recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na Nowy wiek. Rocznik 2007

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2007. Wśród wyróżnionych: Kamila Janiak, Przemysław Owczarek, Marcin Perkowski, Jakub Przybyłowski, Jarosław Spuła, Julia Szychowiak i Marek Wojciechowski.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kamila Janiak, Frajerom śmierć i inne historie

„nie­wia­ry­god­ne jak moż­na nie­na­wi­dzić. / przy­kła­do­wo za to, że jest ktoś, a nie, że go nie ma. / moż­na być przy tym nie­wia­ry­god­nie praw­dzi­wym” – zapi­sa­ła Kami­la Janiak w swo­im debiu­tanc­kim tomie. W sumie żad­na odkryw­cza praw­da, ale nie­wąt­pli­wie pew­na myśl jest tu na rze­czy. Nie­na­wiść jako waru­nek obec­no­ści, uza­sad­nie­nie wła­sne­go ist­nie­nia bywa doj­mu­ją­ca w jej utwo­rach. Podob­nie jak osten­ta­cyj­na prze­ko­ra, bunt wznie­co­ny prze­ciw stad­nej prze­cięt­no­ści, per­ma­nent­nie eks­po­no­wa­na dra­pież­ność, jak choć­by tu: „to nie dla ludzi kopię tę gło­wę […] to nie dla ludzi odła­mu­ję kości”. Janiak pisze ze swa­dą, lubi popa­dać – być może w auto­iro­nicz­ne – zadu­fa­nie: „jeże­li jestem wiel­ka, jak to sobie wyobra­żam”. Nie oba­wia się obno­sze­nia z wła­snym gustem, choć­by był obse­syj­ny i zde­for­mo­wa­ny, nie waha się przed poka­za­niem gestu pogar­dy: „nie szu­kam zwa­dy, ja gar­dzę wido­kiem / milio­nów bez mimi­ki na pła­skiej twa­rzy. / mam tak, że nie­na­wi­dzę wąskich ust” – zapi­su­je. Śmia­ło i pro­sto, choć pro­wo­ka­cyj­na wymo­wa tego frag­men­tu może oka­zać się zanad­to widocz­na. Ale prze­sła­nie pozo­sta­je kla­row­ne: nie musi mi się świat podo­bać, wy też nie musi­cie, zwłasz­cza że posia­da­cie jakieś tam wła­ści­wo­ści, niby natu­ral­ne, ale któ­rych ja aku­rat nie lubię, tak już mam i nic niko­mu do tego.

Odwa­ga i zacię­tość, ale też powie­dział­bym, że to spe­cy­ficz­ny typ auto­no­mii: nie­zno­śnej, wobec świa­ta zawzię­tej, a wobec dys­po­nent­ki pożą­da­nej, pozwa­la­ją­cej jej wznieść się ponad pogar­dza­ny tłum i utrwa­la­ją­cej ją w sen­sie destruk­cyj­nych zapę­dów, przy­zna­ję, że cza­sem dość cha­otycz­nych. „swę­dzi mnie łokieć, / żeby wbić się, dźgnąć przy­pad­kiem” – zapi­su­je Janiak i zaraz potem doda­je: „moż­na wyjść z domu i pier­do­lić wszyst­ko”. Kami­la Janiak jest wul­gar­na, zresz­tą sama sobie nakre­śli­ła odpo­wied­nią auto­dia­gno­zę: „jestem złą rybą, sło­wiań­ską flą­drą”. Nic dziw­ne­go, że w Fra­je­rom śmierć… nie ma wier­szy dla pen­sjo­na­riu­szek, sko­ro „tu koń­czy się rumie­niec, a zaczy­na krew”. Tu dobit­nie akcen­tu­je się odra­zę dla wszę­do­byl­skiej i zby­tecz­nej masy, uczest­ni­ków stad­ne­go życia, któ­rzy „nie podej­rze­wa­ją / że ktoś ich sprze­dał, ktoś zaraz kupi”; tu nar­cy­stycz­ny macho zosta­je bły­ska­wicz­nie osza­co­wa­ny i spa­cy­fi­ko­wa­ny: „nie­je­den pozaz­dro­ścił­by kon­dy­cji. / lubisz myśleć, że two­je gów­no pach­nie. / sta­jesz przed mia­stem i cze­kasz na dywan. / zwi­ja­ją dro­gi, żebyś mógł się przejść […] jedy­ne dziec­ko, jesteś tak odważ­ny, / mógł­byś usu­nąć cią­żę swo­jej mat­ki”.

„chcia­ła­bym naj­bar­dziej, żeby czło­wiek / zdy­chał, a resz­ta się patrzy­ła / i tak do ostat­nie­go zgro­ma­dze­nia […] chcia­ła­bym, ale tak z iskrą, / żeby wszyst­ko poszło spraw­nie” – zapi­sa­ła Kami­la Janiak. Poru­sza­ją­ce i zna­czą­ce dla tej liry­ki, lecz spo­ty­ka­łem w lite­ra­tu­rze poważ­niej­sze rodza­je okru­cień­stwa, dla­te­go chcia­łem przy­wo­łać ten cytat nie jako wyraz chę­ci uczest­nic­twa w cudzym bólu, ale jako świa­dec­two wyraź­ne­go podzia­łu, na któ­rym wyda­je się ufun­do­wa­ny cały tom. Ów podział jest pro­sty. Ja – wy. Ja „jestem czar­na i mam naj­pięk­niej­szy tyłek”, czy­li jaka­kol­wiek bym nie była, zawsze pozo­sta­nę inna niż wy – ludzie głu­pi, wtło­cze­ni w masę, powierz­chow­ni i peł­ni wad, więc zasłu­gu­ją­cy na wspo­mnia­ną iskrę. Cze­go by nie powie­dzieć, jest to kla­sycz­nie neu­ro­tycz­na posta­wa arty­sty wobec spo­łe­czeń­stwa, tyle że wyja­skra­wio­na, przed­sta­wio­na w eks­tre­mal­nej posta­ci. Ale auten­tycz­na. Co praw­da Kami­la Janiak cza­sem spra­wia wra­że­nie, jak­by pew­ne gesty wyko­ny­wa­ła na pokaz, pod publicz­ność, lecz nie ule­ga żad­nej wąt­pli­wo­ści, że tkwi w jej poezji coś współ­cze­śnie rzad­ko spo­ty­ka­ne­go. Żarzy się gniew. Ster­czą z niej kan­ty. Moż­na się spa­rzyć. Moż­na się ska­le­czyć.


Przemysław Owczarek, Rdza

Rdza Prze­my­sła­wa Owczar­ka to dość pokaź­ny, skła­da­ją­cy się z dwóch czę­ści tom. Bliż­sza jest mi ta pierw­sza, pt. List żela­zny, zapew­ne mój gust to spra­wił. Gro­ma­dzi głów­nie zapi­sy wspo­mnie­nio­we, suge­styw­nie – wobec upły­wu cza­su – pod­ko­lo­ry­zo­wa­ne, odpo­wied­nio skon­stru­owa­ne – jeśli były epi­zo­da­mi, teraz łączą się w kla­row­ną całość. Tak funk­cjo­nu­je mecha­ni­ka spo­glą­da­nia w prze­szłość, zwłasz­cza że jest to spoj­rze­nie przede wszyst­kim nostal­gicz­ne, a prze­szłość – szczę­śli­wa. Nie­po­strze­że­nie i lek­ko budu­je Prze­my­sław Owcza­rek mit dzie­ciń­stwa. Snu­je baśń o świe­cie nie­na­ru­szo­nym, opo­wieść o cza­sie prze­szłym, gdy „dzie­ci wra­ca­ły z łąk w jed­nym bucie. sosny / kar­mi­ły powie­trze, a chłop­cy mie­li usta lep­kie / od mle­ka, któ­re sączy­ło się z blizn i sęków. […] koń // ska­kał z pastwi­ska / w głę­bo­ką czer­wień”. Zalud­nia­ją go posta­ci z naj­bliż­sze­go oto­cze­nia auto­ra, któ­ry po latach odtwa­rza w wier­szu minio­ny porzą­dek: to mat­ka, bab­ka czy ojciec, któ­ry „marzył / że schwy­ta wiatr i zamie­ni go w żarów­kę”.

Owcza­rek posia­da nie tyle dar roz­pa­mię­ty­wa­nia, ile umie­jęt­ność aran­żo­wa­nia daw­ne­go ładu, jeśli moż­na to tak ująć, powie­dział­bym, że w więk­szej mie­rze przy­po­mi­na reży­se­ra niż melan­cho­li­ka. Zabie­ga o dyna­mi­kę, przy­wra­ca obraz rucho­my, nie zasty­gły land­szaft. Tu nie ma lamen­tu nad utra­tą, tu krę­ci się film o prze­szło­ści. Ma być nie­po­wta­rzal­nie, bez­pow­rot­nie, ale żywo. Wra­ca­ją więc zaba­wy nad wodą, dzie­cię­ce strze­la­ni­ny w gro­nie rówie­śni­ków – wszyst­ko to dzie­je się w chło­pię­cej żar­li­wo­ści, gdy – jak zapi­sał Prze­my­sław Owcza­rek – „dziew­czy­ny / jesz­cze nie wyszły z naszych żeber”.

W tomie Owczar­ka poja­wia­ją się frag­men­ty pro­zy poetyc­kiej, na ogół tak­że mają cha­rak­ter remi­ni­scen­cji. Cza­sem to dosma­czo­ne w każ­dym deta­lu, zmy­sło­we, nie­mal idyl­licz­ne przed­sta­wie­nia: „Męż­czyź­ni przy­no­szą z ogro­du cuki­nie. Kobie­ty duszą leczo. Para wymy­ka się z garn­ków i goni mgłę na łące. I wte­dy nie­bo mówi do zie­mi: „to jest napraw­dę ład­ny wie­czór”. Zie­mia nie odpo­wia­da, zie­mia jest pysz­na, zie­mia ukry­ła wszyst­kie tajem­ni­ce w strą­kach faso­li”. Cza­sem rela­cje, bliż­sze kon­kre­tu: „Kłę­by pary. Fia­cik rzę­zi. Sio­stra sie­dzi obok i chli­pie w swo­je okien­ko. Mam kwia­ty na szy­bie, a z tej stro­ny szron. Rysu­ję ryce­rza. Trój­kąt­ny hełm, kopia i koń. Koń tro­chę jak robak. Nie wyszedł. Dojeż­dża­my do Pod­dę­bic. Tata wysia­da, ścią­ga z dachu wie­niec.”

Dru­ga część Rdzy, pt. Por­tre­ty z rtę­ci, przy­no­si prze­krój – tak opi­sał­bym to w skró­cie – wła­ści­wo­ści, dzi­wactw, praw, per­son i para­noi współ­cze­sne­go świa­ta. Śro­dek cięż­ko­ści został tu zde­cy­do­wa­nie prze­su­nię­ty na teraź­niej­szość. Zamiast zrów­no­wa­żo­nej nar­ra­cji spo­ty­ka­my nagłe prze­sko­ki akcji, na tyle licz­ne, że zamiast fil­mu – jest tygiel. I buzu­je, kłę­bi się, jak to w tyglu: Jezus, Allach, Arma­ni, inter­net, Hol­ly­wo­od, hote­le i szpi­ta­le, Wło­si i Niem­cy w tury­stycz­nym Kra­ko­wie, nawet Ryszard Kry­nic­ki. Jak zapi­sał Owcza­rek „zło­to z wul­ka­nu / albo księ­ga gene­zis. // a potem rynek i lato z radiem”. W tej czę­ści tomu czę­sto daje ujście inkli­na­cjom repor­ter­skim, jak choć­by tu: „chło­pak wra­cał z woj­ska. nie miał przed­nie­go zęba”, ale cza­sem pozwa­la sobie na wyj­ście poza ramy natu­ra­li­stycz­ne­go opi­su i two­rzy poru­sza­ją­ce wyobra­że­nia: „Chry­stus od św. Wita. // z jego ran pły­nie woda i absynt. / wycią­ga ramio­na, jak­by niko­go nie mógł już / dotknąć.”. „sło­wo­daj­nia” – jak zapi­sał sam Prze­my­sław Owcza­rek. Pasu­je w sam raz. Nic bym nie doda­wał.


Marcin Perkowski, Czarne / białe z odcieniem

Mar­cin Per­kow­ski posia­da nie­tu­zin­ko­wą wyobraź­nię, dys­po­nu­je roz­le­głym i pre­cy­zyj­nym spoj­rze­niem, ale spra­wia wra­że­nie jak­by w żad­nym wymia­rze, rze­czy­wi­stym czy wyima­gi­no­wa­nym, nie odci­snął oso­bi­ste­go pięt­na, nic stam­tąd nie oswo­ił, nie przy­jął na trwa­łe. Ani wła­sna fan­ta­zja ani real­ny świat nie sprzy­ja­ją mu w kształ­to­wa­niu toż­sa­mo­ści odmien­nej niż pro­wi­zo­rycz­na, roz­chwia­na. Nie otrzy­mu­je nic sta­łe­go, nic, na czym moż­na by się oprzeć, w efek­cie nie posia­da – i jest to ujmu­ją­cy brak – pew­no­ści sie­bie, zapew­nia­ją­cej moż­li­wość odważ­ne­go wyro­ko­wa­nia czy bły­sko­tli­wość na popis. Boha­ter w jego wier­szach został wypo­sa­żo­ny w sze­reg okre­ślo­nych wła­ści­wo­ści, lecz okrzyk­nię­ty, natych­miast roz­pra­sza się, ucie­ka w tłum, wta­pia się w tło: „gdy ktoś woła: Mar­cin! Mar­cin! – to / kil­ka mar­twych twa­rzy obra­ca się i wszyst­kie są bla­de, bez słoń­ca”. Atry­bu­ty i nazwy oka­zu­ją się ilu­zo­rycz­ne, nie sta­no­wią wyłącz­nej wła­sno­ści, nic pry­wat­ne­go pod sobą nie kry­ją.

Świat w liry­ce Mar­ci­na Per­kow­skie­go nie zapew­nia pod­staw do wzno­sze­nia trwa­łych struk­tur, może w ogó­le wyklu­cza samą moż­li­wość kon­se­kwent­ne­go dzia­ła­nia: jest znie­kształ­co­ny, irra­cjo­nal­ny, dale­ko mu do two­rzy­wa czy fun­da­men­tu; pod­da­ny zło­śli­wej, odu­rza­ją­cej per­so­ni­fi­ka­cji, przy­po­mi­na dziec­ko mania­kal­nie zaję­te zaba­wą: „Świat wychy­la się zza krza­ka, strze­la z wia­trów­ki / do poma­rań­czo­wych pta­ków, któ­re dopie­ro po wszyst­kim // oka­żą się być pla­mą nagiet­ków. Pusta klat­ka spa­da na koty, / a one palą się w słoń­cu. Psy gry­zą ogro­do­we węże”. Podob­ny per­so­ni­fi­ku­ją­cy zabieg spo­tkał śmierć, któ­ra: „na dzie­cię­cym rower­ku zwo­zi tu bia­łe kart­ki.” Nic zaska­ku­ją­ce­go, że wobec tego obłą­ka­ne­go towa­rzy­stwa sam autor ma pro­ble­my nawet ze wska­za­niem miej­sca swo­je­go poby­tu. Uro­kli­wie przed­sta­wio­ne pro­ble­my, jak dla mnie. Prze­miesz­cza się w cza­sie i prze­strze­ni, nie usta­je w podró­ży, trwa w waha­niu. Cza­sem zada­je nie­ocze­ki­wa­ne pyta­nia: „Czyż­bym był na uczcie // Bal­ta­za­ra i kto tajem­ni­czą ręką napi­sał na ścia­nie pała­cu: / poli­czo­no, zwa­żo­no, roz­pro­szo­no?”, cza­sem sam pró­bu­je wyty­czyć odpo­wied­nie tery­to­rium, przy­mie­rzyć uni­form: „Jestem myśli­wym na śnie­gu. I jeśli na mnie patrzysz, / nie wiesz nawet, ile psów za mną idzie”.

Mnó­stwo miejsc, obra­zów. Mnó­stwo drgań. Ale „Żrę to wszyst­ko // i chud­nę” – zapi­su­je Per­kow­ski i choć nie wiem, czy odpo­wied­niej­sze było­by tu ubo­le­wa­nie nad poważ­nym dra­ma­ty­zmem tej sytu­acji, czy nale­ży przy­pi­sać to wyzna­nie iro­nii, to jest widocz­ne, że ów świat, miej­sca­mi sam pełen prze­py­chu, nie­skłon­ny jest, by zaofe­ro­wać boha­te­ro­wi udział w swo­jej obfi­to­ści. Szczę­śli­wie ten poru­sza się tak­że w obsza­rach nie tak skom­pli­ko­wa­nych, jeśli cho­dzi o wymiar wyobraź­nio­wy. Cza­sem wysta­wi trzeź­wą, lecz zabaw­ną auto­dia­gno­zę: „Jak dotąd wzbu­dza­łem jedy­nie zain­te­re­so­wa­nie kobiet / o moc­no zachwia­nych lub cał­ko­wi­cie znisz­czo­nych rela­cjach / z wła­snym ojcem. A jest to sze­ro­ki i wiecz­nie pącz­ku­ją­cy rynek, / pra­ko­smos z wiel­kim pra­wy­bu­chem”, cza­sem przy­wo­ła iro­nicz­ny roz­ra­chu­nek ze wspo­mnie­nia­mi z dzie­ciń­stwa: „Jestem / roz­cza­ro­wa­ny, // pra­wie tak jak w momen­cie, kie­dy Pan Samo­cho­dzik oka­zał się / ormow­cem.” Pod­czas czy­ta­nia debiu­tanc­kie­go tomu Mar­ci­na Per­kow­skie­go moż­na posma­ko­wać cha­osu rze­czy­wi­sto­ści, pozba­wio­nej kon­wen­cjo­nal­ne­go porząd­ku i skro­jo­nej na podo­bień­stwo baśni, moż­na się uśmiech­nąć, osta­tecz­nie moż­na: „w zetknię­ciu z zie­mią / poczuć się na miej­scu”. Nie­ma­ło, trze­ba przy­znać.


Jakub Przybyłowski, Ballady i romanse

W pew­nych sytu­acjach pyta­nia o tytuł bywa­ją prze­są­dzo­ne, tak jest w przy­pad­ku Bal­lad i roman­sów Jaku­ba Przy­by­łow­skie­go. Z kar­dy­nal­nych powo­dów. Skąd zatem to biją­ce w oczy, w żaden spo­sób nie­zmie­nio­ne zapo­ży­cze­nie? Z prze­ko­ry? Być może, Przy­by­łow­ski cza­sem jest kro­to­chwil­ny, trzy­ma się go żart, skła­nia się ku iro­nii. Dla pro­wo­ka­cji? Nie­wy­klu­czo­ne, w nie­któ­rych wier­szach widać, że dąży do sku­pia­nia uwa­gi na swo­jej oso­bie, eks­po­nu­je ja, demon­stra­cyj­nie pod­su­wa czy­tel­ni­ko­wi pod nos wła­sne ego – sło­wem, lubi para­dę. Ale kusi mnie moż­li­wość poważ­ne­go potrak­to­wa­nia tego tytu­łu, intry­gu­je pyta­nie, co by się wte­dy sta­ło? Są racje ku temu. Weź­my nastę­pu­ją­ce wer­sy: „Tak, ta pora roku deli­kat­nie kry­je nie­bo akry­lem. Ciche pod­cho­dy, / skra­da­nie się wąski­mi ulicz­ka­mi Powi­śla trwa. Ta jesień opa­da powo­lut­ku, / z jakąś nie­moż­li­wą ase­ku­ra­cją, na dło­nie i powie­ki / zmę­czo­ne tymi kilo­me­tra­mi na trak­cji. Póź­niej jest bez­piecz­niej, / wcze­śniej już nie ist­nie­je, „Chodź, chodź na spa­cer // póki jesz­cze nie pada, a liście w par­kach są nie uprząt­nię­te”. Mamy tu do czy­nie­nia z zapi­sem o rodo­wo­dzie bez­dy­sku­syj­nie roman­tycz­nym, pod wzglę­dem obra­zo­wa­nia może w ska­man­dryc­kim, czy­li współ­cze­śniej­szym wyda­niu, ta aura tutaj i suge­styw­ny spo­sób jej poda­nia może przy­po­mi­nać wier­sze Wie­rzyń­skie­go o Mic­kie­wi­czu albo Lecho­nia o War­sza­wie. Zwłasz­cza że w utwo­rach Przy­by­łow­skie­go, pro­wa­dzo­nych sąż­ni­stą, lecz ele­ganc­ką fra­zą, cza­sem zawie­ra­ją­cą dia­lo­gi, daje się stwier­dzić wystę­po­wa­nie pew­ne­go oddzia­ły­wa­nia, nie­wi­dzial­ne­go i nad­przy­ro­dzo­ne­go, ale efek­tyw­nie wpły­wa­ją­ce­go na rze­czy­wi­stość, jak choć­by tu: „Z głę­bo­kie­go cie­nia wyła­nia się dłoń i chwy­ta”.

War­to zacho­wać odpo­wied­nią dozę trzeź­wo­ści, pora odsta­wić na bok sens drą­że­nia zna­czą­ce­go tytu­łu i powie­dzieć wyraź­nie, że Przy­by­łow­ski nie pro­wa­dzi dia­lo­gu z roman­ty­ka­mi. Ale to nie zna­czy, że nie uży­wa roman­tycz­nych zabie­gów, oczy­wi­ście w odnie­sie­niu do współ­cze­sne­go świa­ta. Do jego wła­sne­go, naj­bliż­sze­go oto­cze­nia. „wspo­mi­na­jąc Fati­mę, Lour­des, Loret­to, / napi­szę powo­li jeden wiersz o Ursy­no­wie. / Miej­scu, gdzie zda­rza­ją się cuda” – zapi­su­je – „mikro­piel­grzym­ki osie­dla / Nato­lin – Wyży­ny do noc­ne­go”. Kla­sycz­ne przy­kład roman­tycz­nej tech­ni­ki: miej­sce akcji zosta­ło pre­cy­zyj­nie okre­ślo­ne, ale też poja­wi­ły się mito­lo­gi­zu­ją­ce inkli­na­cje. Przy­zna­ję, że nie­znacz­ne, żad­na nad­na­tu­ral­na inge­ren­cja nie mia­ła tu miej­sca, ale to nale­ży zapi­sać na kon­to świa­do­mo­ści auto­ra.

„Świat to wspa­nia­łe akwa­rium” – zapi­sał Jakub Przy­by­łow­ski i nie­wąt­pli­wie intry­gu­ją­cy jest ten jego świat, a sama prze­strzeń jego wier­szy jest impo­nu­ją­ca. Podob­nie jak to, co w niej robi. Przy­by­łow­ski z obser­wa­cji zwy­czaj­ne­go, intym­ne­go zda­rze­nia potra­fi wypro­wa­dzić zapa­da­ją­cą w pamięć fra­zę: „Tej nocy padał śnieg. Ale to nie­istot­ne. We śnie oddy­cha­łaś”. Z ocze­ki­wa­nia na przy­stan­ku wywo­łu­je poru­sza­ją­cą reflek­sję: „marzę o pięk­nych powro­tach, daw­no nie­wi­dzial­nych przy­ja­ciół, // o dłu­gich chwi­lach mil­cze­nia, o wspo­mi­na­niu zna­jo­mych zmar­łych / na przej­ściu dla pie­szych. Wołam psa, / pod czte­re­ma war­stwa­mi ubra­nia miesz­ka deszcz”. Wspo­mnie­nia oso­bi­ste, tu powsta­łe w efek­cie wizy­ty w szpi­ta­lu, to przej­mu­ją­ca, czy­sta liry­ka: „Pamię­tam, że kory­tarz, że był cichy, chłod­ny, jak­by pod wodą na wiel­kiej głę­bo­ko­ści. / I usły­sza­łem śmiech, i nagle nie­bo. I oczy zaszły mgłą”. Przy­by­łow­ski pisze i o Pol­sce, i o tele­fo­nach komór­ko­wych, o urzę­dach i pio­sen­kar­kach, spa­ce­ro­wa­niu po par­kach i wyjaz­dach po alko­hol do skle­pu noc­ne­go – i ta roz­le­głość tema­tycz­na, ta rekwi­zy­tor­ska roz­rzut­ność wca­le czy­tel­ni­ka nie nuży. Męczy się ewen­tu­al­nie sam autor i daje temu prze­ko­nu­ją­cy wyraz: „Męczę się noca­mi, / dla­te­go otwie­ram usta i mówię w ciem­ność: / cicho, do sie­bie, do środ­ka, do wewnątrz”. Ja oso­bi­ście czu­ję się nie­zmę­czo­ny i cze­kam na następ­ny tom Przy­by­łow­skie­go.


Jarek Spuła, czysty chłód

czy­sty chłód – skrom­na, poru­sza­ją­ca kro­ni­ka życia pro­win­cjo­nal­ne­go. „Przy­sta­nek na pro­win­cji” – tytuł znaj­du­ją­ce­go się w tomie wier­sza Jar­ka Spu­ły mógł­by posłu­żyć tu za wymow­ne pod­su­mo­wa­nie cało­ści. Owa pro­win­cja jest oglą­da­na z dwóch per­spek­tyw. Wewnętrz­nej – tu domi­nu­je cyklicz­ność wyda­rzeń, cała ta egzy­sten­cja miesz­kań­ców mia­ste­czek czy wsi opi­sy­wa­nych przez Spu­łę jest zapla­no­wa­na, mie­ści się w szcze­gó­ło­wo okre­ślo­nych ramach: „życie zaczy­na się w ponie­dzia­łek / koń­czy w sobo­tę”. Zewnętrz­nej – tu poja­wia się melan­cho­lij­ne zapa­trze­nie, tu ma swo­je źró­dło obo­jęt­ność osa­mot­nio­ne­go obser­wa­to­ra, wędrow­ca pozo­sta­wio­ne­go same­mu sobie, cza­sem – jak­by ze znu­że­nia czy z nawy­ku – bawią­ce­go się przy­pad­ko­wym przed­mio­tem: „wra­ca­jąc przez łąki / rzu­cam nożem / raz po raz myśląc o tym / co śni­ło mi się / tej nocy // nóż wpa­da / w wyso­kie tra­wy / nie ma go”. Nie ma tak­że ruchu. Nie w bez­po­śred­nim oto­cze­niu. Wła­ści­wie pozo­sta­je samo obser­wo­wa­nie, w pro­win­cjo­nal­nej opty­ce Jar­ka Spu­ły wszyst­ko, co przy­by­wa z dale­ka, zja­wia się wyłącz­nie po to, by zaraz zno­wu znik­nąć w odda­li: „nawet jadą­cy samo­chód / jest by odda­lić się znik­nąć”, cza­sem na moment zosta­wia­jąc jakiś blask, wyświe­tlić jakiś fan­ta­sma­go­rycz­ny obraz: „rdza­wo­żół­ty oso­bo­wy do Kato­wic / prze­ta­cza się w głąb wido­ku / uno­sząc nie­wi­docz­nych podróż­nych // na kli­szy jego brud­nych szyb / film o słoń­cu”.

„każ­dy domek polet­ko drze­wo / ma swój wyraź­ny / dla oka / kon­tur // to co na hory­zon­cie / jest zbyt gor­li­wie odwzo­ro­wa­ne / by mogło jesz­cze nale­żeć / do tego świa­ta” – zapi­sał Spu­ła. Zna­ko­mi­ta dia­gno­za pro­win­cjo­nal­ne­go rozu­mo­wa­nia, gdzie real­ne jest wyłącz­nie to, co bli­skie, a to, co odle­głe – nie­pew­ne, sztucz­ne, odwzo­ro­wa­ne. Być może tam, w odda­li, spra­wy mają się w odmien­ny spo­sób, ale nie chce się nawet iść i spraw­dzać. Nie war­to. Po co? W maleń­kim świe­cie Spu­ły nawet czas ma spe­cy­ficz­ny bieg, pły­nie wol­niej, być może na potrze­by lirycz­ne­go kadru, być może w tej prze­strze­ni po pro­stu jego tem­po ma taką natu­rę: „trwa łyk pija­ka wia­do­mość w radio // żaden ze ska­czą­cych wró­bli nie wzbił się w powie­trze
// wszyst­ko odmie­nio­ne”.

Na pro­win­cji jest bez­piecz­nie. Jest nużą­co. Ale Spu­ła nie pisze wier­szy o nudzie, to nie jest zbla­zo­wa­ny melan­cho­lik wyrze­ka­ją­cy na miej­sce, w któ­rym się zna­lazł. Prze­ciw­nie, obser­wo­wa­ne przez nie­go niby zwy­czaj­ne sytu­acje cza­sem oka­zu­ją się tajem­ni­cze – oprócz wszyst­kich cha­rak­te­ry­styk, zwy­kle łączą­cych się z poję­ciem pro­win­cji, pozo­sta­je jesz­cze jed­na waż­na rzecz. Magia. Spu­ła potra­fi ją zauwa­żyć, wykrze­sać: w odda­li kobie­ta / w bia­łej spor­to­wej kurt­ce / spa­ce­ru­je / stu­ka kij­kiem o pia­sek / poryw strzę­pi jej siwe sło­wy / wraz z nią przy­cho­dzi pyta­nie i odpo­wiedź // dla­te­go przy­szła tu w zim­ny dzień / wła­śnie teraz / co w niej jest”. A może wyłącz­nie tam – z dala od zgieł­ku wiel­kich miast, świa­teł, ano­ni­mo­we­go tłu­mu, moż­na uzy­skać „to poczu­cie że jest się wnę­trzem łód­ki / koły­sa­nej w ciem­nym zako­lu // głu­che ude­rze­nia o bur­tę czy dno / pnia kości kamie­nia nie wia­do­mo cze­go”. Podob­nie dzie­je się w pew­nym wier­szu, gdzie Jarek Spu­ła opi­su­jąc zwy­kły dzień, ze śnia­da­niem, pra­cą robot­ni­ków za oknem, gra­ją­cym radiem, koń­czy go przej­mu­ją­cą poin­tą: „kie­dyś będzie mi go bra­ko­wać naj­bar­dziej / będę wył daj­cie daj­cie mi jesz­cze choć jeden dzień / jeden tyl­ko jeden choć­by i taki jak ten!” – i to jest to jeden jedy­ny raz, kie­dy pod­no­si głos.

czy­sty chłód to zbiór dość lapi­dar­nych wier­szy. Na wskroś auten­tycz­ne, wyma­ga­ją uwa­gi, ogrom­ne­go sku­pie­nia. Dzię­ki nim moż­na zoba­czyć, jak „świa­tło przy­le­ga wier­nie / do powierzch­ni zie­mi i rze­czy // mija rów­no­wa­ga / mię­dzy życiem a snem”.


Julia Szychowiak, Po sobie

„i ja cią­gle żywa” – tak brzmi koń­co­wy frag­ment poin­ty pierw­sze­go wier­sza w debiu­tanc­kim tomie Julii Szy­cho­wiak. Pro­ble­my fun­da­men­tal­ne: z ist­nie­niem, z ujaw­nie­niem i uza­sad­nie­niem swo­jej obec­no­ści wobec inne­go i roz­po­zna­niem jej wobec samej sie­bie, potycz­ki z fizycz­nym i języ­ko­wym wymia­rem tej obec­no­ści – tak odczy­ta­łem domi­nu­ją­ce tema­ty w Po sobie. „Jestem widocz­na, póki sen mną kasz­le, / dopó­ki cień wspar­ty jest cia­łem” – zapi­sa­ła Szy­cho­wiak, a ja, po prze­czy­ta­niu tej obra­zo­wej fra­zy, zasta­na­wia­łem się, dokąd zmie­rza boha­ter­ka tej enig­ma­tycz­nej liry­ki, myśla­łem o poło­że­niu wek­to­ra wska­zu­ją­ce­go kie­ru­nek jej mar­szu. Być może jest to pró­ba wyswo­bo­dze­nia się od tego, co cie­le­sne, przy­na­leż­ne do fizycz­no­ści poj­mo­wa­nej nega­tyw­nie, jak­by ta wciąż tlą­ca się iskra, strzęp życia, blo­ko­wał, uwie­rał, zatrzy­my­wał. Ale przed czym? Przed zanie­by­ciem? Auto­de­struk­cją? Poważ­ne sło­wa. Ale też poważ­nie się nad nimi zatrzy­my­wa­łem, choć­by na widok zapi­sów tego rodza­ju: „Nie prze­szka­dzaj mi wcho­dzić w obcy świat, / nie mia­łam nigdy cia­ła”. Jak gdy­by nie­wi­docz­na siła prze­mo­cą trzy­ma­ła boha­ter­kę w nie­po­żą­da­nym miej­scu czy wymia­rze, jak­by ist­nia­ło coś, co zabra­nia, ogra­ni­cza – odma­wia jakie­goś waż­ne­go pra­wa do dys­po­no­wa­nia swo­im cia­łem, w wie­lu wier­szach tak­że – swo­ją wła­sną mową. Jak­by nie moż­na było ustać w wyco­fa­niu, wciąż upar­cie pona­wia­nym geście odcho­dze­nia. „To, że odcho­dzę powo­li, / nie zna­czy, że zdą­żę zawró­cić. / Rozej­rzyj się, mnie jesz­cze tu nie ma. // Tam mnie boli” – zapi­sa­ła Julia Szy­cho­wiak, co ode­bra­łem jako sygnał ewi­dent­nej uciecz­ki, wymy­ka­nia się, tyle że powol­ne­go – nie nagłe­go aktu, ale trwa­ją­cej prze­wle­kle czyn­no­ści i może przez to bole­śniej­szej. Dokąd ta uciecz­ka? Może wyro­ko­wa­nie nie ma sen­su. Może sama autor­ka kła­dzie nacisk nie na wie­dzę, ale na sam pro­ces. Może na zasa­dzie – byle nie tu.

„Nie pamię­tam tej kobie­ty, w któ­rej cho­dzę / i z któ­rą sypiam. Cudzym oddy­cham, w cudze / wło­sy wsu­wam dło­nie. Kim piszę, / kim będę to czy­tać?” – tu poja­wia się zno­wu: nie­dwu­znacz­ne poczu­cie obco­ści wobec samej sie­bie, i nie ma tu żad­ne­go flir­tu, to nie­przy­pad­ko­we, ale głę­bo­ko prze­my­śla­ne albo głę­bo­ko odczu­wa­ne odczu­cie nie­przy­sta­wal­no­ści do sie­bie albo wyraz jakie­goś – w tru­dzie to sobie wyobra­żam – kar­ko­łom­ne­go auto­za­po­ży­cze­nia. Poja­wia się też – to chy­ba zna­czą­ca pożyw­ka dla liry­ki Julii Szy­cho­wiak, wyni­ka­ją­ca z obszer­ne­go tema­tu w lite­ra­tu­rze – na roz­ma­ite spo­so­by drą­żo­ne zagad­nie­nie nie­waż­no­ści i nie­ade­kwat­no­ści sło­wa, zary­so­wu­je się kwe­stia pamię­ci, funk­cjo­nu­ją­cej auto­no­micz­nie, żaden tam układ posłusz­nych neu­ro­nów czy zdol­ność, do któ­rej w każ­dej chwi­li moż­na się odwo­łać, ale nie­obli­czal­na, wyzwo­lo­na spod kon­tro­li siła: „Do kogo mówi­łam, jakie to były sło­wa? / Były­by inne, gdy­by zapi­sać moż­na / ten głód i strach, to nic, w któ­rym tkwi mowa.”

„Bóg rzu­co­ny na wodę, nie­my chło­piec” – zapi­sa­ła Szy­cho­wiak. Jeże­li moż­na pozwo­lić sobie na zrów­na­nie bosko­ści z dosko­na­ło­ścią, wte­dy nale­ża­ło­by zało­żyć, że język sta­no­wi atry­but nie­do­sko­na­łych. Waha­ją­cych się. Zmu­szo­nych do tłu­ma­cze­nia się: z cze­goś, z sie­bie, z kogoś wobec cze­goś, sie­bie czy kogoś. Bóg w liry­ce Julii Szy­cho­wiak nie potrze­bu­je języ­ka. Może ze wzglę­du wspo­mnia­ną wła­ści­wość, przy­pi­sa­ną – zwróć­my uwa­gę – rów­nież dzie­cię­ce­mu mil­cze­niu – a może dla­te­go, że nie ma nam nic do powie­dze­nia. A na pew­no nie sło­wa­mi. Więc jak? Nie mam poję­cia. W każ­dym razie wszyst­ko wska­zu­je na to, że sło­wo jest mar­twe. Nie­przy­dat­ne. W swo­jej natu­rze – auto­no­micz­ne, ale uży­te przez nas, w seryj­nym wyda­niu – bez­pow­rot­ne, tru­pie. Jak zapi­sa­ła Julia Szy­cho­wiak: „To, co z nas wypeł­za, nie wró­ci. Mar­twe / nie zakwi­ta.”


Marek Lobo Wojciechowski, Suplement

Suple­ment Mar­ka Lobo Woj­cie­chow­skie­go w moim odczy­ta­niu trak­tu­je przede wszyst­kim o tęsk­no­cie i samot­no­ści. Woj­cie­chow­ski pisze pro­sto i dla­te­go znaj­du­je­my tu pro­sty rodzaj tęsk­no­ty: za cza­sem prze­szłym. Za daw­ny­mi miej­sca­mi. Może cho­dzi o czas dzie­ciń­stwa, może o czas spę­dzo­ny wśród zna­jo­mych, w oswo­jo­nych rejo­nach, zalud­nio­nych przez swo­ich, tak jak poja­wia­ją­cy się w pew­nym wier­szu rybak Leon czy „Głu­pi Fra­nek”, któ­ry zgi­nął, gdy „Prze­je­chał go / samo­chód, jeden z trzech, któ­re tu widy­wa­li.” Czas ów – co zapi­sał sam Woj­cie­chow­ski -„tuli się jak mięk­kie zwie­rzę. On jest w cało­ści twój. / Tak, jak­by wymy­ślo­ny dla cie­bie i tych kil­ku osób, / wśród któ­rych idziesz, z któ­ry­mi trwasz.” Tkwi tu poru­sza­ją­ca praw­da o samym życiu, upły­wa­ją­cym wła­śnie tak – w oto­cze­niu kil­ku osób, z któ­ry­mi – jeśli nie chce się uda­wać, silić się na spro­sta­nie jazgo­to­wi teraź­niej­szo­ści, uda­wać przy­lep­ne­go bra­ta-łatę, bła­zna – idzie się i trwa. Zapa­mię­ta­le. Do koń­ca. Z całą pro­sto­tą.

Marek Lobo Woj­cie­chow­ski jaskra­wo poka­zu­je, na czym pole­ga róż­ni­ca pomię­dzy życiem wśród ludzi, a miesz­ka­niem wśród ludzi. Widzi ją świet­nie i ubo­le­wa nad nią. „Życie zaklę­te w ścia­ny. Rze­sza nie­zna­jo­mych, / zespa­wa­nych jedy­nie oddziel­nym adre­sem, / odde­chem, krzy­kiem, sna­mi błą­dzą­cy­mi skry­cie / poprzez sche­ma­ty scho­dów, przez spię­trze­nia cią­gów, / samot­ny­mi jak oni. Bez­i­mien­ni, obcy, / poza miał­kim uśmie­chem pod­czas jaz­dy win­dą / nic o sobie nie wie­dzą” – obra­zy pomiesz­ki­wa­nia w wyso­ko­ściow­cach kon­tra­stu­ją z pej­za­żem współ­cze­snych, dziś wylud­nio­nych, ale pamię­ta­ją­cych odmien­ne cza­sy, mia­ste­czek czy wsi, gdzie „Pru­skie mury trwa­ją w ord­nun­gu – / mil­czą­cy straż­ni­cy cza­sów / pamię­ta­ją­cych psy, dzie­cia­ki, sta­da wron, / sta­da krów, miód i mle­ko, / mle­ko i miód”.

Tyle że tam­te­go świa­ta już nie ma, prze­padł bez­pow­rot­nie, wspól­no­tę i spo­kój pochło­nę­ła współ­cze­sność, prze­mie­lił upływ lat, zaszczu­ło życie maso­we, gdzie „tysią­ce pod­ze­spo­łów / cze­ka na swo­je papu, wtło­czo­ne w obu­do­wę / będą szczę­śli­we, w masie sens i życie”. Teraz nawet „dzie­ci nie­po­strze­że­nie zapa­da­ją / na doro­słość, na któ­rą nie ma lekar­stwa”. „dzie­ci /stają się naszy­mi wład­ca­mi” – kon­ty­nu­uje Woj­cie­chow­ski, co moż­na odbie­rać jako stwier­dze­nie zmia­ny w obrę­bie waż­ne­go para­dyg­ma­tu, może nawet oso­bi­ście dotkli­wie odczu­wal­nej, ale moż­na je też odczy­tać przez pry­zmat myśli Goethe­go, według któ­re­go sta­rość powin­na mieć sza­cu­nek dla mło­do­ści, co mogło­by rzu­cić ożyw­cze świa­tło na odmien­ne pola inter­pre­ta­cyj­ne tego zapi­su.

Marek Woj­cie­chow­ski, usta­wio­ny wobec świa­ta, któ­ry sta­je się coraz bar­dziej obcy, od któ­re­go coraz wyraź­niej odsta­je, nie znaj­du­je wytchnie­nia tak­że w samym pisar­skim geście. Nuży go. Pisa­nie nie sta­no­wi uciecz­ki, nie uty­li­zu­je uwie­ra­ją­cych ele­men­tów rze­czy­wi­sto­ści. Zbyt dużo zawie­ra blich­tru, sztucz­no­ści: „Piszę wiersz, / silę się na efekt, trwo­nię czas. // Wziąć w dłoń kiel­nię, mło­tek, pro­ste narzę­dzia.” Z kolei wobec osa­mot­nie­nia boha­ter jego wier­szy – i żar­to­bli­wie, i wstrzą­sa­ją­co – zda­je się na wyobraź­nię: „Potem prze­tań­czy­my przed­po­kój, zawi­nie­my / dywa­ny w locie, obu­dzi­my foto­gra­fie, / prze­wi­nie­my się przez brze­gi łóż­ka i / obu­dzę się sam w obo­jęt­nej poście­li, bo / wymy­ślo­ne kobie­ty nie mówią dzień dobry”.

Tak to się spra­wy mają w Suple­men­cie Woj­cie­chow­skie­go: pro­sto i przej­mu­ją­co. Bez wsty­du przed oka­zy­wa­niem ele­men­tar­nych uczuć, tu nie ma nie­po­trzeb­nych kom­pli­ka­cji. Marek Lobo Woj­cie­chow­ski wie, że poważ­nych rze­czach nie war­to maj­stro­wać. Ale nie przy­tła­cza powa­gą, nie tłam­si czy­tel­ni­ka. Może w pra­gnie­niu, żeby ten zatrzy­mał się na moment i poświę­cił mu nie­co cza­su, zanim – jak sam zapi­su­je – „wyli­żę ślad po sobie, pój­dę / w być może. W dym. W mgłę”. War­to się zatrzy­mać i poświę­cić mu ten czas.


Wiersze nominowanych autorów

Kami­la Janiak

iskra

chcia­ła­bym naj­bar­dziej, żeby czło­wiek
zdy­chał, a resz­ta się patrzy­ła
i tak do ostat­nie­go zgro­ma­dze­nia.

niech zdy­cha, a oni niech patrzą,
a potem do ostat­nie­go zgro­ma­dze­nia,
niech giną, resz­ta niech sobie patrzy.

chcia­ła­bym, ale tak z iskrą,
żeby wszyst­ko poszło spraw­nie.


Prze­my­sław Owcza­rek

Marianna w pokoju z witrażem

 (do obra­zu Joh­na E. Mil­la­is)

ssie mnie to życie. nigdy nie myśla­łam
jak bar­dzo jest obce. pew­ne­go dnia
skur­czy się i zwi­nie. memen­to.

na pod­ło­dze liść, w oknie Gabriel
zwia­stu­je Marii kró­le­stwo bez koń­ca.
od lat miesz­ka­ły tu kobie­ty, przy nadziei
że szczę­śli­we roz­wią­za­nie jest tajem­ni­cą
któ­rej nie prze­nik­nie nawet świa­tło
witra­ży.

moje dziec­ko wije się w pro­mie­niach
jesie­ni. słoń­ce pach­nie imbi­rem
jak koszu­la Jana, gdy wra­ca z tar­gu.

w por­cie cumu­ją stat­ki z korze­nia­mi.
wiatr goni ku brze­gom ławi­ce dor­sza
a chmu­ry toną w cynie jak misy z Delft.
chcę wina i ryb, pereł i suk­na. płać, jeśli
chcesz syna. wszyst­ko

jest prze­ciw kobie­cie, ale gdy poj­mie
zachwyt męża, poło­ży na nim sto­pę.

tak powie­dział ten malarz
któ­ry uwie­rzył, że jest
Ver­me­erem.


Mar­cin Per­kow­ski

Gadanie

nasze roz­mo­wy już po wszyst­kim. nasze roz­mo­wy, kie­dy ty
już nie chcesz wię­cej – a ja chcę powro­tów z nie­moż­li­wych
miejsc. mamy dwie wiel­kie armie wza­jem­nych pre­ten­sji. mamy

sztan­da­ry, dziw­ne rodza­je bro­ni. posia­da­my wbi­te w cia­ła
legen­dar­ne przed­mio­ty pogań­skich bogów. przez ban­da­że
prze­cie­ka psia krew. przez oczy prze­bie­ga­ją pla­ny miast,

mapy oko­lic i bal­ko­ny, z któ­rych strze­la się nie­moż­li­wie dale­ko.
z pro­cy się strze­la. zamiast kamie­ni wkła­da­jąc ser­ca, owo­ce,
świe­żo obe­rwa­ne guzi­ki. teraz, kie­dy już wal­ka ma się dobrze i

kobie­ta z męż­czy­zną goto­wi są na kil­ka dłuż­szych zdań, lubi­my
patrzeć w sufit, lubi­my widzieć na nim cał­kiem róż­ne kon­ste­la­cje
gwiazd. pra­gnie­my wyj­mo­wać z sie­bie wszyst­kie nie­do­koń­czo­ne

śmier­ci.


Jakub Przy­by­łow­ski

K. P.

Teraz paku­jesz do waliz­ki kosme­ty­ki,
reszt­ki per­fum któ­re dosta­łaś na gwiazd­kę trzy,
lub czte­ry lata temu, od chłop­ca, któ­re­go imię prze­pa­dło gdzieś
w zaku­rzo­nym archi­wum pamię­ci. Powie­trze
jest peł­ne trza­sków i zakłó­ceń. Chwi­la nie­uwa­gi
mogła kosz­to­wać cię parę tysię­cy pol­skich nowych zło­tych,
ale zna­la­złaś bilet w kie­sze­ni jesien­nej kurt­ki. Nie weź­miesz jej,
gdyż ubra­nie na przy­szły jesien­no – zimo­wy sezon, kupisz już na miej­scu.
Tam, kocha­na.

I nie jest waż­ne, co to za miej­sce, i gdzie wylą­du­jesz:
Heatrow, New York I, czy Dublin, ale mil­cze­nie
całe­go miesz­ka­nia, cicha sty­pa przed burzą łez. Majt­ki,
sta­ni­ki, spód­ni­ce, spodnie, blu­za (ta nie­bie­ska), spraw­dzasz
listę, a z każ­dym punk­tem sty­gnie radość, jak poran­na kawa,
bo prze­cież nie pijesz kawy na pusty żołą­dek. A może – z kuch­ni
krzy­czy mama – weź­miesz ogór­ki, jest sło­ik! Tam nie będziesz mia­ła
dobrych ogór­ków. Ma na myśli pol­skie. Nie mamo, nie – odpo­wia­dasz
i ciszej, jesz­cze ciszej mówisz – nad­ba­gaż. Kocha­na, a nie­bo?

Nie­bo jest czy­ste, błę­kit­ne i wciąż tak samo odle­głe.
Wyobra­żasz sobie start i wej­ście tak ostro do góry,
że ciśnie­nie wbi­ja pasa­że­rów w fote­le i naraz ze wszyst­kich stron,
kłę­by chmur, szron osia­da na okien­kach i choć tem­pe­ra­tu­ra wewnątrz
maszy­ny nie zmie­nia się, jest jed­nak zim­niej. Kocha­na, czym się tak mar­twisz?
Samo­lot w koń­cu wcho­dzi w stra­tos­fe­rę i wszyst­ko: chmu­ry, szron, zie­mia i rodzi­na,
twój pokój, pły­ty Cd i kar­ta Sim, któ­rą mia­łaś wziąć na pamiąt­kę, zosta­je w dole,
tro­chę za tobą. I jest tyl­ko prze­strzeń z deli­kat­nie zary­so­wa­nym krzy­wym mar­gi­ne­sem
hory­zon­tu, a nad nim pięk­ny, jasny księ­życ na jasnym tle.

Kocha­na, teraz musisz się ock­nąć, tak mi przy­kro. Przez pół nocy wymio­to­wa­łaś
powta­rza­jąc: prze­pra­szam, prze­pra­szam, prze­pra­szam – ktoś trzy­mał cię za wło­sy.
Masz takie zmę­czo­ne oczy, jesteś bla­da, dło­nie moc­no zaci­snę­łaś na udach.
Prze­stań.

Wsta­jesz, zapi­nasz waliz­kę i idziesz do łazien­ki. Spod szaf­ki wycią­gasz wagę, sta­jesz i:
52 kilo (trze­ba chy­ba coś zrzu­cić), scho­dzisz, bie­rzesz waliz­kę
i sta­jesz ponow­nie, więc co jesz­cze może pomie­ścić? Może pamięt­nik, książ­kę,
sło­ik ogór­ków, lub plu­szo­we­go zającz­ka? Cokol­wiek
weź­miesz, idąc kory­ta­rzem do samo­lo­tu, samot­na w tłu­mie,
pora­zi cię to, że (i nie jest waż­ne, napraw­dę, czy jesteś
chłop­cem, czy dziew­czyn­ką i dokąd lecisz, i czy zgi­niesz w Afga­ni­sta­nie,
czy w Irlan­dii, w Tesco pod pusz­ka­mi grosz­ku) wszyst­ko, co jest cen­ne
zosta­wiasz przed linią odpra­wy. Cały ten bur­del, do któ­re­go bądź, co bądź
czu­jesz sym­pa­tię. I mnie, kocha­na, mnie. Pamię­tasz jesz­cze moje imię?
Po dwu­dzie­stu czte­rech latach kocha­na,
kocha­na pol­sko.


Jaro­sław Spu­ła

Przystanek na prowincji

męż­czy­zna któ­ry zaczy­na się sta­rzeć
cze­ka na pla­cy­ku dla auto­bu­sów

każ­da bruz­da jego twa­rzy
jak pęk­nię­cie gra­ni­ca bez przej­ścia

suchy­mi liść­mi wiatr skro­bie na asfal­cie wykre­sy
według któ­rych skrę­ca­ją się korze­nie kona­ry
sosen buków i splą­ta­ne życio­ry­sy
miesz­kań­ców tych oko­lic

wszyst­ko to orna­men­ty fizy­ki
w słoń­cem ośle­pio­nych oczach
i gwał­tow­ny
ład i spo­kój


Julia Szy­cho­wiak

Nie tak

Sier­pień w kolo­rze żela­za, kie­dy krzy­że,
krzy­że obej­mu­ją cie­bie. Czar­ne dooko­ła.

Two­je ryby są głod­ne, Panie, ze szkła usy­pa­ne,
leżą w ciem­nym pia­sku, tak­że moje sło­wa.

Ode­szłam na moment i pusto mi po sobie.


Marek Woj­cie­chow­ski

jedynak

Jeź­dzi cza­sa­mi do lasu pach­ną­ce­go mgłą, wrzo­sem i mchem.
Nie jest sam. O kil­ka drzew dalej cień cór­ki jego mat­ki, tej
któ­rej nigdy nie było.

Obser­wu­je jak mat­ka uśmie­cha się do niej w Wigi­lię, do puste­go tale­rza.
Roz­ma­wia­jąc z nim nie­chęt­nie marsz­czy brwi i ma nie­obec­ne spoj­rze­nie.
Podob­no (tak mówi­ła ciot­ka) ubie­ra­ła go w sukien­ki, kie­dyś.
Nie pamię­ta.

Jego sio­stra, ta co jej nie ma, jest pięk­na i mądra. Nie to co on. Skrzy­pi scho­da­mi, gdy są w
kuch­ni, prze­glą­da zdję­cia w poko­ju na górze. Śpi
w jego łóż­ku. Mat­ka czy­ta mię­dzy wier­sza­mi listy od niego/od niej
i oglą­da księ­życ w tele­wi­zji.

Zwy­kle robią o kil­ka sło­ików grzy­bów wię­cej, usta­wia­ją
pie­czo­ło­wi­cie na pół­kach. Powo­li ciem­nie­ją, cze­ka­jąc.

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania