Szymon Bira, światło umieranie
„nie jest w naszej mocy / ugłaskać / też krwiożerczość / tej wieczerzy wzajemnej” – zapisał Szymon Bira w debiutanckim tomie, opublikowanym przez wydawnictwo Mamiko. Bira – w odróżnieniu od większości swoich rówieśników – posługuje się frazą różewiczowską i choć wydawałoby się, że ten system został doszczętnie wyeksploatowany i w rezultacie obecnie niewiele ma do zaoferowania, lapidarne i ascetyczne wiersze z tomu światło umieranie mogą skłaniać do rewidowania tego typu wniosków. Zresztą mniejsza o formalne dywagacje. Powyższy cytat przywołałem jako przykład reprezentatywny dla całości liryki Szymona Biry: wyróżniającej się drapieżnością, równocześnie ostrością i głębią spojrzenia. Pewność gestu, czasem okrutnego i perwersyjnego, w wykonaniu tego młodego autora może budzić uznanie. Jak choćby tu: „kroczą dziewczęta wzdłuż brudne / odświętnie rozebrane / zapraszam zwierzyna ma gardła / śpiewa nóż // toną dziewczęta / według święta / wytresowana orkiestra”.
Na szczególną uwagę w liryce Szymona Biry zasługuje figura kobiety: obsesyjnie powracająca, poddana odkształcającym zabiegom: „kruczo-blade ma włosy / moja kobieta o świcie / ją czasem zastaję / jeszcze czystszą / aż kąpie się w słońcu / moja kobieta trójgłowa”, czasem okaleczona: „po jednej piersi / kobiety odsłaniały / niedojrzale / na pewne święta”, nawet wobec – wydawałoby się – uświęcającego obcowania ulega poniżeniu, trupiemu rozpadowi: „anioł rozmawiał z kobietą przez palce / zadowoloną anioł rozlewał kobietę / na stosie cuchnęło już nagą”. Szymon Bira co prawda zapisał: „były tam też kobiety / nasłonecznione”, ale trzeba przyznać, że pojawiały się sporadycznie, w tle. Odegranie głównych ról zdecydowanie przypadło zdeformowanym dziwolągom płci żeńskiej, które sprawiają wrażenie, jakby w ostatniej chwili wymknęły się z dziewiętnastowiecznej rzeźni namalowanej przez Lovisa Corintha.
„co jest że się nie da poukładać na stałe” – dociekał Bira. Proces tworzenia jego mrocznego świata nie zakończył się, „jest jeszcze świt / pięć razy dziennie / zmierzch nie ten sam” – irracjonalny układ, prawie jak w powieściach Carrolla, gdzie następowały po dwa dni tygodnia na raz. Nierozpoznana siła wciąż utrudnia, zawadza, stoi na straży chaosu, który należy porządkować z ogromnym wysiłkiem, krok po kroku ogarniać i rozpoznawać: „po pierwsze / jest to upał / trudność w jego obliczu / następnie też / krańce”. Niewątpliwie warto sięgnąć po debiut Szymona Biry. Choćby dlatego, żeby się przekonać, że w oryginalny sposób można posługiwać się poetyckim systemem dość popędliwie uznawanym za nieefektywny. Choćby dlatego, żeby zakosztować tego na pół-anielskiego, na pół-piekielnego świata, gdzie jest „biel bez / po bokach noże kwiaty”, na zakończenie nie odmawiając sobie pożegnania się z Szymonem Birą jego własnymi słowami: „znaliśmy się / okrutnie”.
Marcin Czerkasow, Fałszywe zaproszenia
„Był wyjątkowy: młody, w pełni świadom dojrzałych faktów, / Które zniknęły, niemal nigdy nimi nie będąc” – zapisał Marcin Czerkasow w wydanym nakładem Wielkopolskiej Biblioteki Poezji tomie pt. Fałszywe zaproszenia. W jego wierszach warto zauważyć zwłaszcza eksponowane doświadczenie iluzoryczności świata, jego prowizoryczność: ten umowny porządek uchyla się przed każdym zdecydowanym gestem: nazwania, określenia. Z drugiej strony sam bohater Czerkasowa przez swoje postępowanie, gdzie bierna optyka zdecydowanie dominuje nad działaniem, wciela się w figurę nieruchomego obserwatora, potęgującą wrażenie bezwolności, absolutnego braku wpływu na otaczającą go rzeczywistość. Czyli żadnego zdecydowanego gestu nie wykonuje. Dlatego są tu znamienne: i przywołany cytat, i sam tytuł tomu. Marcin Czerkasow zachęca czytelnika do uczestnictwa w świecie nieprzystępnym, a przez niego samego – wskutek bierności – nierozpoznanym. Tytułowe zaproszenia Czerkasowa okazują się fałszywe, dlatego że – na podobieństwo „wszystkich schodów” w jego wierszach – „prowadzą donikąd”.
Kim jest zapraszający? Posłuchajmy, co mówi: „Na końcu nie wiedziałem nawet / Gdzie jestem i co robię. Ale nieważne”, „I nawet jeśli coś było w powietrzu, już tego nie ma.” Mnożące się niedookreślenia. Same deficyty. Jakby zapraszający w niedostatecznym stopniu rozpoznał miejsce, do którego zaprasza. Niewykluczone, że sam posiada poważne wątpliwości co do jego aktualnego statusu. O ile ów status w ogóle można jeszcze przypisać do czegokolwiek, co mogłoby być namacalne. Niewykluczone, że Czerkasow obmyślił dla swoich gości pułapkę: „Przez wiele dni padał śnieg, a ja /siedziałem w domu, przeglądając / lokalną prasę. Jakiś czas później / przypadkowy piorun trzasnął / w plan miasta i zmienił go / w wielką dymiącą dziurę, gdy / miałem się na nim znaleźć. // Cóż za brak wyczucia!”. Ale cóż za odwaga! Wobec tak okazanego zrządzenia losu powiedzieć: zapraszam do siebie!
Ale mówiąc poważnie: jeżeli nie donikąd, to dokąd zatem nas Marcin Czerkasow zaprasza? Może do oglądania rzeczywistości z jego perspektywy? Niewątpliwie zaproszenie tego typu nadawałoby się do przyjęcia. Wtedy można by zauważyć, że – wbrew pustce i prowizorce, na przekór zagadkowemu niedookreśleniu i permanentnej bierności – „jednak coś jakby spektakl trwa, niepozornie / miażdżąc słuch – ten rodzaj zgiełku, / o jakim mówimy, że pojawia się z zewnątrz / wraz z dniem, nie dostrzegając jego źródła / w którejś z tych ciepłych, studziennych nocy”. Wtedy można by poczuć nierozerwalnie złączone w wierszach Czerkasowa: smutek, bezradność, ironię i czułość. Jak sam zapisał: „Byłem wściekły, zdruzgotany i całkiem / zadowolony z takiego obrotu spraw”.
Sławomir Elsner, Antypody
Wydany przez Biuro Literackie debiut Sławomira Elsnera to poruszający i oryginalny tom. Elsner eksponuje własne ja, ale robi to tak, że punkt ciężkości podczas czytania skupia się na wierszu, nie na osobie autora. Precyzyjnie notuje każdy prozaiczny detal: „Przeprowadziłem się pod wiadukt, / na 29 listopada 3a/32, parter. / Pracuję na trzy zmiany w systemie / czterobrygadowym. Zarabiam // tysiąc dwieście pięćdziesiąt złotych / netto” albo „Kupiłem pinezki” czy „Dzisiaj ogoliłem głowę i spaliłem / włosy”. „Poza tym nikt o mnie nie pyta” – podsumowuje. Zatrzaśnięty w swoim wyobcowaniu Elsner, rozpowszechniając wiadomości o sobie, sprawia wrażenie rozbitka, który raz na czas kreśli list, wkłada go do butelki i wrzuca do morza – wykonuje to mechanicznie, nie rozbudzając w sobie oczekiwania na odpowiedź.
Wspomniałem o rozbitku dlatego, że bohater Elsnera wydaje się krańcowo osamotniony, ale odizolował się sam, na własne żądanie. Być może było to zgodne z jego własną naturą, ale też być może w tej naturze krył się pierwiastek tak niebezpieczny, że musiał zrobić to wbrew sobie, żeby nie wyzwolić tego, co niszczycielskie, zagrażające. Musiał się ukryć, żeby ukryć swoją bestię. Ale równie możliwe jest, że za wycofaniem się stoi bezsilność, brak oparcia w rzeczywistości. „Widzę was, // jakby z piwnic. Nie wiadomo skąd się tutaj / wziąłem – to tajemnica. Z jakiego zderzenia / powstałem? Może po prostu ktoś mnie wykrzesał, // czyszcząc blachę z rdzy” – zapisuje. Zstąpił zatem do piwnic, waruje przy ziemi: „Naprawdę można poznać siebie, / grzebiąc w ziemi”. A może było to przeznaczenie? Elsner tego nie wyjawia. Słyszymy wyłącznie lapidarne: „Pochodzę z dna”.
Wiersze Elsnera prawie zawsze zamieszkuje wyłącznie jeden człowiek, niedookreślony, nieuchwytny. Nie posiada twarzy. „Czy ma jakieś imię? / Mówią, że tak. Podobno / potrafi je zmieniać”. Dlatego Elsner – jako jedyny mieszkaniec – szuka sobie podobnego i odnajduje go – w samym sobie. Czasem go wymyśla: „Zmyślony szedłem / i trąbił na mnie samochód”. Czasem wykrawa z własnego ciała: „Cieśnina, w której się nie mieszczę, / nazywa się ciało”. Ten wymyślony byt zyskuje autonomię, zaczyna żyć własnym życiem: „Kiedy wchodzę / do siebie, mam rozciętą twarz. Tak widzę to // z zewnątrz: człowiek ubrany w ciało / rozbiera się. Skóra lśni, krew szybko paruje. / Ktoś z wnętrza krzyczy, by ukazać się // w pełnej barwie”. Ze znacznie większym dramatyzmem ta sytuacja została przedstawiona w wierszu pt. „Ten człowiek”, gdzie ta fantomowa na pozór istota zmieniła się w cielesnego oprawcę i przejęła kontrolę nad swoim twórcą: „Ten człowiek, który we mnie mieszka, / jest obrażony i blady. Tego człowieka / trzeba prowadzić za rękę i przepraszać […] Ten człowiek z płaczu / przechodzi w złość i się wyrywa. / Kiedy się wyrwie, rozrasta się. / Staje się większy ode mnie, zakleja mi / usta czarną taśmą i przywiązuje / w okolicach tyłu głowy. Wtedy ja / mieszkam w tym człowieku”.
„Serce zupełnie mi wyschło, / ale umysł mam jeszcze mięsisty, ciepły” – zapisał Sławomir Elsner. Czyli rozpoznaje swoją opustoszałą rzeczywistość za pomocą tego, co mu pozostało: umysłu. Rozmyśla i zapisuje. Warto to przeczytać.
Konrad Góra, Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem
Wydany w bibliotece Rity Baum debiut Konrada Góry przemawiał do mnie na dwa sposoby. Mową wściekłości i mową czystego liryzmu, czasem obydwie dykcje były nierozerwalnie złączone. Konrad Góra posiada dar uważnego obserwowania, weźmy dla przykładu wiersz pt. „Początek”: „Idzie lasem, przekłada gałąź spod stóp, / dostrzega jej ostrzejszy koniec, / dostrzega koniec”. Prawdopodobnie ta właściwość Konrada Góry sprawiła, że powstały zapisy równocześnie kunsztowne i przeszywające. Jak choćby ten: „Podróż odbywa się pod soczewką, / w zastrzykach, nabrzmiała kula / unieruchomiła go na podobieństwo / wpółzłamanego ptaka. Umiera chwiejny / jak słonecznik. Bo żył jak słonecznik w / świecie kilku słońc”. Albo ten: „Bo zrzucisz prawdę z siebie tak / przedwcześnie, jakbyś był wężem zmuszonym do zmiany / skóry, jeszcze trawiąc i śpiąc”. W obydwu przywołanych cytatach zarówno stajemy wobec tego, co drapieżne i tego, co perfekcyjne.
„Nastąpił spazm i pomnożono zyski / w rzędach zer, za którymi stoi człowiek / o głosie z samych spazmów. Ktoś, kto / ingeruje w moją nienawiść, nadaje jej / moc, dobiera szaleństwo” – zapisał Konrad Góra. Przemówił teraz w ten drugi sposób: wyraził głos gniewny i rozwścieczony, ale także prawdziwy, bowiem nie ukrywa własnej nienawiści ani pogardy. Nie ukrywa, wobec kogo je żywi, dla kogo je wyhodował: dla ludzi. Obłudnych i załganych, gdy „Kątem oka widać / Tę śmierć, co się z nich rodzi, rozbrylający się / W ustach kamień. Kłamstwo sito słów”. Dla władzy: „Trzeba być u miasta, / Złożyć nowe formy obrzędowe. / Stary skurwysyn wie wszystko lepiej. / Młody się dopiero domyśla”. Dla aparatu, dla struktur: biurokraci, prokurator, adwokat, funkcjonariusze wszystkich instytucji, każdego systemu – to oni zdewaluowali i zawłaszczyli pismo, zbrukali język, narzucając w zamian swój bełkotliwy, ale obowiązkowy dialekt, to przeciw nim należy wznieść „W górę kamienie, czytelne pismo wolności”. Ostre. Demonstracyjne. Ale być może jest to jedyny rodzaj pisma, który okaże się zrozumiały dla obydwu stron.
„Twój wróg społeczeństwo, twój wróg ludzkość” – zapisał Konrad Góra. Widać, że jego anarchistyczne inklinacje obejmują szerszy zakres niż wyłącznie sam system. Godzą zasadniczo w jego twórców, co samo w sobie stanowi gest celny, ale także rozpaczliwy, o ile prawdziwe jest twierdzenie, że społeczeństwo zawsze wytwarza struktury. Przypomniał mi się Sándor Márai, gdy zapisywał, że ideą XIX wieku była wolność, a ideą XX wieku jest emerytura. W XXI wieku „idee / Giną w terminalach” – zapisuje Góra, równocześnie w krótkim wierszu pt. „źródło” podając znacznie trafniejszą i przejmującą – w moim przekonaniu – charakterystykę epoki: „Strumień kobiet sprzed Biedronki / Wpływa do martwych mieszkań / Strumienia mężczyzn zza Biedronki”. Tu już nie ma miejsca na żadne idee. Idee posiadają żywi. A ten pochód nieumarłych wyzwala przede wszystkim uczucie smutku. „Musi być wybrane powietrze / Powietrze wybrać z człowieka” – pisał Góra i ta obojętnie przetaczająca się masa sprawia właśnie wrażenie ludzi, z których wybrano nawet to, co nic nie kosztuje – powietrze. A co oprócz smutku? Może nadzieja, że póki co Jeronimo Martins działa wyłącznie na Ziemi, podczas gdy na którejś z miliardów planet być może istnieje życie w postaci kryształu, niewymagające tlenu, zatem tamtejsi tyrani, o ile są, muszą się sakramencko napracować.
Iwona Kacperska, Poręcze
„powtarzam: dom, ściana, dom, ławka, dom, kamień” – zapisała Iwona Kacperska w swoim debiutanckim tomie – i zaraz potem: „co to za ptaki? czyja głowa na wietrze?”. Jakby sens przywołanych pytań i tego lapidarnego powtarzania wynikał z pragnienia, by utwierdzić się w przekonaniu, że rzeczywistość – w wierszach Kacperskiej na ogół wymykająca się oszacowaniu, ukazana fantomowo, nieuchwytna dla zmysłów – jest mimo wszystko namacalna, nie – odrealniona. Że na akcję odpowie reakcją, co jest znaczące o tyle, że Kacperska opowiada przede wszystkim o bezradności, znieruchomieniu, zastygnięciu, któremu podlega się wbrew sobie. „nie odgarnę szronu, przywarłem językiem, czekam, / aż ciało zacznie nim mówić – o bezsilności” – zapisuje, kreśli frazy świadczące o zobojętnieniu, biernym obserwowaniu: „zimy, których nie musiałam przewidywać, / przychodziły”. Zresztą motywy zimy, mrozu, śniegu, bieli często powracają w liryce Iwony Kacperskiej, potęgując wrażenie działania tej mechaniki bezradności. „w zeszłym roku – na zamarzniętym jeziorze w parku – widziałam / dziecięce kurtki, czapki, szaliki. śliska tafla / upstrzona kolorami i wszystko ruchome”. To „ruchome” zostało wypowiedziane jakby w zazdrości, że można żyć również tak: bezrefleksyjnie, naturalnie, że zamiast wyłącznie je obserwować – można w nim uczestniczyć.
„i coraz gładsze lodowisko, /najmniejsze z dzieci już wpadły w jasny przerębel obok głów starców, / ich drobne skrzydła zalśnią niebawem na powierzchni” – w wierszach Iwony Kacperskiej można stwierdzić obecność pewnej nieokreślonej siły, która wszystko zasysa, wtrącą dzieci w to miejsce, gdzie więzi już starców, czyli działa unifikująco, choć okrutnie i ślepo, a potem transformuje: utopione dzieci zmieniają się w ptaki. „co mnie tak ciężko zjadło – w środku nocy – / czemu nagle jestem gładka i biała?” – to kolejny dowód na oddziaływanie tej przemożnej siły, tajemniczej, ograniczającej właściwości do elementarnych pojęć, w optyce: kolory do bieli, a na poziomie fizycznym redukującej nierówności do płaszczyzny. „a teraz powtarzaj za mną: / na kolanach na wysokościach” – może tak brzmią nakazy tej siły, gdzie w jednym geście tkwi uwznioślenie i poniżenie. Taka figura mogłaby sprawdzić się w modlitwie, gdzie przyjmowanie określonej postawy wiąże się z wypowiadaniem pewnych słów, ale tutaj nie mamy do czynienia z modlitwą. Tu przemawia głos obcy, który dyktuje („teraz powtarzaj za mną”) modlitwę do siebie i nakazuje przyjąć pozycję względem siebie.
„w dniu, w którym przyjdzie żłobić / w korze inicjały, / po ostrzu zsunie się / światło, / zacznie nas przesączać na drugą stronę drzewa” – ten zapis mógłby stanowić dowód, że w wierszach Iwony Kacperskiej żaden gest nie jest definitywny, że nie zostawia śladów: ani on, ani my. Być może pozostało ostateczne zamilknięcie, świadoma rezygnacja z domagania się reakcji od świata. A na pewno – nie poprzez słowo. „wyciąga rękę, / w ciemności umieszcza małą papierową łódkę” – zapisała Kacperska. Może tak. Może ktoś ją znajdzie.
Izabela Kawczyńska, Luna i pies. Solarna soldateska
Wydany przez Stowarzyszenie im. K.K. Baczyńskiego debiut Izabeli Kawczyńskiej to skromny tom, zawierający zaledwie dwadzieścia dwa utwory. Kawczyńska zdecydowanie postawiła na wiersz o rozluźnionym związku przyczynowo-skutkowym, w efekcie powstały namnażające się lawiny wielopiętrowych metafor, wyzwoliły się niepowstrzymane sekwencje porównań – cała ta słowna maszyneria wprawiona w ruch sprawiła, że mamy do czynienia z liryką ewokowaną przede wszystkim przez wyobraźnię i również do niej się odwołującą. Tu pracuje „czas rozprzęgnięty / od krzyku do rany”.
Kawczyńska zarzuca czytelnika kaskadą obrazów o zróżnicowanej proweniencji, dlatego dokonałem próby wyodrębnienia tematów – moim zdaniem – zasługujących na szczególne podkreślenie w jej wierszach. Ze względu na powtarzalność. Ze względu na istotność. Nieustającą obecność. Matka, zmarli, zwierzęta oraz zdarzenia rozgrywające się między parą kochanków – tak widziałbym w skrócie znaczące figury i sytuacje opisywane w Lunie i psie… To matka, którą „rodzinne ciepło ogniska połknęło […] doszczętnie, by wypluć mnie z jej brzucha dziewięciomiesięcznym / falstartem, z dziurawej łąki łona w topaz widnokręgu”. Ostatni fragment tego cytatu przywodzi na myśl imaginacyjne zapisy Wincentego Różańskiego czy też poety, nad którego słowem panuje długotrwałe, krzywdzące milczenie – Jerzego Plutowicza.
A zmarli? W wierszach Kawczyńskiej bywają wszędobylscy, panoszą się bezceremonialnie. Niby niepokoją, ale w rzeczywistości konsekwentnie nas oswajają, zawczasu zaszczepiając w naszym życiu mortualny porządek, robią to detalicznie, ostrożnie: „zastanawiam się, dlaczego pozwalamy odbijać się w nas / twarzom naszych zmarłych, ich pośmiertnym maskom, / niezastygłym rysom powtarzającym się w coraz / i coraz to nowej wariacji pod tłustą kliszą skóry, / przyglądającym się nam z wyrzutem”. Nie okazują się intruzami, przeciwnie: to nieuchronni goście, gotowi nawet – dzięki swojej uświęcającej obecności – do wprowadzenia zgody pomiędzy skłóconych: „teraz już możemy / uśmiechać się przepraszająco, parzyć mocną kawę, rozmawiać // i palić, rozmawiać i palić, przyzywać umarłych i czekać”. Być może się zjawią, w końcu – jak zapisała Kawczyńska – „urządziliśmy biennale śmierci”.
„łatwo jest sypiać z idiotami i prorokami, synami idiotów […] wpełzają pod język, pod językiem siedzą, w ucho wsiąkają / śliskimi szeptami, skuleni jak embrion w uchu pozostają / i krzyczą, i krzyczą donośnie jednako, chociaż nie mają // nic do powiedzenia” – przywołany fragment posiada wspólne pola z dominującą konstrukcją wiersza Kawczyńskiej, ale z wymową jej liryki niewiele go łączy. Przytaczam go w przekonaniu, że ufundowanie liryki na wyobraźni, którego dokonała Izabela Kawczyńska, nie musi oznaczać utylizacji intrygujących, szybkich i trzeźwych reakcji wobec rzeczywistości, nie pozbawia wyczulenia na puls jej – przedstawionej z całym naturalizmem – prostoty. Ostatecznie tytułowa „soldateska” to zwykłe żołdactwo, banda nieopłaconych najemników, więc „solarna” być musi – pierwsze noktowizory opracowano dopiero w latach 40. ubiegłego wieku.
Grzegorz Kwiatkowski, Przeprawa
Wydany nakładem Zeszytów Poetyckich debiut Grzegorza Kwiatkowskiego wymyka się łatwym zaszeregowaniom. Przeprawa to tom przewrotny, głównie dlatego, że Kwiatkowski pasjonuje się wchodzeniem w cudze wcielenia, przymierza i modyfikuje cudze życiorysy, odwiedza cudze mieszkania, wprowadza do swoich utworów cały orszak postaci historycznych i mitologicznych: pojawia się tu Sylvia Plath i jej ojciec, Otto, Robert Lowell, Spinoza, gośćmi bywają Ozyrys i Mojżesz. Skoro zawadziłem o mitologię, warto podkreślić, że Kwiatkowski znajduje upodobanie w tworzeniu specyficznych mitów. Popatrzmy: „surrealiści pisząc /o różowych fantasmagoriach / w malignie tworząc kaligramy / mieli jeszcze w oczach / gaz bojowy z pól Verdun / a my co najwyżej / migawki z BBC News / i filmy ze wspomnieniami / podstarzałych i wzruszonych / więźniów obozu Dachau”. Interesujące? Tak. Prawdziwe? Wyłącznie na pozór, bowiem Kwiatkowski nie uwzględnia choćby upływającego czasu (tego pomiędzy nim – a przyszłymi, z czego wynikają pewne znaczące konsekwencje), a wypowiadając słowo „my” dokonuje uogólnienia odnoszącego się i do przeszłości, i do teraźniejszości. Żaden to zarzut, między innymi właśnie w ten sposób tworzy się i mity, i wiersze.
Odmienna pasja Grzegorza Kwiatkowskiego to przypuszczenia, odnoszące się albo do tworzenia alternatywnych życiorysów osób znanych, albo do okoliczności zakorzenionych w świadomości historycznej. Krótki i dla tego przykładu modelowy utwór pt. „do Sylvii Plath” można przywołać tu w całości: „twój monstrualny ojciec Otto mieszkał w Grabben na Pomorzu / tam również urodzili się i mieszkali moi przodkowie // jeden z nich mógł przecież stanąć na drodze Ottona / i w jego głowę rzucić kamień // wtedy Robert Lowell napisałby: / miniaturowy zwariowany talent? Sexton Anne”. Można też – na dowód drugiego przykładu -
przytoczyć fragment wiersza: „dwie siostry / o jednakowo żydowskiej urodzie / w wieku 16 i 20 lat / obydwie całkiem nagie / ciała niemal identyczne: / ciemne włosy czarne oczy / ostro zarysowana linia łona / i brązowa skaza blisko brzucha […] gdybyście urodziły się / sto lat wcześniej w Paryżu”. Trzeba przyznać, że biograficzne zabiegi Kwiatkowskiego nie świadczą o bezproduktywnych zabawach obliczonych na efekt, zdecydowanie wynikają z autentycznej skłonności do snucia hipotez, to fikcyjne modelowanie historii wydaje się służyć uzyskaniu odpowiedzi na jego własne, zapewne ważne, pytania, w każdym razie brzmi to przekonująco i widać, że jest Kwiatkowskiemu do czegoś istotnego potrzebne.
Grzegorz Kwiatkowski to poeta niezmiernie spostrzegawczy, choć aby wykorzystać w wierszu ten swój walor, musi budować konstrukcję, to ona, nie olśnienie czy nagła wizja mu sprzyja. Robi to z doskonałym rezultatem: „od śmierci uratowała mnie / złota koronka na zębie / którą założyłeś mi / pół roku temu / po wizycie u pana T. / a był to bal przebierańców / wracałam skrajem drogi / byłam przebrana za sarnę / a samochód z naprzeciwka / chciał mnie upolować / i uśmiechnęłam się”.
Może właśnie tu, w kreacji tak przysposobionej, że czytelnik może w bezdyskusyjny sposób dać jej wiarę, zaufać, leżą największe atuty liryki Grzegorza Kwiatkowskiego. Zaufać fikcji – piekielnie ciężka sprawa. Ale Kwiatkowski – nieunikający zresztą zapisów o charakterze osobistym – radzi sobie i to całkiem elegancko.
Monika Mosiewicz, cosinus salsa
Wydany w bibliotece Studium debiutancki tom Moniki Mosiewicz oferuje kilka możliwości odczytania. Można skupić się na warstwie językowej: zróżnicowana i zasobna, dodatkowo zawiera zapożyczenia pochodzące z odmiennych języków, co może olśniewać, ale może też – zwłaszcza czytelników preferujących prostą dykcję – nużyć. Można mając na względzie przywołany wymiar, zobaczyć w wierszach Moniki Mosiewicz zręczność pisania, jak choćby tu: „Wiewiórko, wiewióreczko co mi rzeźnię robisz / rudą kreską na śniegu oraz ty niebiesko malowany strzępku w oknie sutereny, w zamkniętej / perspektywie spierzchniętych kamienic. skorupko / ślimaka zasuszona za kanapą, pająku w wannie, / pająku pod zlewem, łusko rybia zarastająca / powiekę, soplu szczerzący się z parapetu, / śniegu w rękawiczce”. Wspomniana zręczność czasem prowadzi Mosiewicz – chyba niepotrzebnie – do presitdigitarorskich popisów.
Można też oddać się lekturze tomu cosinus salsa zwracając uwagę na pewne intrygujące przejścia, wykonywane przez Monikę Mosiewicz. Rzućmy okiem na obszerniejszy cytat: „i myślę o tych kulach światła, / w których tak bardzo chcielibyśmy płynąć / zgrabnie i bez wysiłku, poszerzając nieustannie / przestrzeń objętych nimi spraw, / o coraz ostrzejszych szczytach / w rozrzedzającym się powietrzu, ciągu / lekkich, lekkich tchnień na karku, szumie / puchnącym pod czaszką, włóczeniu / końmi we wszystkie strony”. Zaczyna się od opisu podróży: subtelnego, zaopatrzonego w niemalże oniryczne desygnaty, kończy: opisem dramatu, przywołaniem rozpowszechnionej niegdyś metody egzekucji. Od nieokreślonego przestrzeni – do konkretnego punktu. Od świetlistej euforii – do krwi, do śmierci.
Można, nawet warto, zwrócić uwagę na metaforykę: oryginalną, jak choćby tu: „i jednym ruchem wyłuskałeś / z mokrego piasku niemy obraz ryby / martwy nie do zatarcia”, czy mogące wzbudzać uznanie porównania: „Chciałam być katedrą prześwietloną / jak podróż w głąb ciebie”. Ale można czytać debiut Moniki Mosiewicz nie w poszukiwaniu językowych inkrustacji, lecz w celu rozpoznania kondycji samej bohaterki. Ta przejmująco osamotniona postać, ustawiona wobec pozornych obecności, mówi: „Już nigdzie nie jest sama, gardło zapchane / i nie ma końca cudzym piosenkom / wybrzmiewającym: pusto, / choćby nie wiem jak wyciągać dłoń”, przyznaje, że chciałaby żyć tak, by „nie szukać / nagle pulsu na przegubie ręki, w tłumie”, co stanowi gest doskonale znany osobom cierpiącym na neurastenię. Przede wszystkim wtedy mówi prosto, bez dekoracyjnej kombinatoryki: „wszystkie słowa / potem opadłyby kruche nieostre / i pośród tych pęknięć / powiedziałbyś znowu pokrętnie / każde obskurne miejsce / w którym się kochamy / jest piękne”.
„Luki, niedokładności, błędy / pielęgnuję je wszystkie” – zapisała Monika Mosiewicz. Z drugiej strony nie brak w jej tomie ironii, pojawiają się odwołania do wydarzeń z jej własnej przeszłości, obecne jest publicystyczne zacięcie. Dużo? Tak. Lekko? Nie zawsze.
Kamila Pawluś, Rybarium
„to była twoja wielka ryba, Jonaszu, złapana od środka” – zapisała Kamila Pawluś w swoim debiucie wydanym w bibliotece Opcji, i już ten krótki fragment daje przybliżone pojęcie o zawartości książki: wierszach obsesyjne poświęconym ichtiologicznym tematom, intrygująco ukazujących odwróconą perspektywę oglądu rzeczywistości. Zwróćmy uwagę: Jonasz został – dokładnie tak samo jak w biblijnym przekazie – połknięty, ale Kamila Pawluś waloryzuje opisywane zdarzenie przy zastosowaniu odmiennej optyki: co prawda połknięty, ale to sam prorok, posługując się nietypowym, a właściwie kompletnie irracjonalnym sposobem, schwytał wielką rybę, nie zaś odwrotnie.
Znaczna liczba zjawisk w Rybarium dzieje się wbrew logice, Kamila Pawluś stworzyła zdumiewający akwen, pełen „morskich ogników, / latających trybów, / suche ławic osobliwości”, gdzie ryby prowadzą życie równoległe do naszego: „o, miały już swojego Koheleta / miały / harpunnik nadział go na hak / o, miały już swego Homera / miały /wyśpiewał całą drogę od ciepłych wysp / aż po lodowe wybrzeże / o, miały już swojego Różewicza / miały / powiedział im, ile są warte/ ich falujące sny”. Fragment niepozbawiony ironii, choć trzeba przyznać, że stanowczo nie przeciw rybom wymierzonej. Ta – na pół poważna, na pół komiczna – równoległość bytowania zmienia się czasem we współegzystencję, z której wynika poruszająco przedstawiona współzależność: „my jemy ryby, one jedzą nas,/ a potem znów my jemy ryby, / jedząc siebie w nich. // rysuję rybę pod krzyżem, dopowiada Szagałow, / dla zmartwychwstania. wszyscy któregoś dnia / powstaniemy z wnętrza ryb”.
Wspomniana zależność jest interesująca także dlatego, że koegzystując w olśniewającym rybarium, zostaliśmy – że tak powiem – wyposażeni przeciwko sobie, i tak „rybę można kroić maczetą. niektórzy nawet / strzelają do ryb”, w rezultacie otrzymujemy rybę „po grecku albo w koszulce, po myśliwsku lub z curry, / z szafranem, w occie, z rzodkwią pieczoną / lub pod beszamelem” – cały ten szereg kulinarnych zabiegów Kamila Pawluś dość sarkastycznie określa jako: „pośmiertne uznanie”. Z kolei „trujące ryby, ryby rażące prądem” niosą nam zagrożenie, zwłaszcza że ze względu na rozmiary elektrycznych lub toksycznych wojowników zapewne trudno byłoby – tak jak Jonasz – złapać je od środka. Ostatecznie w owej konfrontacji ryby zdecydowanie nad nami górują, bowiem – nieważne, żywe czy martwe – stały się symbolem naszej obrzędowości. Tej prymitywnej: „dokona się cudowne rozmnożenie ryb. jutro ze wszystkich stron. / każdy odejdzie z rybą. na znak pomyślności. każdy dorosły / mężczyzna spotka się z rybą. na znak pokoju i szczęścia. / a potem podarują krwiste kwiaty. krwiste kwiaty kobietom, / żeby były płodne przez cały rok”. I tej zaawansowanej, mistycznej: „do dziś nie wiadomo – ryby są od głowy czy też od ogona. / dawno zapomniano. podobnie jak o tym, że jedna / – cień drugiej, / jak mówiła gnoza.”
Bezdyskusyjnie 1:0 dla ryb. Sama Kamila Pawluś przyznaje: „może tylko odpłynęły płotki – słowa, / czując, że żaden ze mnie aojda i nie uda mi się nigdy / stworzyć eposu na miarę ryb.” Zatem 2:0. Z lektury Rybarium można wysnuć także wniosek, że ryby są nam potrzebne, a my im niekoniecznie, jedynie czasem nas – tak jak w przywołanym już przykładzie – parodiują. 3:0. Ale dla Kamili Pawluś – brawa! Za tom, który nie przytłacza konceptem, a przeciwnie: każe docenić oryginalny pomysł oraz finezyjną konsekwencję, z którą został zrealizowany.
Bohdan Sławiński, Sztućce do glist
Wydany przez Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego debiut Bohdana Sławińskiego okazał się niepospolitym zjawiskiem na tle polskiej liryki współczesnej. „zbieram żywe i martwe” – zapisywał Sławiński, a jego liryka, zanurzona w barokowej konceptualności, nawiązująca do Czechowicza, Czachorowskiego, Grochowiaka, Leśmiana, Czyżewskiego (zwróćmy uwagę na samą odmienność punktów odniesienia) przekonywała, że było co zbierać. W skreślonych przez Sławińskiego – posłużę się określeniem stworzonym przez niego samego – „czarnych litaniach na święta” roi się od wiewiórek, glist, jeży, lisów, ptaków, ryb, myszy i świerszczy: „piszczą w norach myszy /ale ciężko / ciężkie liście jeżyny mchy / i ciemne sny // jeszcze chciały / te trzy takty mysie grać / ale w snach / z norki – trumna”. Cały ten zwierzyniec i całe to robactwo uczestniczą w oszałamiającym misterium natury, ale owo misterium ma to do siebie, że zasadniczo dokonuje się w dwóch cyklach. Elementarnych. To życie i śmierć. „parę skurczów byle bal / i trzeba odchodzić od kości // a potem tylko włosy i paznokcie / te parę życia taktów / i cisza” – jak zapisał Sławiński. A potem znowu: „i we mnie łąka / zboża czerwie motyle / a to wszystko rozmigotane”. Albo: „i znowu to wszystko znowu // nierychliwie sprawiedliwie / w nurcie łąki / kość dodana do kości // z niej piję”.
Sławiński pisze blisko śmierci, tak blisko, jak może pisać poeta nawiązujący do mortualnych obsesji baroku. Również i jego nie tyle sama śmierć zajmuje: równie namiętnie pochyla się nad rozpadem, nad samą nieodwracalnością śmierci – owszem, ale także nad – że tak powiem – procesami gnilnymi wynikającymi z tego, że dotyczy cielesności. „piach / a w nim ciało jak rana / mięsa pełna – to ja / i krew się miele / w żarnach żył” – zapisuje Sławiński w przekonaniu, że rozkrzewiający się przepych tego życiowego majestatu został definitywnie ograniczony w czasie, że wróci do ziemi, już do niej wraca: „w ciele gniazda korzeni / w ustach ziemia”, „w ustach ziemia / kochana w ustach ziemia”.
„trup szarpie czarne struny / i białe polany” – zapisał Sławiński. To samo było przedmiotem zainteresowania poetów baroku. Trup. Ale – powołując się na ów barok po raz kolejny – czuję się w obowiązku wyraźnie dodać, że Bohdan Sławiński korzysta z barokowych konceptów przefiltrowanych już przez całe grono autorów (choćby wspomnianego Grochowiaka, czy niewymienionego Rymkiewicza), więc jest to w każdym aspekcie akt twórczy, intrygujący i oryginalny. Zatem: „trup żywego dogoni / ptak odfrunie, żywe zgnije / podobno opuchnięte sklęśnie / a martwe ożyje” – prorokuje Sławiński, w międzyczasie w wierszu pt. „portret trumienny” wspomina, że „fundatorki truchło / napuchło”, by w ostatecznym rozrachunku dojść do tego, czego można się było spodziewać, ale co zostało nader udatnie skreślone. Czyli nadeszła pora na opis trupa własnego: „mój trup / pod jabłonką / wysiąka // kałuża mięsa // kompost do nory noszę / jabłkami inkrustuję żebra / owijam w bandaż / co z mięsa nosi / a nie jest metafizyczne // tyle czułości / z kilku uderzeń siekiery? // w drżącym powietrzu // tyle miłości / w cieniu?”. Urokliwe, prawda?
Sztućce do glist to odważna propozycja, wyróżnia się na tle współcześnie wydawanych tomów, choć może częściowo – w efekcie konsekwentnego stosowania przywołanego konceptu, jest zmanierowana. Ale może tak miało być. Jak zapisał Sławiński: „takie wyroki / taki boski drenaż”.
Wiersze nominowanych autorów
Szymon Bira
***
kruczo-blade ma włosy
moja kobieta o świcie
ją czasem zastaję
jeszcze czystszą
aż kąpie się w słońcu
moja kobieta trójgłowa
06.08.2006
Marcin Czerkasow
…And The Circus Leaves Town
1.
Głowa sprytnej krzyżówki
mimochodem zmienia się w skomplikowaną ceremonię.
To zadziwiające, ile można wiedzieć,
nie dowiadując się właściwie niczego
na żaden temat. O nas samych i o tych,
których nigdy nie poznamy nadal nie ma żadnych wieści.
Gazety są zimne i obce jak miasto,
które spogląda z daleka na okrojoną przez zmierzch
sylwetkę bez głowy. To smutne.
„I zaskakujące”, dodaje pasażer. Lecz tam,
dokąd zmierza, nie ma już żadnego miejsca.
2.
Czy to jest jakieś miejsce? Chmura czerwieni
zajmuje pewną przestrzeń, później eksploduje.
Pod grubą warstwą ciemnoniebieskiej farby
ktoś dopisał: „Pomocy!” Lecz list
ważył zbyt wiele i zbyt długo, aby móc znaczyć
coś jeszcze. Dlatego jakże jest ciężka przeprawa
przez spiętrzony nurt starych gałęzi i opon,
tak jakby przyjaźń cementowała niewysoki sen,
a ktoś z boku mówił: „Zaraz się zleję w spodnie!
To popołudnie przypomina utwór na wiolonczelę pełną śniegu
i mojej głowy brakuje na niemal każdej fotografii!”
A jednak coś jakby spektakl trwa, niepozornie
miażdżąc słuch – ten rodzaj zgiełku,
o jakim mówimy, że pojawia się z zewnątrz
wraz z dniem, nie dostrzegając jego źródła
w którejś z tych ciepłych, studziennych nocy.
Sławomir Elsner
Pochodzę z dna
Pochodzę z dna. Mam na to odpowiednie
papiery. Pamiętam sierpniowe upały, jak pięknie
w ostrzach kos błyszczało słońce i blade kobiety
pytały mnie: skąd jesteś? Zawsze odpowiadałem
tak samo: pochodzę z dna. Mam krótkie, ale trwałe
spojrzenie w żelaznym kolorze. Widzę was,
jakby z piwnic. Nie wiadomo skąd się tutaj
wziąłem – to tajemnica. Z jakiego zderzenia
powstałem? Może po prostu ktoś mnie wykrzesał,
czyszcząc blachę z rdzy.
Konrad Góra
Tekst na zamówienie
Jej powietrze jest klarowane dłutem, to Polska.
W spojrzeniu ukrywa głóg na złomowisku, to Polska.
Błoto, jelenie, szczęk ognia w pszenicy, to Polska.
Turbina na maź braną z kotłowni, to Polska.
Listopad w małym, tłustym, księżycu, to Polska.
Klaser do pająków na zebraniu Rady, to Polska.
Wibr pozostały po urwanym znoju, to Polska.
Zająknięcie w dokładnie utraconej chwili, to Polska.
Bażant, ta kura z turbosprężarką, to Polska.
Jeż i dwoje małych, to w pełni Polska.
Jeż i dwoje małych, to w pełni brak Polski.
Bażant, ta kura z turbosprężarką, to brak Polski.
Zająknięcie w dokładnie utraconej chwili, to brak Polski.
Wibr pozostały po urwanym znoju, to brak Polski.
Klaser do pająków na zebraniu Rady, to brak Polski.
Listopad w małym, tłustym, księżycu, to brak Polski.
Turbina na maź braną z kotłowni, to brak Polski.
Błoto, jelenie, szczęk ognia w pszenicy, jest brakiem Polski.
W spojrzeniu ukrywa głóg na złomowisku, ten brak Polski.
Jej powietrze jest klarowane dłutem, to brak Polski.
(uwaga techniczna dla ewentualnego translatora: w wypadku tłumaczenia tego tekstu na dowolny język, proszę o przekład terminów „Polska” i „brak Polski” na ekwiwalent miejscowy; np. w wypadku tłumaczenia na szwedzki jako „Szwecja”, „brak Szwecji”. Tybetańczykom, Kurdom, Baskom itd., bezpaństwowcom, anarchistom, itd., pozostawiam wolny wybór.)
Iwona Kacperska
klepsydra
to jest pieśń o kobiecie, która stanęła na pustyni
z rękoma wzniesionymi w górę stanęła pod słońcem obok swego cienia
to jest pieśń o świetle i grudzie, która w nim utknęła
Izabela Kawczyńska
Remine
miasto wypycha nas tłumem ulic, falujemy niezgrabnie
jak dzieci wchodzące po schodach albo starzec, chodzisz
jak starzec, mówisz, obleśny smutny palec, sprawy są
zimne i zbyt oczywiste, pod powiekami wgryzają się w nas
wygłodniałe paszcze, niewidoczne chrząszcze tykaniem
mierzą nam puls od środka, musimy im pozwolić,
przeczesujesz rzęsy jakbyś miała się jeszcze roześmiać,
nie trzeba, nie żałuj niczego, w innym życiu, na plaży
rozdrapanej paznokciem upału dziewczyna o smaku
pereł wdeptywała w piasek okrągłe lepkie ślady, owszem,
znałem ten smak, chrzęścił pod zębami, powiedziałaś,
że to twój czas, nadszedł mój czas powiedziałaś, i ręcznik
zaczął krwawić, poszłaś popływać, zostawiłaś nas samych,
czerwone ślady na piasku
Grzegorz Kwiatkowski
Pan
od miesiąca marne połowy i rada podejmuje decyzję:
jutro z samego rana przenosimy się na północ
wtedy zgłasza się najstarszy z plemienia
i mówi że on by spowolnił wędrówkę
że przez niego najsłabsze dzieci mogłyby umrzeć
przychodzi poranek
plemię któremu niegdyś przewodził
znika w śnieżycy
wraca do igloo uśmiecha się i mówi:
błogosławiony brak ryb który pozwolił mi
stać się ponownie panem śmierci i życia
Monika Mosiewicz
w podróży
Nigdy nie chciał być miejscem, zawsze był jak podróż,
obmyślona przez cel, a nie drogę. Planując podróż ze mną,
rysował mapy cmentarzy, nieistniejących dotąd na ziemi.
Wyruszaliśmy wcześnie, w przeciągających się warstwach
powietrza, sennych przewrotach światła i wiedziałam,
że wieczór zastanie mnie o krok za nim.
W przerwach
oddychałam miastami, zapachem nieznanych spóźnień,
tobą także. Chciałam być katedrą prześwietloną
jak podróż w głąb ciebie.
Kamila Pawluś
znak Jonasza
- to była twoja wielka ryba, Jonaszu, złapana od środka
pod niebem wnętrzności idę. nie muszę już ciągnąć
żyłki przekleństw, otwarły się dla mnie wilgotne podwoje,
powłoki miłosierdzia. zamiast tego
nucę:
gdzie się ukrywa ten pospolity, czarny szerl,
współgrający z każdą z barw. czarny szerl, skąd jego wezwanie.
- to była twoja wielka ryba, Jonaszu, złapana od środka
spod nieba wnętrzności wypadam. nowo narodzone zwierzę,
na piach. przebieram, przebieram językiem. jen zyk iem. bo
zostałem zwrócony. teraz potrafię
uderzyć w odpowiedni ton:
opuścił was pospolity, czarny szerl, współgrający z każdą z barw.
czarny szerl, czy wiecie, jak go pozyskać?
- to była twoja wielka ryba, Jonaszu, złapana od środka.
od nieba wnętrzności oderwany. posadzony
na oślizłym grzbiecie. fontanna pluska, dźwięk nieistniejącej muszli
opływa miasto – syn Posejdona czy też Amittaja,
w ostatecznym rachunku jaka to różnica. zacięty w oporze,
wołam:
rycynusowy krzew i robak. w nocy wyrósł, w nocy zginął.
słusznie gniewam się śmiertelnie – przyciasna ta twoja litość.
szerl – pospolity, występujący na całym świecie minerał z grupy krzemianów.
Bohdan Sławiński
* * *
jak ptak rozwiercam chmurę
ale w szpiku byle glista
boska nie boska
ptak chmura robak
jedno za drugim
jak nasiona
jeszcze
zboża warkocz
pisk myszy
sporysz i kąkol
co martwe i żywe
to pod ptakiem
to pod chmurą
którym robak drobi ścieg
jajo w ptaku
dziura w chmurze
tunel w robaku
ciemne ziarnka
do wora
zbieram żywe i martwe
skorupki w ptaku
ślepy tunel
za mało
ptaka w ptaku
w tunelu glisty
chmury
ale ryj robaku