recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na nowy wiek. Rocznik 2008

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2008. Wśród wyróżnionych: Szymon Bira, Marcin Czerkasow, Sławomir Elsner, Konrad Góra, Iwona Kacperska, Izabela Kawczyńska, Grzegorz Kwiatkowski, Monika Mosiewicz, Kamila Pawluś, Bohdan Sławiński.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Szymon Bira, światło umieranie

„nie jest w naszej mocy / ugła­skać / też krwio­żer­czość / tej wie­cze­rzy wza­jem­nej” – zapi­sał Szy­mon Bira w debiu­tanc­kim tomie, opu­bli­ko­wa­nym przez wydaw­nic­two Mami­ko. Bira – w odróż­nie­niu od więk­szo­ści swo­ich rówie­śni­ków – posłu­gu­je się fra­zą róże­wi­czow­ską i choć wyda­wa­ło­by się, że ten sys­tem został doszczęt­nie wyeks­plo­ato­wa­ny i w rezul­ta­cie obec­nie nie­wie­le ma do zaofe­ro­wa­nia, lapi­dar­ne i asce­tycz­ne wier­sze z tomu świa­tło umie­ra­nie mogą skła­niać do rewi­do­wa­nia tego typu wnio­sków. Zresz­tą mniej­sza o for­mal­ne dywa­ga­cje. Powyż­szy cytat przy­wo­ła­łem jako przy­kład repre­zen­ta­tyw­ny dla cało­ści liry­ki Szy­mo­na Biry: wyróż­nia­ją­cej się dra­pież­no­ścią, rów­no­cze­śnie ostro­ścią i głę­bią spoj­rze­nia. Pew­ność gestu, cza­sem okrut­ne­go i per­wer­syj­ne­go, w wyko­na­niu tego mło­de­go auto­ra może budzić uzna­nie. Jak choć­by tu: „kro­czą dziew­czę­ta wzdłuż brud­ne / odświęt­nie roze­bra­ne / zapra­szam zwie­rzy­na ma gar­dła / śpie­wa nóż // toną dziew­czę­ta / według świę­ta / wytre­so­wa­na orkie­stra”.

Na szcze­gól­ną uwa­gę w liry­ce Szy­mo­na Biry zasłu­gu­je figu­ra kobie­ty: obse­syj­nie powra­ca­ją­ca, pod­da­na odkształ­ca­ją­cym zabie­gom: „kru­czo-bla­de ma wło­sy / moja kobie­ta o świ­cie / ją cza­sem zasta­ję / jesz­cze czyst­szą / aż kąpie się w słoń­cu / moja kobie­ta trój­gło­wa”, cza­sem oka­le­czo­na: „po jed­nej pier­si / kobie­ty odsła­nia­ły / nie­doj­rza­le / na pew­ne świę­ta”, nawet wobec – wyda­wa­ło­by się – uświę­ca­ją­ce­go obco­wa­nia ule­ga poni­że­niu, tru­pie­mu roz­pa­do­wi: „anioł roz­ma­wiał z kobie­tą przez pal­ce / zado­wo­lo­ną anioł roz­le­wał kobie­tę / na sto­sie cuch­nę­ło już nagą”. Szy­mon Bira co praw­da zapi­sał: „były tam też kobie­ty / nasło­necz­nio­ne”, ale trze­ba przy­znać, że poja­wia­ły się spo­ra­dycz­nie, w tle. Ode­gra­nie głów­nych ról zde­cy­do­wa­nie przy­pa­dło zde­for­mo­wa­nym dzi­wo­lą­gom płci żeń­skiej, któ­re spra­wia­ją wra­że­nie, jak­by w ostat­niej chwi­li wymknę­ły się z dzie­więt­na­sto­wiecz­nej rzeź­ni nama­lo­wa­nej przez Lovi­sa Corin­tha.

„co jest że się nie da poukła­dać na sta­łe” – docie­kał Bira. Pro­ces two­rze­nia jego mrocz­ne­go świa­ta nie zakoń­czył się, „jest jesz­cze świt / pięć razy dzien­nie / zmierzch nie ten sam” – irra­cjo­nal­ny układ, pra­wie jak w powie­ściach Car­rol­la, gdzie nastę­po­wa­ły po dwa dni tygo­dnia na raz. Nie­roz­po­zna­na siła wciąż utrud­nia, zawa­dza, stoi na stra­ży cha­osu, któ­ry nale­ży porząd­ko­wać z ogrom­nym wysił­kiem, krok po kro­ku ogar­niać i roz­po­zna­wać: „po pierw­sze / jest to upał / trud­ność w jego obli­czu / następ­nie też / krań­ce”. Nie­wąt­pli­wie war­to się­gnąć po debiut Szy­mo­na Biry. Choć­by dla­te­go, żeby się prze­ko­nać, że w ory­gi­nal­ny spo­sób moż­na posłu­gi­wać się poetyc­kim sys­te­mem dość popę­dli­wie uzna­wa­nym za nie­efek­tyw­ny. Choć­by dla­te­go, żeby zakosz­to­wać tego na pół-aniel­skie­go, na pół-pie­kiel­ne­go świa­ta, gdzie jest „biel bez / po bokach noże kwia­ty”, na zakoń­cze­nie nie odma­wia­jąc sobie poże­gna­nia się z Szy­mo­nem Birą jego wła­sny­mi sło­wa­mi: „zna­li­śmy się / okrut­nie”.


Marcin Czerkasow, Fałszywe zaproszenia

„Był wyjąt­ko­wy: mło­dy, w peł­ni świa­dom doj­rza­łych fak­tów, / Któ­re znik­nę­ły, nie­mal nigdy nimi nie będąc” – zapi­sał Mar­cin Czer­ka­sow w wyda­nym nakła­dem Wiel­ko­pol­skiej Biblio­te­ki Poezji tomie pt. Fał­szy­we zapro­sze­nia. W jego wier­szach war­to zauwa­żyć zwłasz­cza eks­po­no­wa­ne doświad­cze­nie ilu­zo­rycz­no­ści świa­ta, jego pro­wi­zo­rycz­ność: ten umow­ny porzą­dek uchy­la się przed każ­dym zde­cy­do­wa­nym gestem: nazwa­nia, okre­śle­nia. Z dru­giej stro­ny sam boha­ter Czer­ka­so­wa przez swo­je postę­po­wa­nie, gdzie bier­na opty­ka zde­cy­do­wa­nie domi­nu­je nad dzia­ła­niem, wcie­la się w figu­rę nie­ru­cho­me­go obser­wa­to­ra, potę­gu­ją­cą wra­że­nie bez­wol­no­ści, abso­lut­ne­go bra­ku wpły­wu na ota­cza­ją­cą go rze­czy­wi­stość. Czy­li żad­ne­go zde­cy­do­wa­ne­go gestu nie wyko­nu­je. Dla­te­go są tu zna­mien­ne: i przy­wo­ła­ny cytat, i sam tytuł tomu. Mar­cin Czer­ka­sow zachę­ca czy­tel­ni­ka do uczest­nic­twa w świe­cie nie­przy­stęp­nym, a przez nie­go same­go – wsku­tek bier­no­ści – nie­roz­po­zna­nym. Tytu­ło­we zapro­sze­nia Czer­ka­so­wa oka­zu­ją się fał­szy­we, dla­te­go że – na podo­bień­stwo „wszyst­kich scho­dów” w jego wier­szach – „pro­wa­dzą doni­kąd”.

Kim jest zapra­sza­ją­cy? Posłu­chaj­my, co mówi: „Na koń­cu nie wie­dzia­łem nawet / Gdzie jestem i co robię. Ale nie­waż­ne”, „I nawet jeśli coś było w powie­trzu, już tego nie ma.” Mno­żą­ce się nie­do­okre­śle­nia. Same defi­cy­ty. Jak­by zapra­sza­ją­cy w nie­do­sta­tecz­nym stop­niu roz­po­znał miej­sce, do któ­re­go zapra­sza. Nie­wy­klu­czo­ne, że sam posia­da poważ­ne wąt­pli­wo­ści co do jego aktu­al­ne­go sta­tu­su. O ile ów sta­tus w ogó­le moż­na jesz­cze przy­pi­sać do cze­go­kol­wiek, co mogło­by być nama­cal­ne. Nie­wy­klu­czo­ne, że Czer­ka­sow obmy­ślił dla swo­ich gości pułap­kę: „Przez wie­le dni padał śnieg, a ja /siedziałem w domu, prze­glą­da­jąc / lokal­ną pra­sę. Jakiś czas póź­niej / przy­pad­ko­wy pio­run trza­snął / w plan mia­sta i zmie­nił go / w wiel­ką dymią­cą dziu­rę, gdy / mia­łem się na nim zna­leźć. // Cóż za brak wyczu­cia!”. Ale cóż za odwa­ga! Wobec tak oka­za­ne­go zrzą­dze­nia losu powie­dzieć: zapra­szam do sie­bie!

Ale mówiąc poważ­nie: jeże­li nie doni­kąd, to dokąd zatem nas Mar­cin Czer­ka­sow zapra­sza? Może do oglą­da­nia rze­czy­wi­sto­ści z jego per­spek­ty­wy? Nie­wąt­pli­wie zapro­sze­nie tego typu nada­wa­ło­by się do przy­ję­cia. Wte­dy moż­na by zauwa­żyć, że – wbrew pust­ce i pro­wi­zor­ce, na prze­kór zagad­ko­we­mu nie­do­okre­śle­niu i per­ma­nent­nej bier­no­ści – „jed­nak coś jak­by spek­takl trwa, nie­po­zor­nie / miaż­dżąc słuch – ten rodzaj zgieł­ku, / o jakim mówi­my, że poja­wia się z zewnątrz / wraz z dniem, nie dostrze­ga­jąc jego źró­dła / w któ­rejś z tych cie­płych, stu­dzien­nych nocy”. Wte­dy moż­na by poczuć nie­ro­ze­rwal­nie złą­czo­ne w wier­szach Czer­ka­so­wa: smu­tek, bez­rad­ność, iro­nię i czu­łość. Jak sam zapi­sał: „Byłem wście­kły, zdru­zgo­ta­ny i cał­kiem / zado­wo­lo­ny z takie­go obro­tu spraw”.


Sławomir Elsner, Antypody

Wyda­ny przez Biu­ro Lite­rac­kie debiut Sła­wo­mi­ra Elsne­ra to poru­sza­ją­cy i ory­gi­nal­ny tom. Elsner eks­po­nu­je wła­sne ja, ale robi to tak, że punkt cięż­ko­ści pod­czas czy­ta­nia sku­pia się na wier­szu, nie na oso­bie auto­ra. Pre­cy­zyj­nie notu­je każ­dy pro­za­icz­ny detal: „Prze­pro­wa­dzi­łem się pod wia­dukt, / na 29 listo­pa­da 3a/32, par­ter. / Pra­cu­ję na trzy zmia­ny w sys­te­mie / czte­ro­bry­ga­do­wym. Zara­biam // tysiąc dwie­ście pięć­dzie­siąt zło­tych / net­to” albo „Kupi­łem pinez­ki” czy „Dzi­siaj ogo­li­łem gło­wę i spa­li­łem / wło­sy”. „Poza tym nikt o mnie nie pyta” – pod­su­mo­wu­je. Zatrza­śnię­ty w swo­im wyob­co­wa­niu Elsner, roz­po­wszech­nia­jąc wia­do­mo­ści o sobie, spra­wia wra­że­nie roz­bit­ka, któ­ry raz na czas kre­śli list, wkła­da go do butel­ki i wrzu­ca do morza – wyko­nu­je to mecha­nicz­nie, nie roz­bu­dza­jąc w sobie ocze­ki­wa­nia na odpo­wiedź.

Wspo­mnia­łem o roz­bit­ku dla­te­go, że boha­ter Elsne­ra wyda­je się krań­co­wo osa­mot­nio­ny, ale odizo­lo­wał się sam, na wła­sne żąda­nie. Być może było to zgod­ne z jego wła­sną natu­rą, ale też być może w tej natu­rze krył się pier­wia­stek tak nie­bez­piecz­ny, że musiał zro­bić to wbrew sobie, żeby nie wyzwo­lić tego, co nisz­czy­ciel­skie, zagra­ża­ją­ce. Musiał się ukryć, żeby ukryć swo­ją bestię. Ale rów­nie moż­li­we jest, że za wyco­fa­niem się stoi bez­sil­ność, brak opar­cia w rze­czy­wi­sto­ści. „Widzę was, // jak­by z piw­nic. Nie wia­do­mo skąd się tutaj / wzią­łem – to tajem­ni­ca. Z jakie­go zde­rze­nia / powsta­łem? Może po pro­stu ktoś mnie wykrze­sał, // czysz­cząc bla­chę z rdzy” – zapi­su­je. Zstą­pił zatem do piw­nic, waru­je przy zie­mi: „Napraw­dę moż­na poznać sie­bie, / grze­biąc w zie­mi”. A może było to prze­zna­cze­nie? Elsner tego nie wyja­wia. Sły­szy­my wyłącz­nie lapi­dar­ne: „Pocho­dzę z dna”.

Wier­sze Elsne­ra pra­wie zawsze zamiesz­ku­je wyłącz­nie jeden czło­wiek, nie­do­okre­ślo­ny, nie­uchwyt­ny. Nie posia­da twa­rzy. „Czy ma jakieś imię? / Mówią, że tak. Podob­no / potra­fi je zmie­niać”. Dla­te­go Elsner – jako jedy­ny miesz­ka­niec – szu­ka sobie podob­ne­go i odnaj­du­je go – w samym sobie. Cza­sem go wymy­śla: „Zmy­ślo­ny sze­dłem / i trą­bił na mnie samo­chód”. Cza­sem wykra­wa z wła­sne­go cia­ła: „Cie­śni­na, w któ­rej się nie miesz­czę, / nazy­wa się cia­ło”. Ten wymy­ślo­ny byt zysku­je auto­no­mię, zaczy­na żyć wła­snym życiem: „Kie­dy wcho­dzę / do sie­bie, mam roz­cię­tą twarz. Tak widzę to // z zewnątrz: czło­wiek ubra­ny w cia­ło / roz­bie­ra się. Skó­ra lśni, krew szyb­ko paru­je. / Ktoś z wnę­trza krzy­czy, by uka­zać się // w peł­nej bar­wie”. Ze znacz­nie więk­szym dra­ma­ty­zmem ta sytu­acja zosta­ła przed­sta­wio­na w wier­szu pt. „Ten czło­wiek”, gdzie ta fan­to­mo­wa na pozór isto­ta zmie­ni­ła się w cie­le­sne­go opraw­cę i prze­ję­ła kon­tro­lę nad swo­im twór­cą: „Ten czło­wiek, któ­ry we mnie miesz­ka, / jest obra­żo­ny i bla­dy. Tego czło­wie­ka / trze­ba pro­wa­dzić za rękę i prze­pra­szać […] Ten czło­wiek z pła­czu / prze­cho­dzi w złość i się wyry­wa. / Kie­dy się wyrwie, roz­ra­sta się. / Sta­je się więk­szy ode mnie, zakle­ja mi / usta czar­ną taśmą i przy­wią­zu­je / w oko­li­cach tyłu gło­wy. Wte­dy ja / miesz­kam w tym czło­wie­ku”.

„Ser­ce zupeł­nie mi wyschło, / ale umysł mam jesz­cze mię­si­sty, cie­pły” – zapi­sał Sła­wo­mir Elsner. Czy­li roz­po­zna­je swo­ją opu­sto­sza­łą rze­czy­wi­stość za pomo­cą tego, co mu pozo­sta­ło: umy­słu. Roz­my­śla i zapi­su­je. War­to to prze­czy­tać.


Konrad Góra, Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem

Wyda­ny w biblio­te­ce Rity Baum debiut Kon­ra­da Góry prze­ma­wiał do mnie na dwa spo­so­by. Mową wście­kło­ści i mową czy­ste­go liry­zmu, cza­sem oby­dwie dyk­cje były nie­ro­ze­rwal­nie złą­czo­ne. Kon­rad Góra posia­da dar uważ­ne­go obser­wo­wa­nia, weź­my dla przy­kła­du wiersz pt. „Począ­tek”: „Idzie lasem, prze­kła­da gałąź spod stóp, / dostrze­ga jej ostrzej­szy koniec, / dostrze­ga koniec”. Praw­do­po­dob­nie ta wła­ści­wość Kon­ra­da Góry spra­wi­ła, że powsta­ły zapi­sy rów­no­cze­śnie kunsz­tow­ne i prze­szy­wa­ją­ce. Jak choć­by ten: „Podróż odby­wa się pod soczew­ką, / w zastrzy­kach, nabrzmia­ła kula / unie­ru­cho­mi­ła go na podo­bień­stwo / wpół­zła­ma­ne­go pta­ka. Umie­ra chwiej­ny / jak sło­necz­nik. Bo żył jak sło­necz­nik w / świe­cie kil­ku słońc”. Albo ten: „Bo zrzu­cisz praw­dę z sie­bie tak / przed­wcze­śnie, jak­byś był wężem zmu­szo­nym do zmia­ny / skó­ry, jesz­cze tra­wiąc i śpiąc”. W oby­dwu przy­wo­ła­nych cyta­tach zarów­no sta­je­my wobec tego, co dra­pież­ne i tego, co per­fek­cyj­ne.

„Nastą­pił spazm i pomno­żo­no zyski / w rzę­dach zer, za któ­ry­mi stoi czło­wiek / o gło­sie z samych spa­zmów. Ktoś, kto / inge­ru­je w moją nie­na­wiść, nada­je jej / moc, dobie­ra sza­leń­stwo” – zapi­sał Kon­rad Góra. Prze­mó­wił teraz w ten dru­gi spo­sób: wyra­ził głos gniew­ny i roz­wście­czo­ny, ale tak­że praw­dzi­wy, bowiem nie ukry­wa wła­snej nie­na­wi­ści ani pogar­dy. Nie ukry­wa, wobec kogo je żywi, dla kogo je wyho­do­wał: dla ludzi. Obłud­nych i załga­nych, gdy „Kątem oka widać / Tę śmierć, co się z nich rodzi, roz­bry­la­ją­cy się / W ustach kamień. Kłam­stwo sito słów”. Dla wła­dzy: „Trze­ba być u mia­sta, / Zło­żyć nowe for­my obrzę­do­we. / Sta­ry skur­wy­syn wie wszyst­ko lepiej. / Mło­dy się dopie­ro domy­śla”. Dla apa­ra­tu, dla struk­tur: biu­ro­kra­ci, pro­ku­ra­tor, adwo­kat, funk­cjo­na­riu­sze wszyst­kich insty­tu­cji, każ­de­go sys­te­mu – to oni zde­wa­lu­owa­li i zawłasz­czy­li pismo, zbru­ka­li język, narzu­ca­jąc w zamian swój beł­ko­tli­wy, ale obo­wiąz­ko­wy dia­lekt, to prze­ciw nim nale­ży wznieść „W górę kamie­nie, czy­tel­ne pismo wol­no­ści”. Ostre. Demon­stra­cyj­ne. Ale być może jest to jedy­ny rodzaj pisma, któ­ry oka­że się zro­zu­mia­ły dla oby­dwu stron.

„Twój wróg spo­łe­czeń­stwo, twój wróg ludz­kość” – zapi­sał Kon­rad Góra. Widać, że jego anar­chi­stycz­ne inkli­na­cje obej­mu­ją szer­szy zakres niż wyłącz­nie sam sys­tem. Godzą zasad­ni­czo w jego twór­ców, co samo w sobie sta­no­wi gest cel­ny, ale tak­że roz­pacz­li­wy, o ile praw­dzi­we jest twier­dze­nie, że spo­łe­czeń­stwo zawsze wytwa­rza struk­tu­ry. Przy­po­mniał mi się Sán­dor Márai, gdy zapi­sy­wał, że ideą XIX wie­ku była wol­ność, a ideą XX wie­ku jest eme­ry­tu­ra. W XXI wie­ku „idee / Giną w ter­mi­na­lach” – zapi­su­je Góra, rów­no­cze­śnie w krót­kim wier­szu pt. „źró­dło” poda­jąc znacz­nie traf­niej­szą i przej­mu­ją­cą – w moim prze­ko­na­niu – cha­rak­te­ry­sty­kę epo­ki: „Stru­mień kobiet sprzed Bie­dron­ki / Wpły­wa do mar­twych miesz­kań / Stru­mie­nia męż­czyzn zza Bie­dron­ki”. Tu już nie ma miej­sca na żad­ne idee. Idee posia­da­ją żywi. A ten pochód nie­umar­łych wyzwa­la przede wszyst­kim uczu­cie smut­ku. „Musi być wybra­ne powie­trze / Powie­trze wybrać z czło­wie­ka” – pisał Góra i ta obo­jęt­nie prze­ta­cza­ją­ca się masa spra­wia wła­śnie wra­że­nie ludzi, z któ­rych wybra­no nawet to, co nic nie kosz­tu­je – powie­trze. A co oprócz smut­ku? Może nadzie­ja, że póki co Jero­ni­mo Mar­tins dzia­ła wyłącz­nie na Zie­mi, pod­czas gdy na któ­rejś z miliar­dów pla­net być może ist­nie­je życie w posta­ci krysz­ta­łu, nie­wy­ma­ga­ją­ce tle­nu, zatem tam­tej­si tyra­ni, o ile są, muszą się sakra­menc­ko napra­co­wać.


Iwona Kacperska, Poręcze

„powta­rzam: dom, ścia­na, dom, ław­ka, dom, kamień” – zapi­sa­ła Iwo­na Kac­per­ska w swo­im debiu­tanc­kim tomie – i zaraz potem: „co to za pta­ki? czy­ja gło­wa na wie­trze?”. Jak­by sens przy­wo­ła­nych pytań i tego lapi­dar­ne­go powta­rza­nia wyni­kał z pra­gnie­nia, by utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że rze­czy­wi­stość – w wier­szach Kac­per­skiej na ogół wymy­ka­ją­ca się osza­co­wa­niu, uka­za­na fan­to­mo­wo, nie­uchwyt­na dla zmy­słów – jest mimo wszyst­ko nama­cal­na, nie – odre­al­nio­na. Że na akcję odpo­wie reak­cją, co jest zna­czą­ce o tyle, że Kac­per­ska opo­wia­da przede wszyst­kim o bez­rad­no­ści, znie­ru­cho­mie­niu, zasty­gnię­ciu, któ­re­mu pod­le­ga się wbrew sobie. „nie odgar­nę szro­nu, przy­war­łem języ­kiem, cze­kam, / aż cia­ło zacznie nim mówić – o bez­sil­no­ści” – zapi­su­je, kre­śli fra­zy świad­czą­ce o zobo­jęt­nie­niu, bier­nym obser­wo­wa­niu: „zimy, któ­rych nie musia­łam prze­wi­dy­wać, / przy­cho­dzi­ły”. Zresz­tą moty­wy zimy, mro­zu, śnie­gu, bie­li czę­sto powra­ca­ją w liry­ce Iwo­ny Kac­per­skiej, potę­gu­jąc wra­że­nie dzia­ła­nia tej mecha­ni­ki bez­rad­no­ści. „w zeszłym roku – na zamar­z­nię­tym jezio­rze w par­ku – widzia­łam / dzie­cię­ce kurt­ki, czap­ki, sza­li­ki. śli­ska tafla / upstrzo­na kolo­ra­mi i wszyst­ko rucho­me”. To „rucho­me” zosta­ło wypo­wie­dzia­ne jak­by w zazdro­ści, że moż­na żyć rów­nież tak: bez­re­flek­syj­nie, natu­ral­nie, że zamiast wyłącz­nie je obser­wo­wać – moż­na w nim uczest­ni­czyć.

„i coraz gład­sze lodo­wi­sko, /najmniejsze z dzie­ci już wpa­dły w jasny prze­rę­bel obok głów star­ców, / ich drob­ne skrzy­dła zalśnią nie­ba­wem na powierzch­ni” – w wier­szach Iwo­ny Kac­per­skiej moż­na stwier­dzić obec­ność pew­nej nie­okre­ślo­nej siły, któ­ra wszyst­ko zasy­sa, wtrą­cą dzie­ci w to miej­sce, gdzie wię­zi już star­ców, czy­li dzia­ła uni­fi­ku­ją­co, choć okrut­nie i śle­po, a potem trans­for­mu­je: uto­pio­ne dzie­ci zmie­nia­ją się w pta­ki. „co mnie tak cięż­ko zja­dło – w środ­ku nocy – / cze­mu nagle jestem gład­ka i bia­ła?” – to kolej­ny dowód na oddzia­ły­wa­nie tej prze­moż­nej siły, tajem­ni­czej, ogra­ni­cza­ją­cej wła­ści­wo­ści do ele­men­tar­nych pojęć, w opty­ce: kolo­ry do bie­li, a na pozio­mie fizycz­nym redu­ku­ją­cej nie­rów­no­ści do płasz­czy­zny. „a teraz powta­rzaj za mną: / na kola­nach na wyso­ko­ściach” – może tak brzmią naka­zy tej siły, gdzie w jed­nym geście tkwi uwznio­śle­nie i poni­że­nie. Taka figu­ra mogła­by spraw­dzić się w modli­twie, gdzie przyj­mo­wa­nie okre­ślo­nej posta­wy wią­że się z wypo­wia­da­niem pew­nych słów, ale tutaj nie mamy do czy­nie­nia z modli­twą. Tu prze­ma­wia głos obcy, któ­ry dyk­tu­je („teraz powta­rzaj za mną”) modli­twę do sie­bie i naka­zu­je przy­jąć pozy­cję wzglę­dem sie­bie.

„w dniu, w któ­rym przyj­dzie żło­bić / w korze ini­cja­ły, / po ostrzu zsu­nie się / świa­tło, / zacznie nas prze­są­czać na dru­gą stro­nę drze­wa” – ten zapis mógł­by sta­no­wić dowód, że w wier­szach Iwo­ny Kac­per­skiej żaden gest nie jest defi­ni­tyw­ny, że nie zosta­wia śla­dów: ani on, ani my. Być może pozo­sta­ło osta­tecz­ne zamilk­nię­cie, świa­do­ma rezy­gna­cja z doma­ga­nia się reak­cji od świa­ta. A na pew­no – nie poprzez sło­wo. „wycią­ga rękę, / w ciem­no­ści umiesz­cza małą papie­ro­wą łód­kę” – zapi­sa­ła Kac­per­ska. Może tak. Może ktoś ją znaj­dzie.


Izabela Kawczyńska, Luna i pies. Solarna soldateska

Wyda­ny przez Sto­wa­rzy­sze­nie im. K.K. Baczyń­skie­go debiut Iza­be­li Kaw­czyń­skiej to skrom­ny tom, zawie­ra­ją­cy zale­d­wie dwa­dzie­ścia dwa utwo­ry. Kaw­czyń­ska zde­cy­do­wa­nie posta­wi­ła na wiersz o roz­luź­nio­nym związ­ku przy­czy­no­wo-skut­ko­wym, w efek­cie powsta­ły namna­ża­ją­ce się lawi­ny wie­lo­pię­tro­wych meta­for, wyzwo­li­ły się nie­po­wstrzy­ma­ne sekwen­cje porów­nań – cała ta słow­na maszy­ne­ria wpra­wio­na w ruch spra­wi­ła, że mamy do czy­nie­nia z liry­ką ewo­ko­wa­ną przede wszyst­kim przez wyobraź­nię i rów­nież do niej się odwo­łu­ją­cą. Tu pra­cu­je „czas roz­przę­gnię­ty / od krzy­ku do rany”.

Kaw­czyń­ska zarzu­ca czy­tel­ni­ka kaska­dą obra­zów o zróż­ni­co­wa­nej pro­we­nien­cji, dla­te­go doko­na­łem pró­by wyod­ręb­nie­nia tema­tów – moim zda­niem – zasłu­gu­ją­cych na szcze­gól­ne pod­kre­śle­nie w jej wier­szach. Ze wzglę­du na powta­rzal­ność. Ze wzglę­du na istot­ność. Nie­usta­ją­cą obec­ność. Mat­ka, zmar­li, zwie­rzę­ta oraz zda­rze­nia roz­gry­wa­ją­ce się mię­dzy parą kochan­ków – tak widział­bym w skró­cie zna­czą­ce figu­ry i sytu­acje opi­sy­wa­ne w Lunie i psie… To mat­ka, któ­rą „rodzin­ne cie­pło ogni­ska połknę­ło […] doszczęt­nie, by wypluć mnie z jej brzu­cha dzie­wię­cio­mie­sięcz­nym / fal­star­tem, z dziu­ra­wej łąki łona w topaz wid­no­krę­gu”. Ostat­ni frag­ment tego cyta­tu przy­wo­dzi na myśl ima­gi­na­cyj­ne zapi­sy Win­cen­te­go Różań­skie­go czy też poety, nad któ­re­go sło­wem panu­je dłu­go­trwa­łe, krzyw­dzą­ce mil­cze­nie – Jerze­go Plu­to­wi­cza.

A zmar­li? W wier­szach Kaw­czyń­skiej bywa­ją wszę­do­byl­scy, pano­szą się bez­ce­re­mo­nial­nie. Niby nie­po­ko­ją, ale w rze­czy­wi­sto­ści kon­se­kwent­nie nas oswa­ja­ją, zawcza­su zaszcze­pia­jąc w naszym życiu mor­tu­al­ny porzą­dek, robią to deta­licz­nie, ostroż­nie: „zasta­na­wiam się, dla­cze­go pozwa­la­my odbi­jać się w nas / twa­rzom naszych zmar­łych, ich pośmiert­nym maskom, / nie­za­sty­głym rysom powta­rza­ją­cym się w coraz / i coraz to nowej waria­cji pod tłu­stą kli­szą skó­ry, / przy­glą­da­ją­cym się nam z wyrzu­tem”. Nie oka­zu­ją się intru­za­mi, prze­ciw­nie: to nie­uchron­ni goście, goto­wi nawet – dzię­ki swo­jej uświę­ca­ją­cej obec­no­ści – do wpro­wa­dze­nia zgo­dy pomię­dzy skłó­co­nych: „teraz już może­my / uśmie­chać się prze­pra­sza­ją­co, parzyć moc­ną kawę, roz­ma­wiać // i palić, roz­ma­wiać i palić, przy­zy­wać umar­łych i cze­kać”. Być może się zja­wią, w koń­cu – jak zapi­sa­ła Kaw­czyń­ska – „urzą­dzi­li­śmy bien­na­le śmier­ci”.

„łatwo jest sypiać z idio­ta­mi i pro­ro­ka­mi, syna­mi idio­tów […] wpeł­za­ją pod język, pod języ­kiem sie­dzą, w ucho wsią­ka­ją / śli­ski­mi szep­ta­mi, sku­le­ni jak embrion w uchu pozo­sta­ją / i krzy­czą, i krzy­czą dono­śnie jed­na­ko, cho­ciaż nie mają // nic do powie­dze­nia” – przy­wo­ła­ny frag­ment posia­da wspól­ne pola z domi­nu­ją­cą kon­struk­cją wier­sza Kaw­czyń­skiej, ale z wymo­wą jej liry­ki nie­wie­le go łączy. Przy­ta­czam go w prze­ko­na­niu, że ufun­do­wa­nie liry­ki na wyobraź­ni, któ­re­go doko­na­ła Iza­be­la Kaw­czyń­ska, nie musi ozna­czać uty­li­za­cji intry­gu­ją­cych, szyb­kich i trzeź­wych reak­cji wobec rze­czy­wi­sto­ści, nie pozba­wia wyczu­le­nia na puls jej – przed­sta­wio­nej z całym natu­ra­li­zmem – pro­sto­ty. Osta­tecz­nie tytu­ło­wa „sol­da­te­ska” to zwy­kłe żoł­dac­two, ban­da nie­opła­co­nych najem­ni­ków, więc „solar­na” być musi – pierw­sze nok­to­wi­zo­ry opra­co­wa­no dopie­ro w latach 40. ubie­głe­go wie­ku.


Grzegorz Kwiatkowski, Przeprawa

Wyda­ny nakła­dem Zeszy­tów Poetyc­kich debiut Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go wymy­ka się łatwym zasze­re­go­wa­niom. Prze­pra­wa to tom prze­wrot­ny, głów­nie dla­te­go, że Kwiat­kow­ski pasjo­nu­je się wcho­dze­niem w cudze wcie­le­nia, przy­mie­rza i mody­fi­ku­je cudze życio­ry­sy, odwie­dza cudze miesz­ka­nia, wpro­wa­dza do swo­ich utwo­rów cały orszak posta­ci histo­rycz­nych i mito­lo­gicz­nych: poja­wia się tu Sylvia Plath i jej ojciec, Otto, Robert Lowell, Spi­no­za, gość­mi bywa­ją Ozy­rys i Moj­żesz. Sko­ro zawa­dzi­łem o mito­lo­gię, war­to pod­kre­ślić, że Kwiat­kow­ski znaj­du­je upodo­ba­nie w two­rze­niu spe­cy­ficz­nych mitów. Popa­trz­my: „sur­re­ali­ści pisząc /o różo­wych fan­ta­sma­go­riach / w mali­gnie two­rząc kali­gra­my / mie­li jesz­cze w oczach / gaz bojo­wy z pól Ver­dun / a my co naj­wy­żej / migaw­ki z BBC News / i fil­my ze wspo­mnie­nia­mi / pod­sta­rza­łych i wzru­szo­nych / więź­niów obo­zu Dachau”. Inte­re­su­ją­ce? Tak. Praw­dzi­we? Wyłącz­nie na pozór, bowiem Kwiat­kow­ski nie uwzględ­nia choć­by upły­wa­ją­ce­go cza­su (tego pomię­dzy nim – a przy­szły­mi, z cze­go wyni­ka­ją pew­ne zna­czą­ce kon­se­kwen­cje), a wypo­wia­da­jąc sło­wo „my” doko­nu­je uogól­nie­nia odno­szą­ce­go się i do prze­szło­ści, i do teraź­niej­szo­ści. Żaden to zarzut, mię­dzy inny­mi wła­śnie w ten spo­sób two­rzy się i mity, i wier­sze.

Odmien­na pasja Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go to przy­pusz­cze­nia, odno­szą­ce się albo do two­rze­nia alter­na­tyw­nych życio­ry­sów osób zna­nych, albo do oko­licz­no­ści zako­rze­nio­nych w świa­do­mo­ści histo­rycz­nej. Krót­ki i dla tego przy­kła­du mode­lo­wy utwór pt. „do Sylvii Plath” moż­na przy­wo­łać tu w cało­ści: „twój mon­stru­al­ny ojciec Otto miesz­kał w Grab­ben na Pomo­rzu / tam rów­nież uro­dzi­li się i miesz­ka­li moi przod­ko­wie // jeden z nich mógł prze­cież sta­nąć na dro­dze Otto­na / i w jego gło­wę rzu­cić kamień // wte­dy Robert Lowell napi­sał­by: / minia­tu­ro­wy zwa­rio­wa­ny talent? Sexton Anne”. Moż­na też – na dowód dru­gie­go przy­kła­du -
przy­to­czyć frag­ment wier­sza: „dwie sio­stry / o jed­na­ko­wo żydow­skiej uro­dzie / w wie­ku 16 i 20 lat / oby­dwie cał­kiem nagie / cia­ła nie­mal iden­tycz­ne: / ciem­ne wło­sy czar­ne oczy / ostro zary­so­wa­na linia łona / i brą­zo­wa ska­za bli­sko brzu­cha […] gdy­by­ście uro­dzi­ły się / sto lat wcze­śniej w Pary­żu”. Trze­ba przy­znać, że bio­gra­ficz­ne zabie­gi Kwiat­kow­skie­go nie świad­czą o bez­pro­duk­tyw­nych zaba­wach obli­czo­nych na efekt, zde­cy­do­wa­nie wyni­ka­ją z auten­tycz­nej skłon­no­ści do snu­cia hipo­tez, to fik­cyj­ne mode­lo­wa­nie histo­rii wyda­je się słu­żyć uzy­ska­niu odpo­wie­dzi na jego wła­sne, zapew­ne waż­ne, pyta­nia, w każ­dym razie brzmi to prze­ko­nu­ją­co i widać, że jest Kwiat­kow­skie­mu do cze­goś istot­ne­go potrzeb­ne.

Grze­gorz Kwiat­kow­ski to poeta nie­zmier­nie spo­strze­gaw­czy, choć aby wyko­rzy­stać w wier­szu ten swój walor, musi budo­wać kon­struk­cję, to ona, nie olśnie­nie czy nagła wizja mu sprzy­ja. Robi to z dosko­na­łym rezul­ta­tem: „od śmier­ci ura­to­wa­ła mnie / zło­ta koron­ka na zębie / któ­rą zało­ży­łeś mi / pół roku temu / po wizy­cie u pana T. / a był to bal prze­bie­rań­ców / wra­ca­łam skra­jem dro­gi / byłam prze­bra­na za sar­nę / a samo­chód z naprze­ciw­ka / chciał mnie upo­lo­wać / i uśmiech­nę­łam się”.

Może wła­śnie tu, w kre­acji tak przy­spo­so­bio­nej, że czy­tel­nik może w bez­dy­sku­syj­ny spo­sób dać jej wia­rę, zaufać, leżą naj­więk­sze atu­ty liry­ki Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go. Zaufać fik­cji – pie­kiel­nie cięż­ka spra­wa. Ale Kwiat­kow­ski – nie­uni­ka­ją­cy zresz­tą zapi­sów o cha­rak­te­rze oso­bi­stym – radzi sobie i to cał­kiem ele­ganc­ko.


Monika Mosiewicz, cosinus salsa

Wyda­ny w biblio­te­ce Stu­dium debiu­tanc­ki tom Moni­ki Mosie­wicz ofe­ru­je kil­ka moż­li­wo­ści odczy­ta­nia. Moż­na sku­pić się na war­stwie języ­ko­wej: zróż­ni­co­wa­na i zasob­na, dodat­ko­wo zawie­ra zapo­ży­cze­nia pocho­dzą­ce z odmien­nych języ­ków, co może olśnie­wać, ale może też – zwłasz­cza czy­tel­ni­ków pre­fe­ru­ją­cych pro­stą dyk­cję – nużyć. Moż­na mając na wzglę­dzie przy­wo­ła­ny wymiar, zoba­czyć w wier­szach Moni­ki Mosie­wicz zręcz­ność pisa­nia, jak choć­by tu: „Wie­wiór­ko, wie­wió­recz­ko co mi rzeź­nię robisz / rudą kre­ską na śnie­gu oraz ty nie­bie­sko malo­wa­ny strzęp­ku w oknie sute­re­ny, w zamknię­tej / per­spek­ty­wie spierzch­nię­tych kamie­nic. sko­rup­ko / śli­ma­ka zasu­szo­na za kana­pą, pają­ku w wan­nie, / pają­ku pod zle­wem, łusko rybia zara­sta­ją­ca / powie­kę, soplu szcze­rzą­cy się z para­pe­tu, / śnie­gu w ręka­wicz­ce”. Wspo­mnia­na zręcz­ność cza­sem pro­wa­dzi Mosie­wicz – chy­ba nie­po­trzeb­nie – do pre­sit­di­gi­ta­ror­skich popi­sów.

Moż­na też oddać się lek­tu­rze tomu cosi­nus sal­sa zwra­ca­jąc uwa­gę na pew­ne intry­gu­ją­ce przej­ścia, wyko­ny­wa­ne przez Moni­kę Mosie­wicz. Rzuć­my okiem na obszer­niej­szy cytat: „i myślę o tych kulach świa­tła, / w któ­rych tak bar­dzo chcie­li­by­śmy pły­nąć / zgrab­nie i bez wysił­ku, posze­rza­jąc nie­ustan­nie / prze­strzeń obję­tych nimi spraw, / o coraz ostrzej­szych szczy­tach / w roz­rze­dza­ją­cym się powie­trzu, cią­gu / lek­kich, lek­kich tchnień na kar­ku, szu­mie / puch­ną­cym pod czasz­ką, włó­cze­niu / koń­mi we wszyst­kie stro­ny”. Zaczy­na się od opi­su podró­ży: sub­tel­ne­go, zaopa­trzo­ne­go w nie­mal­że oni­rycz­ne desy­gna­ty, koń­czy: opi­sem dra­ma­tu, przy­wo­ła­niem roz­po­wszech­nio­nej nie­gdyś meto­dy egze­ku­cji. Od nie­okre­ślo­ne­go prze­strze­ni – do kon­kret­ne­go punk­tu. Od świe­tli­stej eufo­rii – do krwi, do śmier­ci.

Moż­na, nawet war­to, zwró­cić uwa­gę na meta­fo­ry­kę: ory­gi­nal­ną, jak choć­by tu: „i jed­nym ruchem wyłu­ska­łeś / z mokre­go pia­sku nie­my obraz ryby / mar­twy nie do zatar­cia”, czy mogą­ce wzbu­dzać uzna­nie porów­na­nia: „Chcia­łam być kate­drą prze­świe­tlo­ną / jak podróż w głąb cie­bie”. Ale moż­na czy­tać debiut Moni­ki Mosie­wicz nie w poszu­ki­wa­niu języ­ko­wych inkru­sta­cji, lecz w celu roz­po­zna­nia kon­dy­cji samej boha­ter­ki. Ta przej­mu­ją­co osa­mot­nio­na postać, usta­wio­na wobec pozor­nych obec­no­ści, mówi: „Już nigdzie nie jest sama, gar­dło zapcha­ne / i nie ma koń­ca cudzym pio­sen­kom / wybrzmie­wa­ją­cym: pusto, / choć­by nie wiem jak wycią­gać dłoń”, przy­zna­je, że chcia­ła­by żyć tak, by „nie szu­kać / nagle pul­su na prze­gu­bie ręki, w tłu­mie”, co sta­no­wi gest dosko­na­le zna­ny oso­bom cier­pią­cym na neu­ra­ste­nię. Przede wszyst­kim wte­dy mówi pro­sto, bez deko­ra­cyj­nej kom­bi­na­to­ry­ki: „wszyst­kie sło­wa / potem opa­dły­by kru­che nie­ostre / i pośród tych pęk­nięć / powie­dział­byś zno­wu pokręt­nie / każ­de obskur­ne miej­sce / w któ­rym się kocha­my / jest pięk­ne”.

„Luki, nie­do­kład­no­ści, błę­dy / pie­lę­gnu­ję je wszyst­kie” – zapi­sa­ła Moni­ka Mosie­wicz. Z dru­giej stro­ny nie brak w jej tomie iro­nii, poja­wia­ją się odwo­ła­nia do wyda­rzeń z jej wła­snej prze­szło­ści, obec­ne jest publi­cy­stycz­ne zacię­cie. Dużo? Tak. Lek­ko? Nie zawsze.


Kamila Pawluś, Rybarium

„to była two­ja wiel­ka ryba, Jona­szu, zła­pa­na od środ­ka” – zapi­sa­ła Kami­la Paw­luś w swo­im debiu­cie wyda­nym w biblio­te­ce Opcji, i już ten krót­ki frag­ment daje przy­bli­żo­ne poję­cie o zawar­to­ści książ­ki: wier­szach obse­syj­ne poświę­co­nym ich­tio­lo­gicz­nym tema­tom, intry­gu­ją­co uka­zu­ją­cych odwró­co­ną per­spek­ty­wę oglą­du rze­czy­wi­sto­ści. Zwróć­my uwa­gę: Jonasz został – dokład­nie tak samo jak w biblij­nym prze­ka­zie – połknię­ty, ale Kami­la Paw­luś walo­ry­zu­je opi­sy­wa­ne zda­rze­nie przy zasto­so­wa­niu odmien­nej opty­ki: co praw­da połknię­ty, ale to sam pro­rok, posłu­gu­jąc się nie­ty­po­wym, a wła­ści­wie kom­plet­nie irra­cjo­nal­nym spo­so­bem, schwy­tał wiel­ką rybę, nie zaś odwrot­nie.

Znacz­na licz­ba zja­wisk w Ryba­rium dzie­je się wbrew logi­ce, Kami­la Paw­luś stwo­rzy­ła zdu­mie­wa­ją­cy akwen, pełen „mor­skich ogni­ków, / lata­ją­cych try­bów, / suche ławic oso­bli­wo­ści”, gdzie ryby pro­wa­dzą życie rów­no­le­głe do nasze­go: „o, mia­ły już swo­je­go Kohe­le­ta / mia­ły / har­pun­nik nadział go na hak / o, mia­ły już swe­go Home­ra / mia­ły /wyśpiewał całą dro­gę od cie­płych wysp / aż po lodo­we wybrze­że / o, mia­ły już swo­je­go Róże­wi­cza / mia­ły / powie­dział im, ile są warte/ ich falu­ją­ce sny”. Frag­ment nie­po­zba­wio­ny iro­nii, choć trze­ba przy­znać, że sta­now­czo nie prze­ciw rybom wymie­rzo­nej. Ta – na pół poważ­na, na pół komicz­na – rów­no­le­głość byto­wa­nia zmie­nia się cza­sem we współ­eg­zy­sten­cję, z któ­rej wyni­ka poru­sza­ją­co przed­sta­wio­na współ­za­leż­ność: „my jemy ryby, one jedzą nas,/ a potem znów my jemy ryby, / jedząc sie­bie w nich. // rysu­ję rybę pod krzy­żem, dopo­wia­da Sza­ga­łow, / dla zmar­twych­wsta­nia. wszy­scy któ­re­goś dnia / powsta­nie­my z wnę­trza ryb”.

Wspo­mnia­na zależ­ność jest inte­re­su­ją­ca tak­że dla­te­go, że koeg­zy­stu­jąc w olśnie­wa­ją­cym ryba­rium, zosta­li­śmy – że tak powiem – wypo­sa­że­ni prze­ciw­ko sobie, i tak „rybę moż­na kro­ić macze­tą. nie­któ­rzy nawet / strze­la­ją do ryb”, w rezul­ta­cie otrzy­mu­je­my rybę „po grec­ku albo w koszul­ce, po myśliw­sku lub z cur­ry, / z sza­fra­nem, w occie, z rzod­kwią pie­czo­ną / lub pod besza­me­lem” – cały ten sze­reg kuli­nar­nych zabie­gów Kami­la Paw­luś dość sar­ka­stycz­nie okre­śla jako: „pośmiert­ne uzna­nie”. Z kolei „tru­ją­ce ryby, ryby rażą­ce prą­dem” nio­są nam zagro­że­nie, zwłasz­cza że ze wzglę­du na roz­mia­ry elek­trycz­nych lub tok­sycz­nych wojow­ni­ków zapew­ne trud­no było­by – tak jak Jonasz – zła­pać je od środ­ka. Osta­tecz­nie w owej kon­fron­ta­cji ryby zde­cy­do­wa­nie nad nami góru­ją, bowiem – nie­waż­ne, żywe czy mar­twe – sta­ły się sym­bo­lem naszej obrzę­do­wo­ści. Tej pry­mi­tyw­nej: „doko­na się cudow­ne roz­mno­że­nie ryb. jutro ze wszyst­kich stron. / każ­dy odej­dzie z rybą. na znak pomyśl­no­ści. każ­dy doro­sły / męż­czy­zna spo­tka się z rybą. na znak poko­ju i szczę­ścia. / a potem poda­ru­ją krwi­ste kwia­ty. krwi­ste kwia­ty kobie­tom, / żeby były płod­ne przez cały rok”. I tej zaawan­so­wa­nej, mistycz­nej: „do dziś nie wia­do­mo – ryby są od gło­wy czy też od ogo­na. / daw­no zapo­mnia­no. podob­nie jak o tym, że jed­na / – cień dru­giej, / jak mówi­ła gno­za.”

Bez­dy­sku­syj­nie 1:0 dla ryb. Sama Kami­la Paw­luś przy­zna­je: „może tyl­ko odpły­nę­ły płot­ki – sło­wa, / czu­jąc, że żaden ze mnie aoj­da i nie uda mi się nigdy / stwo­rzyć epo­su na mia­rę ryb.” Zatem 2:0. Z lek­tu­ry Ryba­rium moż­na wysnuć tak­że wnio­sek, że ryby są nam potrzeb­ne, a my im nie­ko­niecz­nie, jedy­nie cza­sem nas – tak jak w przy­wo­ła­nym już przy­kła­dzie – paro­diu­ją. 3:0. Ale dla Kami­li Paw­luś – bra­wa! Za tom, któ­ry nie przy­tła­cza kon­cep­tem, a prze­ciw­nie: każe doce­nić ory­gi­nal­ny pomysł oraz fine­zyj­ną kon­se­kwen­cję, z któ­rą został zre­ali­zo­wa­ny.


Bohdan Sławiński, Sztućce do glist

Wyda­ny przez Sto­wa­rzy­sze­nie Lite­rac­kie im. K.K. Baczyń­skie­go debiut Boh­da­na Sła­wiń­skie­go oka­zał się nie­po­spo­li­tym zja­wi­skiem na tle pol­skiej liry­ki współ­cze­snej. „zbie­ram żywe i mar­twe” – zapi­sy­wał Sła­wiń­ski, a jego liry­ka, zanu­rzo­na w baro­ko­wej kon­cep­tu­al­no­ści, nawią­zu­ją­ca do Cze­cho­wi­cza, Cza­cho­row­skie­go, Gro­cho­wia­ka, Leśmia­na, Czy­żew­skie­go (zwróć­my uwa­gę na samą odmien­ność punk­tów odnie­sie­nia) prze­ko­ny­wa­ła, że było co zbie­rać. W skre­ślo­nych przez Sła­wiń­skie­go – posłu­żę się okre­śle­niem stwo­rzo­nym przez nie­go same­go – „czar­nych lita­niach na świę­ta” roi się od wie­wió­rek, glist, jeży, lisów, pta­ków, ryb, myszy i świersz­czy: „pisz­czą w norach myszy /ale cięż­ko / cięż­kie liście jeży­ny mchy / i ciem­ne sny // jesz­cze chcia­ły / te trzy tak­ty mysie grać / ale w snach / z nor­ki – trum­na”. Cały ten zwie­rzy­niec i całe to robac­two uczest­ni­czą w osza­ła­mia­ją­cym miste­rium natu­ry, ale owo miste­rium ma to do sie­bie, że zasad­ni­czo doko­nu­je się w dwóch cyklach. Ele­men­tar­nych. To życie i śmierć. „parę skur­czów byle bal / i trze­ba odcho­dzić od kości // a potem tyl­ko wło­sy i paznok­cie / te parę życia tak­tów / i cisza” – jak zapi­sał Sła­wiń­ski. A potem zno­wu: „i we mnie łąka / zbo­ża czer­wie moty­le / a to wszyst­ko roz­mi­go­ta­ne”. Albo: „i zno­wu to wszyst­ko zno­wu // nie­ry­chli­wie spra­wie­dli­wie / w nur­cie łąki / kość doda­na do kości // z niej piję”.

Sła­wiń­ski pisze bli­sko śmier­ci, tak bli­sko, jak może pisać poeta nawią­zu­ją­cy do mor­tu­al­nych obse­sji baro­ku. Rów­nież i jego nie tyle sama śmierć zaj­mu­je: rów­nie namięt­nie pochy­la się nad roz­pa­dem, nad samą nie­od­wra­cal­no­ścią śmier­ci – owszem, ale tak­że nad – że tak powiem – pro­ce­sa­mi gnil­ny­mi wyni­ka­ją­cy­mi z tego, że doty­czy cie­le­sno­ści. „piach / a w nim cia­ło jak rana / mię­sa peł­na – to ja / i krew się mie­le / w żar­nach żył” – zapi­su­je Sła­wiń­ski w prze­ko­na­niu, że roz­krze­wia­ją­cy się prze­pych tego życio­we­go maje­sta­tu został defi­ni­tyw­nie ogra­ni­czo­ny w cza­sie, że wró­ci do zie­mi, już do niej wra­ca: „w cie­le gniaz­da korze­ni / w ustach zie­mia”, „w ustach zie­mia / kocha­na w ustach zie­mia”.

„trup szar­pie czar­ne stru­ny / i bia­łe pola­ny” – zapi­sał Sła­wiń­ski. To samo było przed­mio­tem zain­te­re­so­wa­nia poetów baro­ku. Trup. Ale – powo­łu­jąc się na ów barok po raz kolej­ny – czu­ję się w obo­wiąz­ku wyraź­nie dodać, że Boh­dan Sła­wiń­ski korzy­sta z baro­ko­wych kon­cep­tów prze­fil­tro­wa­nych już przez całe gro­no auto­rów (choć­by wspo­mnia­ne­go Gro­cho­wia­ka, czy nie­wy­mie­nio­ne­go Rym­kie­wi­cza), więc jest to w każ­dym aspek­cie akt twór­czy, intry­gu­ją­cy i ory­gi­nal­ny. Zatem: „trup żywe­go dogo­ni / ptak odfru­nie, żywe zgni­je / podob­no opuch­nię­te sklę­śnie / a mar­twe oży­je” – pro­ro­ku­je Sła­wiń­ski, w mię­dzy­cza­sie w wier­szu pt. „por­tret tru­mien­ny” wspo­mi­na, że „fun­da­tor­ki tru­chło / napu­chło”, by w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku dojść do tego, cze­go moż­na się było spo­dzie­wać, ale co zosta­ło nader udat­nie skre­ślo­ne. Czy­li nade­szła pora na opis tru­pa wła­sne­go: „mój trup / pod jabłon­ką / wysią­ka // kału­ża mię­sa // kom­post do nory noszę / jabł­ka­mi inkru­stu­ję żebra / owi­jam w ban­daż / co z mię­sa nosi / a nie jest meta­fi­zycz­ne // tyle czu­ło­ści / z kil­ku ude­rzeń sie­kie­ry? // w drżą­cym powie­trzu // tyle miło­ści / w cie­niu?”. Uro­kli­we, praw­da?

Sztuć­ce do glist to odważ­na pro­po­zy­cja, wyróż­nia się na tle współ­cze­śnie wyda­wa­nych tomów, choć może czę­ścio­wo – w efek­cie kon­se­kwent­ne­go sto­so­wa­nia przy­wo­ła­ne­go kon­cep­tu, jest zma­nie­ro­wa­na. Ale może tak mia­ło być. Jak zapi­sał Sła­wiń­ski: „takie wyro­ki / taki boski dre­naż”.


Wiersze nominowanych autorów

Szy­mon Bira

***

kru­czo-bla­de ma wło­sy
moja kobie­ta o świ­cie
ją cza­sem zasta­ję
jesz­cze czyst­szą
aż kąpie się w słoń­cu
moja kobie­ta trój­gło­wa

06.08.2006


Mar­cin Czer­ka­sow

…And The Circus Leaves Town

1.

Gło­wa spryt­nej krzy­żów­ki
mimo­cho­dem zmie­nia się w skom­pli­ko­wa­ną cere­mo­nię.
To zadzi­wia­ją­ce, ile moż­na wie­dzieć,
nie dowia­du­jąc się wła­ści­wie nicze­go
na żaden temat. O nas samych i o tych,
któ­rych nigdy nie pozna­my nadal nie ma żad­nych wie­ści.
Gaze­ty są zim­ne i obce jak mia­sto,
któ­re spo­glą­da z dale­ka na okro­jo­ną przez zmierzch
syl­wet­kę bez gło­wy. To smut­ne.
„I zaska­ku­ją­ce”, doda­je pasa­żer. Lecz tam,
dokąd zmie­rza, nie ma już żad­ne­go miej­sca.

2.

Czy to jest jakieś miej­sce? Chmu­ra czer­wie­ni
zaj­mu­je pew­ną prze­strzeń, póź­niej eks­plo­du­je.
Pod gru­bą war­stwą ciem­no­nie­bie­skiej far­by
ktoś dopi­sał: „Pomo­cy!” Lecz list
ważył zbyt wie­le i zbyt dłu­go, aby móc zna­czyć
coś jesz­cze. Dla­te­go jak­że jest cięż­ka prze­pra­wa
przez spię­trzo­ny nurt sta­rych gałę­zi i opon,
tak jak­by przy­jaźń cemen­to­wa­ła nie­wy­so­ki sen,
a ktoś z boku mówił: „Zaraz się zle­ję w spodnie!
To popo­łu­dnie przy­po­mi­na utwór na wio­lon­cze­lę peł­ną śnie­gu
i mojej gło­wy bra­ku­je na nie­mal każ­dej foto­gra­fii!”
A jed­nak coś jak­by spek­takl trwa, nie­po­zor­nie
miaż­dżąc słuch – ten rodzaj zgieł­ku,
o jakim mówi­my, że poja­wia się z zewnątrz
wraz z dniem, nie dostrze­ga­jąc jego źró­dła
w któ­rejś z tych cie­płych, stu­dzien­nych nocy.


Sła­wo­mir Elsner

Pochodzę z dna

Pocho­dzę z dna. Mam na to odpo­wied­nie
papie­ry. Pamię­tam sierp­nio­we upa­ły, jak pięk­nie
w ostrzach kos błysz­cza­ło słoń­ce i bla­de kobie­ty

pyta­ły mnie: skąd jesteś? Zawsze odpo­wia­da­łem
tak samo: pocho­dzę z dna. Mam krót­kie, ale trwa­łe
spoj­rze­nie w żela­znym kolo­rze. Widzę was,

jak­by z piw­nic. Nie wia­do­mo skąd się tutaj
wzią­łem – to tajem­ni­ca. Z jakie­go zde­rze­nia
powsta­łem? Może po pro­stu ktoś mnie wykrze­sał,

czysz­cząc bla­chę z rdzy.


Kon­rad Góra

Tekst na zamówienie

Jej powie­trze jest kla­ro­wa­ne dłu­tem, to Pol­ska.
W spoj­rze­niu ukry­wa głóg na zło­mo­wi­sku, to Pol­ska.
Bło­to, jele­nie, szczęk ognia w psze­ni­cy, to Pol­ska.
Tur­bi­na na maź bra­ną z kotłow­ni, to Pol­ska.
Listo­pad w małym, tłu­stym, księ­ży­cu, to Pol­ska.
Kla­ser do pają­ków na zebra­niu Rady, to Pol­ska.
Wibr pozo­sta­ły po urwa­nym zno­ju, to Pol­ska.
Zająk­nię­cie w dokład­nie utra­co­nej chwi­li, to Pol­ska.
Bażant, ta kura z tur­bo­sprę­żar­ką, to Pol­ska.
Jeż i dwo­je małych, to w peł­ni Pol­ska.
Jeż i dwo­je małych, to w peł­ni brak Pol­ski.
Bażant, ta kura z tur­bo­sprę­żar­ką, to brak Pol­ski.
Zająk­nię­cie w dokład­nie utra­co­nej chwi­li, to brak Pol­ski.
Wibr pozo­sta­ły po urwa­nym zno­ju, to brak Pol­ski.
Kla­ser do pają­ków na zebra­niu Rady, to brak Pol­ski.
Listo­pad w małym, tłu­stym, księ­ży­cu, to brak Pol­ski.
Tur­bi­na na maź bra­ną z kotłow­ni, to brak Pol­ski.
Bło­to, jele­nie, szczęk ognia w psze­ni­cy, jest bra­kiem Pol­ski.
W spoj­rze­niu ukry­wa głóg na zło­mo­wi­sku, ten brak Pol­ski.
Jej powie­trze jest kla­ro­wa­ne dłu­tem, to brak Pol­ski.

(uwa­ga tech­nicz­na dla ewen­tu­al­ne­go trans­la­to­ra: w wypad­ku tłu­ma­cze­nia tego tek­stu na dowol­ny język, pro­szę o prze­kład ter­mi­nów „Pol­ska” i „brak Pol­ski” na ekwi­wa­lent miej­sco­wy; np. w wypad­ku tłu­ma­cze­nia na szwedz­ki jako „Szwe­cja”, „brak Szwe­cji”. Tybe­tań­czy­kom, Kur­dom, Baskom itd., bez­pań­stwow­com, anar­chi­stom, itd., pozo­sta­wiam wol­ny wybór.)


Iwo­na Kac­per­ska

klepsydra

to jest pieśń o kobie­cie, któ­ra sta­nę­ła na pusty­ni
z ręko­ma wznie­sio­ny­mi w górę sta­nę­ła pod słoń­cem obok swe­go cie­nia

to jest pieśń o świe­tle i gru­dzie, któ­ra w nim utknę­ła


Iza­be­la Kaw­czyń­ska

Remine

mia­sto wypy­cha nas tłu­mem ulic, falu­je­my nie­zgrab­nie
jak dzie­ci wcho­dzą­ce po scho­dach albo sta­rzec, cho­dzisz
jak sta­rzec, mówisz, oble­śny smut­ny palec, spra­wy są
zim­ne i zbyt oczy­wi­ste, pod powie­ka­mi wgry­za­ją się w nas
wygłod­nia­łe pasz­cze, nie­wi­docz­ne chrząsz­cze tyka­niem
mie­rzą nam puls od środ­ka, musi­my im pozwo­lić,
prze­cze­su­jesz rzę­sy jak­byś mia­ła się jesz­cze roze­śmiać,

nie trze­ba, nie żałuj nicze­go, w innym życiu, na pla­ży
roz­dra­pa­nej paznok­ciem upa­łu dziew­czy­na o sma­ku
pereł wdep­ty­wa­ła w pia­sek okrą­głe lep­kie śla­dy, owszem,
zna­łem ten smak, chrzę­ścił pod zęba­mi, powie­dzia­łaś,
że to twój czas, nad­szedł mój czas powie­dzia­łaś, i ręcz­nik
zaczął krwa­wić, poszłaś popły­wać, zosta­wi­łaś nas samych,
czer­wo­ne śla­dy na pia­sku


Grze­gorz Kwiat­kow­ski

Pan

od mie­sią­ca mar­ne poło­wy i rada podej­mu­je decy­zję:
jutro z same­go rana prze­no­si­my się na pół­noc

wte­dy zgła­sza się naj­star­szy z ple­mie­nia
i mówi że on by spo­wol­nił wędrów­kę
że przez nie­go naj­słab­sze dzie­ci mogły­by umrzeć

przy­cho­dzi pora­nek

ple­mię któ­re­mu nie­gdyś prze­wo­dził
zni­ka w śnie­ży­cy

wra­ca do igloo uśmie­cha się i mówi:

bło­go­sła­wio­ny brak ryb któ­ry pozwo­lił mi
stać się ponow­nie panem śmier­ci i życia


Moni­ka Mosie­wicz

w podróży

Nigdy nie chciał być miej­scem, zawsze był jak podróż,
obmy­ślo­na przez cel, a nie dro­gę. Pla­nu­jąc podróż ze mną,
ryso­wał mapy cmen­ta­rzy, nie­ist­nie­ją­cych dotąd na zie­mi.

Wyru­sza­li­śmy wcze­śnie, w prze­cią­ga­ją­cych się war­stwach
powie­trza, sen­nych prze­wro­tach świa­tła i wie­dzia­łam,
że wie­czór zasta­nie mnie o krok za nim.
W prze­rwach
oddy­cha­łam mia­sta­mi, zapa­chem nie­zna­nych spóź­nień,
tobą tak­że. Chcia­łam być kate­drą prze­świe­tlo­ną
jak podróż w głąb cie­bie.


Kami­la Paw­luś

znak Jonasza

- to była two­ja wiel­ka ryba, Jona­szu, zła­pa­na od środ­ka
pod nie­bem wnętrz­no­ści idę. nie muszę już cią­gnąć
żył­ki prze­kleństw, otwar­ły się dla mnie wil­got­ne podwo­je,
powło­ki miło­sier­dzia. zamiast tego
nucę:
gdzie się ukry­wa ten pospo­li­ty, czar­ny szerl,
współ­gra­ją­cy z każ­dą z barw. czar­ny szerl, skąd jego wezwa­nie.

- to była two­ja wiel­ka ryba, Jona­szu, zła­pa­na od środ­ka
spod nie­ba wnętrz­no­ści wypa­dam. nowo naro­dzo­ne zwie­rzę,
na piach. prze­bie­ram, prze­bie­ram języ­kiem. jen zyk iem. bo
zosta­łem zwró­co­ny. teraz potra­fię
ude­rzyć w odpo­wied­ni ton:
opu­ścił was pospo­li­ty, czar­ny szerl, współ­gra­ją­cy z każ­dą z barw.
czar­ny szerl, czy wie­cie, jak go pozy­skać?

- to była two­ja wiel­ka ryba, Jona­szu, zła­pa­na od środ­ka.
od nie­ba wnętrz­no­ści ode­rwa­ny. posa­dzo­ny
na ośli­złym grzbie­cie. fon­tan­na plu­ska, dźwięk nie­ist­nie­ją­cej musz­li
opły­wa mia­sto – syn Posej­do­na czy też Amit­ta­ja,
w osta­tecz­nym rachun­ku jaka to róż­ni­ca. zacię­ty w opo­rze,
wołam:
rycy­nu­so­wy krzew i robak. w nocy wyrósł, w nocy zgi­nął.
słusz­nie gnie­wam się śmier­tel­nie – przy­cia­sna ta two­ja litość.

szerl – pospo­li­ty, wystę­pu­ją­cy na całym świe­cie mine­rał z gru­py krze­mia­nów.


Boh­dan Sła­wiń­ski

* * *

jak ptak roz­wier­cam chmu­rę
ale w szpi­ku byle gli­sta
boska nie boska

ptak chmu­ra robak
jed­no za dru­gim
jak nasio­na

jesz­cze
zbo­ża war­kocz
pisk myszy
spo­rysz i kąkol
co mar­twe i żywe

to pod pta­kiem
to pod chmu­rą
któ­rym robak dro­bi ścieg

jajo w pta­ku
dziu­ra w chmu­rze
tunel w roba­ku

ciem­ne ziarn­ka
do wora

zbie­ram żywe i mar­twe
sko­rup­ki w pta­ku
śle­py tunel

za mało
pta­ka w pta­ku
w tune­lu gli­sty
chmu­ry

ale ryj roba­ku

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania