dża­ły w niej a potem roz­pły­wa­ły / jak w rze­ce // jak w uner­wio­nej wan­nie”.

Obok frag­men­tów nasu­wa­ją­cych mi wspo­mnia­ne sko­ja­rze­nia z impre­sjo­ni­zmem, jak choć­by ten: „słoń­ce śpi pod korą ocię­ża­łych wiśni, słoń­ce / wszy­te w skó­rę, sól i miód i język roz­grza­ny. / Kie­sze­nie peł­ne pestek, szpa­le­ry sło­necz­ni­ków, / wciąż wil­got­na bie­li­zna – na wie­trze tuż pod nie­bem”. W Wier­szach do czy­ta­nia znaj­du­ją się utwo­ry odmien­ne w wyra­zie. Zaj­mu­je Toma­szew­ską miłość, bywa w jej utwo­rach okrut­na, wyma­ga­ją­ca poświę­ce­nia. „pal mnie, pal w nie­wi­dzial­nych ogni­skach, iskry zaszy­waj / w kie­sze­niach, popiół wcie­raj w skó­rę. wcie­laj mnie, wcie­laj / w sie­bie aż zosta­nie bli­zna” – zapi­su­je, a ja, kie­dy to czy­tam, mam wra­że­nie, że Anna Toma­szew­ska to jed­na z nie­licz­nych współ­cze­snych pol­skich poetek, któ­re potra­fią pisać o miło­ści ostro i sub­tel­nie zara­zem, bez zbla­zo­wa­nia, osten­ta­cyj­ne­go uda­wa­nia, że zmę­czy­ły się uczu­ciem, któ­rym nie mogły się zmę­czyć, sko­ro go nie prze­ży­ły. Może dla­te­go, że Toma­szew­ska – mówiąc krót­ko – wie­rzy w miłość. Tak jak nale­ży: sumien­nie. I zazdro­śnie, sko­ro przy­wo­łu­jąc obraz par­ku, gdzie spo­ty­ka spa­ce­ru­ją­ce pary mło­dych ludzi, uświa­da­mia sobie, że każ­da miłość posia­da swój czas, co daje jej asumpt do gniew­ne­go stwier­dze­nia: „Nic, odkąd w naszym par­ku zagnieź­dzi­li się obcy”. W podo­bień­stwie wro­gość. Oto pod­sta­wa zazdro­ści, waż­na, choć nie jedy­na.

W wier­szach Anny Toma­szew­skiej moż­na natra­fić na podob­nie wyra­zi­ste zapi­sy, cza­sem – powie­dział­bym – sub­stan­cjal­ne: „Krew wsią­ka w źre­ni­cę, / w lustro i w wiersz”. Este­ty­zo­wa­nie, nie­na­tręt­nie zresz­tą w tej liry­ce obec­ne, zaha­cza to, co naj­waż­niej­sze: pali­wo. Ener­gię. Hemo­glo­bi­nę. Nie­kie­dy tak­że o śmierć: „nocą sny mat­ki wwier­ca­ją się / w szcze­li­ny pomię­dzy klep­ka­mi pod­ło­gi, z mozo­łem / prze­ni­ka­ją piw­ni­ce, by dotrzeć do roz­mo­kłej gli­ny / – mosz­czą dla niej jam­kę w zie­mi”. Nie prze­no­si to punk­tu cięż­ko­ści moje­go odczy­ta­nia debiu­tanc­kie­go tomu Anny Toma­szew­skiej w rejo­ny mor­tu­al­ne czy tur­pi­stycz­ne. Zazna­czam to spo­strze­że­nie dla poka­za­nia wie­lo­wy­mia­ro­wo­ści jej książ­ki. Co nie zmie­nia domi­nu­ją­ce­go fak­tu, że w jej utwo­rach – mówiąc krót­ko – jest tak, jak sama zapi­sa­ła: „to co naj­istot­niej­sze / dzie­je się na sty­ku mil­cze­nia i doty­ku”.


Adam Zdrodowski, Przygody, etc.

Adam Zdro­dow­ski prze­ko­nu­je mnie zwłasz­cza tam, gdzie porzu­ca swój kunsz­tow­ny język, gdzie w miej­sce rygo­ru wkra­da się jakaś auten­tycz­na szcze­rość. Nad­świa­do­mość kie­ru­ją­ca par­na­si­stow­ski nacisk na for­mal­ne ukształ­to­wa­nie tek­stu, prze­sta­je cią­żyć nad wier­szem i otwie­ra się szcze­li­na dla pry­wat­ne­go wyzna­nia. Jak choć­by tu: „Pamię­tam, że pisa­łem coś / o wie­trze na two­ich policz­kach i teraz / chcę uści­ślić – to ja chciał­bym / być tym wia­trem, samym / powie­trzem w two­ich płu­cach”. Albo w tej fra­zie, gdzie włą­cza się jakaś zapo­bie­gli­wość, nie­po­wta­rzal­na czu­łość: „A ja będę pró­bo­wał prze­my­cić i prze­cho­wać / tro­chę wcze­sno­je­sien­ne­go świa­tła, dla cie­bie, / takie­go świa­tła, przy któ­rym daje się czy­tać, / żeby­śmy mogli sobie razem poczy­tać, / wyczy­tać coś z tych kar­tek, któ­re już / się kru­szą, roz­sy­pu­ją, a jesz­cze nie prze­sta­ją / mówić o tam­tych dniach, z któ­rych wyszli­śmy, / tak daw­no temu”.

Mogą uwo­dzić wie­lo­wy­mia­ro­we, sur­re­ali­stycz­ne obra­zy, gene­ro­wa­ne przez Zdro­dow­skie­go z maestrią: „Tań­czy­my na ana­na­sach – każ­dy pla­ster wyglą­da jak dziu­ra­we słoń­ce – / w socre­ali­stycz­nej tanc­bu­dzie. Bo świa­ta / chy­ba już nie ma i wszyst­ko wol­no / pły­nie dalej, w cie­niu papro­ci. Zgu­bio­ny pie­sek, / któ­ry o niczym nie wie, obszcze­ku­je lustra, / neo­ny, bły­skot­ki”, cza­sem dys­kret­nie zapra­wio­ne iro­nią: „Ale na razie śnię błę­kit­ny krę­go­słup węgo­rzy­cy / (a wła­ści­wie mor­ski i lek­ko fos­fo­ry­zu­ją­cy) i chmu­rę / men­to­lo­we­go dymu. A na dokład­kę sło­ik / kiszo­nych ogór­ków”. Mnie uwio­dły.

Debiu­tanc­ki tom Ada­ma Zdro­dow­skie­go prze­ko­nu­je, że autor posia­da ogrom­ne umie­jęt­no­ści. Nie trzy­ma świa­tła pod kor­cem: sesty­nę potra­fi napi­sać, pan­tum potra­fi napi­sać, tyle że – for­mal­nie sku­ty – nie zawsze wypeł­nia je istot­ną dla mnie tre­ścią. Moż­na napi­sać pan­tum o śmier­ci i pan­tum o młyn­ku do kawy – oby­dwa roz­wią­za­nia mają to do sie­bie, że mogą prze­wyż­szać pomysł na pan­tum o niczym. Dla­te­go wolę Zdro­dow­skie­go tam, gdzie nie porzu­ca­jąc for­mal­ne­go wyra­fi­no­wa­nia, doko­nu­je zapi­sów auten­tycz­nych: „Zwa­bi­ła cię tutaj che­mia, / któ­ra jak nic / inne­go potra­fi zbu­do­wać zmy­słom pomnik / i trans­por­to­wać cię łagod­nie z nocy / w noc”. Zapis cho­ro­by? A może opis wspo­ma­ga­nia, nie­ko­niecz­nie w przy­pa­dło­ści? Tu Zdro­dow­ski pozo­sta­wia dla czy­tel­ni­ka pole manew­ru, mówi rzecz znacz­nie waż­niej­szą niż patrz na mnie, na moje, zachwy­caj się. Mówi: czy­taj. Zapra­sza do wier­sza. I to cho­dzi. Lepiej pamię­ta się domy, w któ­rych się było, do któ­rych dało się wejść, niż te, któ­re podzi­wia­ło się, sto­jąc przed zamknię­ty­mi drzwia­mi. Choć­by dla­te­go, że tych dru­gich zawsze jest wię­cej.


Wiersze nominowanych autorów

Mag­da­le­na Komoń

(to może być papier)

pomię­te pudeł­ko: pro­sto­kąt mię­ty
po dru­giej stro­nie wszyst­ko
co chce­my robić póź­niej
bo jesz­cze trwa kawa na tra­wie
czas roz­pi­na się na grud­kach lata
tym­cza­sem liże­my nabie­ra­my
mamy mało i to mało od sie­bie
bie­rze­my


Bar­tosz Kon­strat

Linienie

Psy szcze­ka­ją w podwó­rzu, jest jesień
i wiatr wol­no prze­cho­dzi z cie­płe­go
w zim­ne,

cze­kam przy bra­mie z moim bra­tem, mamy razem
jede­na­ście lat,

czy mamy jesz­cze szan­sę wyobra­zić sobie, że umar­li
wró­cą nagle, wła­śnie z tego mro­ku, że sią­dzie­my
razem

obser­wu­jąc start radziec­kiej rakie­ty?

Trzy­ma­my się za ręce, pomię­dzy skó­ra­mi wil­goć, reszt­ki
psiej sier­ści i nie­zmy­ty obiad.

Czu­ję, jak pod moją orta­lio­no­wą kurt­kę dosta­je się
owad, błą­dzi przez chwi­lę,

instynkt lotu,

wte­dy tego nie myślę, jestem dziec­kiem.


Szcze­pan Kopyt

jeszcze o snach i porankach

nigdy nie śni­ły mi się pta­ki.
kasia oznaj­mia w liście z dale­ka,
że ją znu­dzi­ła już cier­pli­wość

i że zosta­wia tro­chę powie­trza
płyt cd, odpły­wa jak na zdję­ciu
w prze­świe­tlo­ną toń okna

rano

nie ma kawy. jest łóż­ko i miłość.
w jej śnie były pają­ki. mar­ta bie­gnie
do okna – patrz na śmie­ciar­kę na dole -

mały wie­lo­ry­bek – posłu­chaj – sły­szę:
w jej oczach jest całe teraz – (boże!) -
i jest taki świt, że oślep­nąć moż­na


Piotr Kuśmi­rek

Anatomia

Zima bie­rze się spod zie­mi -
z szorst­kich włó­kien mro­zu
wyple­cio­ne usta.

Rze­ka puch­nie od koń­ca -
w śmier­tel­nych kon­ser­wach uło­żo­ne
ryby i bóg

w oku prze­rę­bli.


Piotr Mierz­wa

Hermafrodyta

Wystar­czy umysł. Spa­łam
jesz­cze, kie­dy nagle się
obu­dzi­łem. Ten księ­życ
wzwie­dzio­ny w tę nie­bie­ską
niwę i ich dziec­ko
słoń­ce! Pochwa­lo­ne bądź­cie
pro­mie­niu i stru­go! Ty
dwo­iste świa­tło! Sta­łem
i chwa­li­łam rozum­ny kom­pro­mis
pór, roz­sąd­ną unię żywio­łów.
Roz­ło­żo­na jak cia­ło. Uchy­lo­ny
jak zasło­na, jak sprze­ciw.


Artur Nowa­czew­ski

Commodore 64

to że zwięk­sza się roz­dziel­czość,
wca­le nie ozna­cza, że widać wię­cej.
wczy­tu­ję się w dzie­ciń­stwo, a tam :
kom­pu­ter z pamię­cią 64 kilo­baj­ty

dziś kie­dy wszyst­ko jest mega,
nikt nie spoj­rzy na to, co kie­dyś było
cudem, nie tyl­ko tech­ni­ki. któż bowiem
poj­mie, że sła­ba gra­fi­ka była bli­żej

tego co nie­wi­dzial­ne.


Dariusz Pado

peryferie raju

żół­te punk­ty ukła­da­ją się w linie
rezo­nans majów­ki plą­cze pędy
w roz­pę­dzo­ne pal­ce w chwa­sty
prze­ci­ska­ją­ce się mię­dzy bla­cha­mi
zło­żo­ny­mi pod bra­mą kościo­ła i pło­tem
remi­zy: tutaj pod­pa­le­ni zgrze­szy­my

wpi­sze­my na liściach parę
wykre­ślo­nych dogma­tów popatrz:
mni­szek może być roz­dzia­łem
zamknię­ty w bun­kier traw siwie­je
nad mchem cze­ka­jąc na podmuch
o mocy wia­ry we wnie­bo­wzię­cie pył­ków

wiecz­ność ran­ka­mi roz­wie­wa wło­sy popatrz:
sło­wa moż­na połknąć jak nasio­na
a mar­twą ściół­kę pozbie­rać
jak zbie­ra­ją ją wró­ble na gniaz­da
kie­dy z moich kie­sze­ni wysy­pu­ją się pinez­ki
a ty grasz na mlecz­nej trąb­ce

kru­szy­my się


Justy­na Rad­czyń­ska

story telling

jedze­nie nie­do­pał­ków, zim­ny sen w piżam­ce w nie­to­pe­rze
taki duży chło­piec w raj­stop­kach i kole­żeń­skie ugry­zie­nie w szcze­pion­kę

uciecz­ki przed panem dozor­cą po palą­cej zie­mi traw­ni­ków
szko­ła cho­dze­nia cicho – jak praw­dzi­wy india­nin

wczo­raj – dziec­ko zna­le­zio­ne w ster­cie liści


Dag­ma­ra Suma­ra

Wybuchy

Bom­ba zmie­ni­ła kie­ru­nek, wszyst­ko sta­je się bom­bą,
resz­ta zaś eks­plo­du­je. Wczo­raj uką­sił mnie komar,
mam na łyd­ce bąbel wiel­ko­ści kon­ty­nen­tu, w bąblu
miesz­ka cho­ro­ba i bia­li ludzie, czar­ni. Szko­da, że

bąbel nie jest czę­ścią cia­ła, ale wie­lo­ma czę­ścia­mi.
Wciąż tyl­ko nara­sta, powięk­sza swo­je tery­to­rium,
zaj­mu­je miej­sce ser­cu. Jak moż­na nim czuć i co
sta­nie się póź­niej, gdzie moż­na uciec, czy odnaj­dą nasze
miesz­ka­nia, czy może bąbel to syno­nim ser­ca?

Mógł­by przy­naj­mniej mówić: coś spa­da na dach
domu. Bom­ba lub komar. Coś mię­so­żer­ne­go.
Wczo­raj nad jezio­rem było dużo ludzi. Ludzie są
jak koma­ry. Tam było dużo koma­rów. Wolę

tę ciszę, któ­ra nastą­pi. Lub też nie nastą­pi, jeśli
nastą­pi nalot. Śnił mi się mały Hitler, któ­ry miał małą
cza­pecz­kę w małe zie­lo­ne grosz­ki. Śnił mi się mój
przy­ja­ciel, któ­ry wra­cał z Anglii do Pol­ski, a Pol­ska
była Anglią.

Śnił mi się pociąg-wid­mo, któ­ry wyla­tu­je w powie­trze,
a póź­niej wycho­dzą z nie­go zwy­kli wid­mo-ludzie, a ja
jestem wśród nich: rumia­na, przed obia­dem, nucę.

Nie budzę się. Taka jestem bez­piecz­na. Ktoś z tłu­mu
nazwał mnie piesz­czo­tli­wie rucho­mą
czę­ścią wid­mo-sce­no­gra­fii.


Anna Toma­szew­ska

W barze

Widać nie ma umrzeć. Gdy­by miał umrzeć, był­by tu ksiądz
Ernest Hemin­gway

Jesz­cze pamię­tam

kwa­śny, zala­tu­ją­cy octem zapach kurt­ki,
któ­rą zdej­mo­wał, rzu­cał na sto­łek,

pro­sił o cytry­nę, nożyk, lód i poka­zy­wał
jak robi się Toma Col­lin­sa

Cza­sa­mi wycią­gał z kufra kapę, szpa­dę, mule­ty
i cał­kiem zgrab­nie wcie­lał się w cie­nie
mata­do­rów, któ­rych kie­dyś podzi­wiał

A ja podzi­wia­łam spo­sób, w jaki wycho­dził
z baru i wcho­dził do kościo­łów. Nie szu­kał w nich
nicze­go poza mro­kiem i chło­dem


Adam Zdro­dow­ski

Piosenka

To musia­ła być miłość,
Bo czu­łem nowy język w gar­dle,
Jak spuch­nię­ty mig­da­łek.

Ale dzi­siaj cię nie ma i śnię tyl­ko
Win­dy, szy­by nie­bie­skie, cięż­kie stem­ple snu.

I świt jak zada­nie
Do samo­dziel­ne­go opra­co­wa­nia
W domu (na osob­nych kart­kach).

Bo dzi­siaj cię nie ma i widzę tyl­ko
Win­dy, szy­by nie­bie­skie, cięż­kie stem­ple snu.

Czy­ta­łem. Tade­usz Pió­ro zabrał mi linij­kę.
Zabra­łem dwa sło­wa Tade­uszo­wi Pió­rze.
Tyl­ko tyle. Nie pamię­tam tych słów.

Dzi­siaj znów cię nie ma. Zosta­ły tyl­ko
Win­dy, szy­by nie­bie­skie, cięż­kie stem­ple snu
Win­dy, szy­by nie­bie­skie, etc.

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania