recenzje / NOTKI I OPINIE

Poeci na nowy wiek. Rocznik 2009

Roman Honet

Prezentacje najciekawszych debiutantów z rocznika 2009. Wśród wyróżnionych: Waldemar Jocher, Małgorzata Lebda, Joanna Lech, Dawid Majer, Agnieszka Mirahina, Teresa Radziewicz, Bianka Rolando, Anna Wieser.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Waldemar Jocher, Reszta tamtego ciała

W opu­bli­ko­wa­nym przez Insty­tut Miko­łow­ski debiu­cie Wal­de­ma­ra Joche­ra zwy­czaj­ne zna­ki i poję­cia zosta­ją zaopa­trzo­ne w zło­śli­we wła­ści­wo­ści. Czę­sto zde­for­mo­wa­ne, zysku­ją auto­no­mię i – wystę­pu­jąc zawsze w znacz­nym nagro­ma­dze­niu – sta­ją się ele­men­tem osa­cza­ją­cym, utrud­nia­ją­cym orien­ta­cję, a tak­że ogra­ni­cza­ją­cym moż­li­wość poro­zu­mie­nia na ele­men­tar­nym pozio­mie. „nie­świa­do­mość jest gęsta i wypeł­nia ubio­ry. / mniej wię­cej tak tuszu­je się rów­no­wa­gę, z tru­dem utrzy­mu­jąc / dło­nie na koń­cach języ­ka. swo­im cie­płym spoj­rze­niem scho­dzi // i ury­wa­jąc dźwię­ki zwia­stu­je: a to koniec świa­ta, a to nowe ścież­ki” – zapi­su­je Jocher. W wer­sie roz­po­czy­na­ją­cym ten sam wiersz, pierw­szy w tomie, zapo­wia­dał: „kie­dyś wszyst­ko sta­nie się wymow­ne. w naszym języ­ku / poja­wi się ręka”. Czy to zna­czy, że teraz nie jest jesz­cze wymow­ne? A może – kla­row­ne? Wal­de­mar Jocher spra­wia wra­że­nie, jak­by – pogrą­żo­ny w swo­im skom­pli­ko­wa­nym języ­ku, opi­su­ją­cym cha­os i gene­ru­ją­cym cha­os – doma­gał się kon­kre­tu, pew­ne­go – może nawet ide­owe­go – roz­świe­tle­nia. Może dla­te­go cza­sem wystę­pu­je w roli zbio­ro­we­go „my” i wte­dy uda­je się mu ów cha­os jakoś zbi­lan­so­wać, wte­dy poja­wia się moż­li­wość „wystu­ka­nia ryt­mu wza­jem­nych uza­leż­nień”, lecz jego inkli­na­cje do dekon­struk­cji wyda­ją się zde­cy­do­wa­nie wyraź­niej­sze i w rezul­ta­cie ten nie­po­rzą­dek, przed­sta­wio­ny za pomo­cą impo­nu­ją­co zasob­ne­go języ­ka, nie doskwie­ra, ale sta­no­wi jego wła­ści­wy żywioł.

Popa­trz­my: „tutaj musi / poja­wić się wzmian­ka o dra­ma­tycz­nych pró­bach wery­fi­ko­wal­no­ści / liter, cia­ła i wysił­ków. kie­dyś prze­mó­wi­my, nie zosta­wia­jąc śla­dów” – zapi­sał Jocher i od razu moż­na przy­wo­łać mowę rozu­mia­ną jako obcią­że­nie, utrwa­lo­ny w lite­ra­tu­rze motyw nie­wdzięcz­ne­go narzę­dzia, ale rów­no­cze­śnie nie spo­sób powstrzy­mać się od stwier­dze­nia, że Joche­ro­wi ta nie­wy­go­da odpo­wia­da, że upa­ja się nią, cza­sem z wdzię­kiem, zawsze – z pre­me­dy­ta­cją. „skru­pu­lat­nie, roz­sta­wiam zna­ki. / żeby cokol­wiek pozo­sta­wić oglą­dam się i umy­kam obo­jęt­no­ści” – zakła­dam, że nie ma tu iro­nii, prze­ciw­nie: dekon­struk­cja dekon­struk­cją, nie­moż­ność nie­moż­no­ścią, ale pomni­czek by się przy­dał i nie piszę tego zło­śli­wie: powszech­nie zna­ny cytat „nie ma nic poza tek­stem” moż­na – rów­nież poważ­nie – zaopa­trzyć w komen­tarz „dopó­ki nie wyj­dzie z nie­go autor”. Arty­sta.

„mimo­cho­dem odwra­ca­my gło­wy, pod wiatr – / moż­na by go połknąć od razu, by już nigdy nicze­go nie chło­nąć” – podo­ba mi się w liry­ce Joche­ra to sygna­li­zo­wa­ne już na począt­ku roz­dar­cie: mię­dzy wszyst­ko­żer­nym żywio­łem mowy, bez­u­stan­nie fluk­tu­ują­cym, a pra­gnie­niem osią­gnię­cia jakie­goś efek­tyw­ne­go sta­nu sta­bil­no­ści. Intry­gu­ją­ce: za jaką cenę? Mógł­bym pod­po­wie­dzieć: mar­twe nie chło­nie. „budu­je­my mosty z drgań” – zapi­su­je Jocher – „pasma z brzmień zale­wa­ją wszech­moc­ną powścią­gli­wość” – i w ten spo­sób pod­sy­ca ogień pod kotłem swo­ich zróż­ni­co­wa­nych dyk­cji, a z dru­giej stro­ny regu­lar­nie powta­rza się w jego liry­ce motyw ręki/dłoni, jako ele­men­tu w pierw­szym sko­ja­rze­niu nasu­wa­ją­cym na myśl pew­ność, zaufa­nie, opar­cie. Zatem: co ma być? Pomni­czek trwal­szy czy sam żywioł mowy, „odpa­da­nie sko­rup” czy „nowe gar­ście / zie­mi na zwy­czaj­nych dło­niach”? Przy­znam, że nie mam poję­cia. A co na to sam Jocher? Hmm… „to / się nawza­jem gry­zie: umow­ne duchy i plan na życie”.


Małgorzata Lebda, Tropy

W wyda­nym w biblio­te­ce „Zeszy­tów Poetyc­kich” debiu­cie Mał­go­rza­ty Leb­dy na uwa­gę zasłu­gu­je zwłasz­cza mito­lo­gi­zo­wa­nie prze­szło­ści. Zosta­ło doko­na­ne w inte­re­su­ją­cy spo­sób. Poja­wia­ją się tu wpraw­dzie – co z racji przy­wo­ła­ne­go zabie­gu moż­na było prze­wi­dzieć – obra­zy o pro­we­nien­cji arka­dyj­skiej, zapew­ne posia­da­ją­ce źró­dło w cza­sie dzie­cię­cych doświad­czeń: „ze szczy­tu widać jak chłop­cy we wsi palą ogni­ska wtó­ru­ją / im strza­ły z puszek z dez­odo­ran­tów”, tyle że sta­no­wią tło, nie­wie­le zna­czą­cą osno­wę. Zaraz za nimi zja­wia­ją się odmien­ne zapi­sy: „zwie­rzę­ta ciche i posłusz­ne / przyj­mo­wa­ły w sie­bie prąd i nóż” i to im przy­pa­da głów­na rola w tomie Mał­go­rza­ty Leb­dy: to one wytwa­rza­ją nie­usta­ją­ce poczu­cie zagro­że­nia, domi­nu­ją­ce w jej utwo­rach, one świad­czą o irra­cjo­nal­no­ści i okru­cień­stwie tego świa­ta, „gdzie / mie­li­śmy zna­leźć schron i kości a weszli­śmy w jądro / przy­ję­li­śmy jad i wybuchł w nas pożar roz­la­ło się słoń­ce”. Zatem zamiast idyl­li otrzy­mu­je­my nasy­co­ny para­dok­sal­ny­mi deta­la­mi dresz­czo­wiec, w któ­rym „Ryby / zapusz­cza­ją korze­nie kwit­ną i owo­cu­ją”, „Bóg / robi prze­rę­bel […] czy­ści swo­je łuski”, a uka­za­ni w nim miesz­kań­cy „mają bli­zny ciem­ne zna­mio­na na skó­rze odręb­ne / histo­rie miej­sca i przy­ja­ciół któ­rzy ode­szli już do swo­ich kobiet / wie­rzą w zabo­bo­ny oma­my świę­te szcze­li­ny któ­re są w nich”.

„zabo­bo­ny oma­my świę­te szcze­li­ny” – trze­ba to powtó­rzyć. Posta­ci poja­wia­ją­ce się w wier­szach Mał­go­rza­ty Leb­dy – sto­jąc wobec wspo­mnia­ne­go i nie zawsze dookre­ślo­ne­go poczu­cia zagro­że­nia – spra­wia­ją wra­że­nie, jak­by pra­gnę­ły zuty­li­zo­wać swój lęk wła­śnie w ten spo­sób: odpra­wia­jąc rytu­ały, zda­jąc się na moc zaklęć, hoł­du­jąc świę­tym gestom i zabo­bo­nom: „odpra­wia­my gusła // zry­wa­my kwia­ty ber­be­ry­su zano­si­my w miej­sca gdzie / pocho­wa­li­śmy zwie­rzę­ta tak odda­je­my im hołd / nie pamię­ta­my imion”. Nie­ra­cjo­nal­na rze­czy­wi­stość doma­ga się absur­dal­nych – ze zdro­wo­roz­sąd­ko­we­go punk­tu widze­nia – zacho­wań. I otrzy­mu­je je w znacz­nej ilo­ści, popa­trz­my: oto „kobie­ty one powta­rza­ją zaślu­bi­łam wil­ko­ła­ka”, a sama nar­ra­tor­ka wyko­nu­je nie­sły­cha­nie pla­stycz­ny, za to doszczęt­nie irra­cjo­nal­ny gest: „nagle chcę wró­cić / do źró­dła wycią­gnąć echa z wody żeby nas woła­ły”.

Sama mito­lo­gi­za­cja – war­to pod­kre­ślić spo­sób jej dzia­ła­nia, bowiem jest to spo­ra­dycz­nie spo­ty­ka­ne we współ­cze­snej liry­ce wyko­rzy­sta­nie tego chwy­tu – peł­ni w utwo­rach Mał­go­rza­ty Leb­dy rolę redu­ku­ją­cą. Oka­le­cza, a potem niwe­czy przed­sta­wio­ną w Tro­pach rze­czy­wi­stość. Nie tamu­je cha­osu, nie porząd­ku­je świa­ta – rytu­ały i zaklę­cia oka­zu­ją w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku nie­wy­star­cza­ją­ce, chy­bio­ne wobec tego, co mia­ły okieł­znać: lęk, cier­pie­nie, los. Sta­no­wią ewen­tu­al­nie pla­ce­bo – ten tytuł nosi dru­ga część tomu Leb­dy oraz zamiesz­czo­ny w niej wiersz, gdzie pada­ją sło­wa: „na wszyst­ko mamy jeden lek / i te same wąt­pli­wo­ści”. Czy­li – o ile nadą­żam za autor­ką – rze­czy­wi­sto­ści z zało­że­nia nie spo­sób opa­no­wać przy pomo­cy inte­lek­tu, oka­za­ło się, że nie moż­na jej ogar­nąć rów­nież za spra­wą magii, zatem moż­na ją wyłącz­nie tra­wić. Tak jak pla­ce­bo. Obo­jęt­nie. (Choć tego aku­rat Mał­go­rza­ta Leb­da nie napi­sa­ła).


Joanna Lech, Zapaść

W wyda­nym w Biblio­te­ce Lau­re­atów Ogól­no­pol­skie­go Kon­kur­su Poetyc­kie­go im. J. Bie­re­zi­na pod auspi­cja­mi „Arte­rii” debiu­tanc­kim tomie Joan­ny Lech domi­nu­ją obse­syj­ne opi­sy zamie­ra­nia, gło­du i ską­pe, za to rów­nie natręt­ne sygna­ły, wysy­ła­ne jak­by w dąże­niu do roz­po­zna­nia świa­ta, a zwłasz­cza swo­jej wła­snej obec­no­ści, ale osta­tecz­nie nie­stwier­dza­ją­ce nicze­go, nie­da­ją­ce żad­ne­go prze­ko­na­nia co do zasad­ni­czych kwe­stii. „Ponie­waż życie skła­da­ło się z zim­nych obra­zów” – zapi­sa­ła Joan­na Lech i ten cytat pro­por­cjo­nal­nie odda­je wła­ści­wo­ści obra­zo­wa­nia w jej wier­szach: pej­za­ży zasty­głych, kra­jo­bra­zów nie­przy­stęp­nych, odstrę­cza­ją­cych, oka­le­czo­nych przez chłód i prze­sy­co­nych wil­go­cią, „któ­ra wci­ska się tu przez wszyst­kie szcze­li­ny”.

Na szcze­gól­ną uwa­gę w tomie Joan­ny Lech zasłu­gu­je kil­ka zagad­nień. Pierw­sze moż­na powią­zać z gestem prze­ły­ka­nia, raz po raz wra­ca­ją­cym na stro­nach Zapa­ści. „Tam będzie wzbie­rać, / będzie zara­stać łuską i uczyć się prze­ły­kać” – taką przy­szłość prze­zna­cza Lech dla jed­nej z boha­te­rek swo­ich wier­szy, „wszyst­ko moż­na prze­łknąć” – doda­je w innym. Odczy­ta­łem to jako zapi­sy oso­by defi­niu­ją­cej na wła­sny uży­tek sytu­ację depre­syj­ne­go zamknię­cia w bez­sil­no­ści, gdzie „prze­łknąć” może ozna­czać „prze­trwać”, „obejść się bez czegoś/kogoś”. Ten świat jest wypa­tro­szo­ny, pusty, jak zapi­su­je Joan­na Lech „skur­czył się do oczu – gdzieś tam są sidła i sły­chać mla­ska­nie”. Jedy­ne ele­men­ty, za pomo­cą któ­rych nadal oddzia­łu­je na zmy­sły, oka­zu­ją się – ze swo­jej natu­ry – nie­uchwyt­ne: „Może jesz­cze pró­bu­jesz coś zła­pać – tam­tą chwi­lę, roz­cię­te nie­bo, sie­bie / na zdję­ciu? Prze­cież nicze­go tu nie ma. Nic tu nie jeź­dzi; pusty dwo­rzec, / ław­ki, pero­ny. Las za zakrę­tem. Nicze­go tu nie ma, // powta­rzam, gdy się­gasz do góry i mię­dzy pal­ca­mi łusz­czy się świa­tło; / ostat­nie bły­ski, okru­chy, któ­re tak trud­no zatrzy­mać, trud­no się ich uchwy­cić”.

W poezji Joan­ny Lech – i to mogło­by być kolej­ne zagad­nie­nie – ta poznaw­cza depry­wa­cja zosta­je dopro­wa­dzo­na do momen­tu krań­co­we­go, gdzie „coś” albo – to chy­ba lep­sze uję­cie – „ktoś” nie ozna­cza inne­go, ale same­go sie­bie. Zanim Lech skre­śli osta­tecz­ną kwe­stię: „Nie roz­po­zna­ję w tym sie­bie”, wprost świad­czą­cą o defi­ni­tyw­nym roz­dź­wię­ku pomię­dzy nią, a ota­cza­ją­cą ją rze­czy­wi­sto­ścią, zanim – zachwia­na wobec ele­men­tar­ne­go porząd­ku – da wyraz zagu­bie­niu i nie­pew­no­ści, tak­tu­jąc w wier­szach czas zdaw­ko­wy­mi okre­śle­nia­mi w sty­lu „chy­ba połu­dnie”, doko­nu­je prze­wle­kłej i roz­pacz­li­wej auto­dia­gno­zy, gdy „sło­wa same wycho­dzą spod skó­ry, / obce i ciche, i dziw­nie zatar­te”, a „Z wnę­trza wycho­dzą sny / nagie i obce”. Ta obcość wobec sie­bie, na powyż­szym przy­kła­dzie przed­sta­wio­na w wymow­ny spo­sób, roz­prze­strze­nia się, jej uciąż­li­wa obec­ność jest zaraź­li­wa i prze­no­si się na oto­cze­nie: „kie­dy prze­su­wam pal­ca­mi po two­jej dło­ni, sta­je się zim­na / bla­da i tak samo obca”.

Moż­na by rów­nież pochy­lić się – i to mogło­by być kolej­na, zasłu­gu­ją­ca na uwa­gę, kwe­stia w liry­ce Joan­ny Lech – nad moty­wem gło­du w jej utwo­rach. „Zja­da­li­śmy się nawza­jem, a głód, / ten zim­ny dotyk, zapla­tał w nas supły, pod­cho­dził do gar­deł” – ów remi­ni­scen­cyj­ny zapis mógł­by suge­ro­wać, że głód sta­no­wił test na fizy­kal­ne ist­nie­nie: rze­czy­wi­sto­ści i wła­sne, i moż­na odnieść wra­że­nie, że był jego – wobec bra­ku odmien­nych – jedy­ną dostęp­ną mia­rą. Jak gdy­by pochła­nia­nie mogło sta­no­wić wyłącz­ną sank­cję obec­no­ści, nie­przy­pad­ko­wo głód został tu zrów­na­ny ze zmy­słem doty­ku i pozo­sta­wia po sobie śla­dy: „Bli­zna, któ­ra prze­cho­dzi przez gar­dło, / zaczę­ła się od doty­ku”. Może to jedy­ne nama­cal­ne śla­dy, dowo­dy despe­rac­kich wysił­ków, żeby pozo­stać w świe­cie – real­nym, w kon­dy­cji – na tyle nie­za­chwia­nej, żeby nie zapaść się tam, gdzie swój urząd spra­wu­ją uro­jo­ne zapa­chy oraz żywio­ły pozba­wio­ne wła­ści­wo­ści, któ­re tu zna­li­śmy.

W wier­szach Joan­ny Lech poja­wia się nie­wie­le posta­ci. Jed­na z nich, jej tajem­ni­czy inter­lo­ku­tor, prze­kro­czył pew­ną gra­ni­cę i teraz mówi: „Ten kwa­śny zapach […] to przede wszyst­kim”. Ale jego roz­mów­czy­ni oka­zu­je się wyro­zu­mia­ła. Może domy­śla się, może wie: „Po paru dniach zaczy­nam rozu­mieć, gdy mówi, / że boi się śnie­gu, że śnią mu się pola maków, / któ­re nigdy nie zakwit­ną ani nie zwięd­ną”.


Dawid Majer, Księga grawitacji

Wyda­ny przez Mami­ko tom Dawi­da Maje­ra nazwał­bym debiu­tanc­ką sum­mą. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że Majer posia­da intry­gu­ją­cą wyobraź­nię i efek­tow­nie wspo­ma­ga się nią przy kre­śle­niu deli­kat­nych, oni­rycz­nych obra­zów, jak choć­by ten: „Mia­łem sen: / uli­cą idzie nurek, / na koń­cu prze­wo­du / dopro­wa­dza­ją­ce­go tlen / jest lata­wiec, / wyso­ko”. Albo ten: „świt – sza­re biał­ko, któ­re wyszło ze mnie śle­po / z zajezd­ni two­rząc wiel­ki nie­czyn­ny dwo­rzec / z opusz­czo­nej wie­ży ciśnień moje cia­ło”. Ale nie sta­wia na swo­ją wyobraź­nię w cało­ści, nie uwal­nia jej od rygo­ru: „Mię­so jest czer­wo­ne i szmin­ka też, /ale szmin­ka w rzeź­ni / to rzecz nie­by­wa­ła. // Ptak śpie­wa, wyraź­nie. // W tej ścię­tej mro­zem smo­le / śpie­wa z całych sił. // Sły­szeć go / to zna­leźć płót­no nie­zna­ne­go mala­rza / na dachu osie­dlo­wej cie­płow­ni / albo kolo­ro­wą musz­lę w tram­wa­ju numer 15” – fra­zy tego typu prze­ko­nu­ją, że Majer zgrab­nie potra­fi przejść od suge­styw­nych przed­sta­wień o sur­re­ali­stycz­nym rodo­wo­dzie do zwy­kłych zapi­sów. Nie brak zresz­tą w utwo­rach Maje­ra nota­tek poświę­co­nych wyłącz­nie powsze­dnio­ści, tra­fia­ją się remi­ni­scen­cje, znaj­dzie się tu i zacię­cie poko­le­nio­we (naj­lep­sze umy­sły z nasze­go poko­le­nia / zmie­rza­ją do Euro­py”), i ujście dla – tak bym to nazwał z przy­mru­że­niem oka – wła­snych roz­li­czeń histo­rycz­no-publi­cy­stycz­nych, cza­sem pro­wo­ka­cyj­nych: „one idą dalej, zim­ne i w mil­cze­niu – / pomi­mo bitu, pisku opon – / czer­wo­ne cip­ki na Mon­te Cas­si­no”.

Trze­ba pod­kre­ślić, że w tek­stach Maje­ra nie brak kik­sów: hała­śli­wie brzmią zwłasz­cza auto­ma­tycz­ne zacią­gi z mowy potocz­nej, komicz­nie – dywa­ga­cje, filo­zo­ficz­ne w zało­że­niu, w wyko­na­niu try­wial­ne, ale potrak­to­wa­łem je jako dobro­dziej­stwo inwen­ta­rza, cza­sem nie­unik­nio­ne w debiu­cie, mię­dzy inny­mi dla­te­go wspo­mi­na­łem o debiu­tanc­kiej sum­mie. Nie ozna­cza to, że Księ­gę gra­wi­ta­cji nale­ży czy­tać przez pry­zmat zawar­tych w niej nie­do­cią­gnięć. Prze­ciw­nie. Przede wszyst­kim war­to zauwa­żyć, że Majer zda­je nam auten­tycz­ną rela­cję z wła­sne­go zado­mo­wie­nia się w wier­szu. Niko­go nie uda­je – jeśli się potknie, to na wła­snej dro­dze. Mnie taka posta­wa i podej­ście do pisa­nia prze­ko­nu­je, wolę, gdy poeta przy­pad­ko­wo zakrztu­si się jakimś wytar­tym slo­ga­nem niż gdy z peł­ną świa­do­mo­ścią odda­je się naśla­dow­nic­twu lub manie­rze.

Na świat w wier­szach Maje­ra skła­da się prze­strzeń pojem­na. Nie­za­sty­gła w żad­nym sche­ma­cie, mie­ści i „męż­czyzn pod skle­pem spo­żyw­czym piją­cych piwo wojak / i uma­wia­ją­cych się na skok”, i spa­ce­ru­ją­cą z psem kobie­tę, któ­ra pod pew­ny­mi wzglę­da­mi musi być wyjąt­ko­wa do tego stop­nia, że „gdy­by drze­wa / oprócz korze­ni i wia­tru / posia­da­ły płeć / i inte­li­gen­cję wszyst­kie bez wyjąt­ku / dały­by jej // ogień”. Śmierć w niej zawar­ta „ma świa­tła mija­nia i jest prze­pi­so­wa, / w żywym mie­ście kre­śli krwio­no­śne ukła­dy”, ale posia­da rów­nież poru­sza­ją­cy, oso­bi­sty wymiar: „Jak oswo­ić się ze śmier­cią mat­ki? / Nigdy wię­cej nie słu­chać jej ulu­bio­nych pio­se­nek? / Nigdy wię­cej nie ubrać się w ciu­chy, w któ­rych widzia­ła mnie po raz ostat­ni? / Nigdy wię­cej nie ubrać spodni, któ­re poży­czy­ła ode mnie chu­da na czas cho­ro­by? / Nigdy wię­cej nie pić kawy z kub­ka, któ­ry był jej ostat­nim kub­kiem kawy?”.

Księ­ga gra­wi­ta­cji to debiut, któ­ry ujął mnie dla­te­go, że dowo­dzi ogrom­nej wyobraź­ni, a rów­no­cze­śnie gro­ma­dzi zapi­sy uważ­nie odwzo­ro­wu­ją­ce rze­czy­wi­stość, zawie­ra zapi­sy nie­mal sen­ten­cjo­nal­ne, a rów­no­cze­śnie jest nie­wy­gła­ska­ny: widać, że Majer przed­kła­da wła­sną chro­po­wa­tą mowę nad obłe arie adep­ta poetyc­kie­go kon­ser­wa­to­rium. Jak sam zapi­sał: „Każ­da muzy­ka / rodzi się z sza­ro­ści”.


Agnieszka Mirahina, Radiowidmo

„dan­sing desant wiek żela­zny zlu­zo­wa­ny przez zło­mo­wi­sko radziec­kie / gar­ni­zo­ny przez odtaj­nio­ne mia­sta // kano­na­dy bom­bo­nier­ki wzdłuż głów­nych arte­rii na ryn­ku śmie­ci złom / meta­li kolo­ro­wych bate­ryj­ki pozy­tyw­ki / roz­ła­do­wa­ne razem z pio­ru­na­mi pomie­sza­ne spra­so­wa­ne w koro­wo­dzie / ogo­nie lataw­ca // gdzie rze­czy spo­ty­ka­ją się na nowo mie­sza­ją i giną w tłu­mie bła­zeń­sko // wygię­tych cudacz­nych splą­ta­nych pozba­wio­nych nazw” – zapi­sa­ła Agniesz­ka Mira­hi­na w debiu­tanc­kim tomie opu­bli­ko­wa­nym przez Biu­ro Lite­rac­kie. W jej liry­ce regu­lar­nie otrzy­mu­je­my opis tego, co mogło­by sta­no­wić przed­miot repor­ta­żu: tu w miej­scu opusz­czo­nym przez gar­ni­zo­ny radziec­kie poja­wia się tar­go­wi­sko, dyna­micz­na, nie­zno­szą­ca pust­ki poezja Mira­hi­ny od razu zastą­pi­ła szmelc żela­zny, pozo­sta­ły po prze­brzmia­łym cza­sie, szmel­cem pla­sti­ko­wym, wła­ści­wym dla współ­cze­sno­ści.

Zasta­na­wiam się, czy nie opła­ca­ło­by się tu zasto­so­wać kate­go­rii poko­le­nio­wych, choć na ogół wolę stro­nić od tego typu opty­ki. Ale spró­buj­my spoj­rzeć: oto obiek­ty, dla pew­nej zbio­ro­wo­ści sta­no­wią­ce wyraz znie­wo­le­nia, sta­ły się zwy­kłym zło­mem, na tej prze­mia­nie bły­ska­wicz­nie sko­rzy­sta­li współ­cze­śni, jeśli moż­na tak powie­dzieć, redu­cen­ci (wiersz nosi tytuł „Zło­mia­rze bio­rą wszyst­ko”), któ­rych zaję­cie – podob­nie jak stra­ga­ny z róż­no­ścia­mi tar­go­wych han­dla­rzy – sta­no­wi dla kolej­nej, młod­szej zbio­ro­wo­ści natu­ral­ny porzą­dek. Stąd mogły­by wyni­kać inte­re­su­ją­ce powią­za­nia oraz róż­ni­ce pomię­dzy oso­bi­stym doświad­cze­niem Mira­hi­ny, a obiek­tyw­ny­mi wła­ści­wo­ścia­mi i histo­rią przed­sta­wio­ne­go przez nią świa­ta. Ale, tak jak zazna­czy­łem, nie zamie­rzam docie­kać, o czy­im świe­cie pisze Agniesz­ka Mira­hi­na, swo­im czy poko­le­nio­wym. Intry­gu­je mnie za to odpo­wiedź na pyta­nie, jaki to jest świat? Wspo­mi­na­łem już, że dyna­micz­ny, ale posia­da rów­nież odmien­ne, intry­gu­ją­ce walo­ry. W pew­nej mie­rze został osa­dzo­ny na fun­da­men­tach dok­tryn na tyle zatar­tych, że umoż­li­wia Mira­hi­nie swo­bod­ne nawią­zy­wa­nie do histo­rycz­nych wyda­rzeń, ale bez nega­tyw­nej wyra­zi­sto­ści ide­olo­gicz­ne­go bala­stu. „wte­dy opusz­czam rękę / z faszy­stow­skim pozdro­wie­niem”- zapi­su­je Mira­hi­na. Gest zde­cy­do­wa­ny, ale w moim odczy­ta­niu posia­da nie tyle wymo­wę pro­wo­ka­cyj­ną, ile zwra­ca uwa­gę na wyko­rzy­sty­wa­ne przez Mira­hi­nę punk­ty odnie­sie­nia, na two­rzy­wo, któ­re posłu­ży­ło jej do skon­stru­owa­nia znacz­nej licz­by wier­szy, czy­li dwie tota­li­tar­ne ide­olo­gie XX wie­ku: faszy­stow­skiej i komu­ni­stycz­nej. Nimi się Mira­hi­na bawi, o nie zaha­cza, nie­raz pośred­nio i iro­nicz­nie, jak choć­by wte­dy, gdy zapi­su­je: „żeby zacząć mówić / we wszyst­kich języ­kach i tym jed­nym, naj­waż­niej­szym – po nie­miec­ku”.

Boha­ter­ka debiu­tanc­kie­go tomu Agniesz­ki Mira­hi­ny to postać, któ­ra mnie zain­try­go­wa­ła. Z jed­nej stro­ny wcie­la się w uczest­nicz­kę fan­ta­sma­go­rycz­ne­go zjaz­du NSDAP i sta­now­czym gło­sem wykrzy­ku­je nie­miec­kie powie­dzon­ka, z dru­giej pozo­sta­je „samot­na jak gra­nat któ­ry się toczy pustą bez­lud­ną uli­cą / i gdzieś po dro­dze zatra­ca cały roman­tyzm, bez sło­wa”. Wycho­dzi ze swo­ich żela­znych kostiu­mów, bez­sil­na. Radio­wid­mo zaczy­na nada­wać na słab­szych zakre­sach, mię­dzy komen­dy zakra­da się szum, poru­sza­ją­ce zakłó­ce­nia. „bie­gnę teraz w tych strzę­pach na skró­ty, żeby jak naj­szyb­ciej do cie­bie / dotrzeć, wybiec ci naprze­ciw, z roz­pę­du wpaść na cie­bie // i nie­chcą­co śmier­tel­nie cię prze­stra­szyć, śni­łaś mi się” – „te strzę­py” to mia­ła być nie­znisz­czal­na kon­struk­cja, to mia­ło być „moje żela­zne ja”. „i grzech oka­że się pier­wo­rod­ny jak ja / wytar­ta od ide­ału spa­lo­na słoń­cem skó­ra” – zapi­su­je Mira­hi­na. Zna­czą­ce: „wytar­ta od ide­ału”, czy­li dążą­ca do ide­ału i rów­no­cze­śnie zni­we­czo­na wobec nie­go. Wyda­je się, że w liry­ce Mira­hi­ny nie ma miej­sca na ide­ały, to samo doty­czy ide­olo­gii – może przy­słu­żyć się o tyle, o ile zosta­nie uni­ce­stwio­na, prze­two­rzo­na – wte­dy umoż­li­wi wyko­ny­wa­nie rady­kal­no-iro­nicz­nych gestów oraz posłu­ży jako ener­gia do napę­dza­nia Radio­wid­ma, nada­ją­ce­go nie­kie­dy zdu­mie­wa­ją­ce sygna­ły.


Teresa Radziewicz, Lewa strona

„Roz­po­czy­nam wędrów­kę w stro­nę zamknię­tą” – zapi­sa­ła Tere­sa Radzie­wicz w swo­im debiu­cie, wyda­nym przez Sto­wa­rzy­sze­nie Lite­rac­kie im. K.K. Baczyń­skie­go. W Lewej stro­nie szcze­gól­nie waż­ną rolę peł­nią wąt­ki wspo­mnie­nio­we, wyda­je się, że ową „stro­nę zamknię­tą” sta­no­wi czas prze­szło­ści. Radzie­wicz pró­bu­je go odtwo­rzyć. Jeśli zawo­dzi pamięć, a na gene­alo­gii nie moż­na pole­gać, wymy­śla go. Snu­je minio­ne rodzin­ne opo­wie­ści, cza­sem wspo­ma­ga­jąc się wyobraź­nią dopo­wia­da nie­zna­ne albo nie­za­koń­czo­ne epi­zo­dy, co jest nie­unik­nio­ne, sko­ro „Wszy­scy moi krew­ni tło­czą się i każ­dy chce, / by opi­sać jego histo­rię, nawet pra­dzia­dek Jakub, / któ­re­go w żad­nym razie nie mogę pamię­tać”. Wobec tej nie­pa­mię­ci w zapi­sach Tere­sy Radzie­wicz cza­sem poja­wia się żal, ale nie wyni­ka z nie­do­sta­tecz­ne­go prze­wer­to­wa­nia rodzin­nych kro­nik, ale z zanie­dba­nia, z tego, że w pew­nym cza­sie nie zada­li­śmy pytań, któ­rych teraz, gdy pra­gnę­li­by­śmy poznać odpo­wiedź, nie ma komu posta­wić. Być może spra­wi­ło to nagro­ma­dze­nie odmien­nych wyda­rzeń, wte­dy uzna­nych za nie­po­rów­ny­wal­nie istot­niej­sze, i uwa­ga im poświę­co­na spra­wi­ła, że umknę­ła nam część praw­dy o nas samych. Wte­dy doko­na­ło się to nie­po­strze­że­nie, ale teraz ta pust­ka uwie­ra, teraz boli. Radzie­wicz ujmu­je to pro­sto: „Żało­wać, że czło­wiek / zaczy­na pytać, kie­dy jest / za póź­no.”

„Kie­dy Marian­na nosi­ła ostat­nie­go syna, // śmierć tknę­ła dziad­ka kości­stym palu­chem, / jak­by woła­ła zna­jom­ka na jed­ne­go. Poszedł. / Może dla­te­go na każ­dym zdję­ciu ma w oczach / tajem­ni­cę; nie powie­dział wszyst­kie­go” – to następ­ny przy­kład gene­alo­gicz­nych obra­chun­ków autor­ki. Zno­wu zosta­ły zapi­sa­ne pro­stym języ­kiem, ale świad­czą o isto­cie tego, cze­go moim zda­niem zamie­rza doko­nać Radzie­wicz. Pra­gnie odna­leźć to, cze­go zmar­li nie pozo­sta­wi­li. Stąd pocho­dzi ból, tu ma swo­je źró­dło i żal za prze­szło­ścią, i dąże­nie do jej odtwo­rze­nia lub wymy­śle­nia. To, co było­by zado­wa­la­ją­ce dla gene­alo­ga, może nie wystar­czyć poecie. Utra­ta może być tak­że – nie­wy­czer­pa­na. Nigdy nie odna­le­zio­na. W utwo­rach Tere­sy Radzie­wicz rys melan­cho­lij­ny pozo­sta­je aż nad­to wyraź­ny. „Sma­ku­ję zaję­czy szczaw / i roz­tar­te w pamię­ci wspo­mnie­nie / roz­gry­zio­ne­go języ­ka. Wiem, // są miej­sca, któ­re muszę zro­zu­mieć / samo­dziel­nie” – zapi­sa­ła Radzie­wicz. Zna­mien­ne: świad­czy o bra­ku rela­cji mię­dzy posia­da­ną wie­dzą a dzia­ła­niem. Mówiąc krót­ko: zamiast dzia­ła­nia – roz­pa­mię­ty­wa­nie, nie­koń­czą­cy się cykl uświę­ca­ją­cych powro­tów do cza­su prze­szłe­go: „w dziób wło­żyć prze­szłość, tak jak w usta hostię”. Nic nie wska­zu­je na zakoń­cze­nie tego pro­ce­su, melan­cho­lij­ne trwa­nie wobec minio­ne­go może być w pewien spo­sób upa­ja­ją­ce: „Dla­te­go sku­pio­na wpa­tru­ję się, by zatrzy­mać / pia­sek w prze­wró­co­nej klep­sy­drze, / kie­dy ziar­na na krań­cach / roz­ło­żą cię­żar”.

War­to pod­kre­ślić, że pomiesz­czo­ne w Lewej stro­nie utwo­ry posia­da­ją – jak­by w kontrze wobec wła­sne­go bez­ru­chu wspo­mi­na­ją­cej obser­wa­tor­ki – ostre, sen­so­rycz­ne tło i ta wyra­zi­stość obra­zo­wa­nia Tere­sy Radzie­wicz, skon­fron­to­wa­na z sub­tel­no­ścią przed­sta­wia­nych przez nią scen, zapew­nia intry­gu­ją­cy efekt, moim zda­niem war­ty lek­tu­ry.


Bianka Rolando, Biała książka

Opu­bli­ko­wa­ny przez Wydaw­nic­two Świę­ty Woj­ciech debiut poetyc­ki Bian­ki Rolan­do to zasłu­gu­ją­cy na uwa­gę współ­cze­sny poemat gro­te­sko­wy. Jako pierw­sze sko­ja­rze­nie narzu­ca się Boska Kome­dia Dan­te­go, o czym świad­czy podob­na w poszcze­gól­nych czę­ściach, choć cało­ścio­wo odmien­na licz­ba pie­śni oraz nie­mal iden­tycz­ny trój­po­dział przed­sta­wio­ne­go świa­ta, nato­miast odróż­nia­ją go od niej ustruk­tu­ra­li­zo­wa­nie (pere­gry­na­cja Bian­ki Rolan­do oby­wa się w odwrot­nym kie­run­ku niż podróż Dan­te­go) oraz brak osą­dów o cha­rak­te­rze etycz­nym – to tyle, żeby pozo­stać przy ele­men­tar­nych podo­bień­stwach i róż­ni­cach.

Teraz pora na dodat­ko­we waż­ne zazna­cze­nie: moż­na mieć poważ­ne wąt­pli­wo­ści co do obec­no­ści w poema­cie Bian­ki Rolan­do kata­ba­zy – moty­wu fun­da­men­tal­ne­go dla dzie­ła wło­skie­go poety. W moim odczy­ta­niu o sen­sie przy­wo­ły­wa­nia tego topo­su może świad­czyć zwłasz­cza podział poema­tu Bian­ki Rolan­do; jego treść – nie­ko­niecz­nie. Mówiąc wprost – nie spo­sób wyklu­czyć, że Rolan­do i jej bia­łok­siąż­ko­we wcie­le­nia, Blu, Bru­na i Bian­ca, nie odwie­dzi­ły żad­nych zaświa­tów. Z pew­no­ścią żad­nych kon­kret­nych – na przy­kład powsta­łych w opar­ciu o sys­te­my reli­gij­ne. Załóż­my, że owe zaświa­ty Rolan­do stwo­rzy­ła, że okre­ślo­ny porzą­dek nazy­wa „Nie­bem”, „Pie­kłem” i „Czyść­cem”, ale jest to porzą­dek defi­ni­tyw­nie ziem­ski, i ta umow­ność nazw oraz – moim zda­niem – nie­speł­nia­ją­ca cen­tral­nej roli w poema­cie meta­fi­zy­ka skło­ni­ły mnie do posta­wie­nia tego wnio­sku.

Jaka per­spek­ty­wa zatem domi­nu­je w Bia­łej książ­ce? Gro­te­sko­wa. Dowo­dzą tego nie­ustan­ne prze­sko­ki tona­cji – z wyso­kiej w niską, cią­gle łącze­nie użyt­ko­wych ele­men­tów dnia powsze­dnie­go z pogłę­bio­nym opi­sem prze­żyć wewnętrz­nych, momen­ta­mi przy­po­mi­na­ją­ce mode­lo­we zesta­wia­nie wznio­słe­go z try­wial­nym. Zna­czą­ca oka­zu­je się rów­nież obec­ność meta­tek­stów pod­wa­ża­ją­cych donio­słość pie­śni Rolan­do: „Prze­stań, umilk­nij już, nie wiesz, jak fał­szu­jesz / Draż­ni mnie two­ja nacią­ga­na na zna­cze­nia pieśń”. Dystans to kolej­ny dowód na gro­te­sko­wą pro­we­nien­cję Bia­łej książ­ki. W „Czyść­cu” regu­lar­nie powra­ca­ją­cym moty­wem jest karu­ze­la, ale nie brak też odmien­nych zapi­sów świad­czą­cych o nawią­zy­wa­niu do tego, co jar­marcz­ne i bła­zeń­skie: „Idę więc po linie, co za zręcz­ność / Idę po linie sze­ro­kiej na hek­ta­ry /kiedy ją prze­kro­czy­łam, nie wiem / czy się bar­dziej odda­lam, czy nie”. Jeśli tak na to spoj­rzeć, war­to – obok Dan­te­go – przy­wo­łać Wit­ka­ce­go i Roma­na Jawor­skie­go – zwłasz­cza jego, inten­syw­nie – podob­nie jak Rolan­do – pochy­la­ją­ce­go się nad dorob­kiem kul­tu­ro­wym, tyle że z igłą – do prze­kłu­wa­nia bani poezji, bani malar­stwa, bani filo­zo­fii itp. Frag­ment Wese­la Hra­bie­go Orga­za mógł­by spo­koj­nie zna­leźć się w poema­cie Rolan­do: „Dżdży­sty wresz­cie nasta­je, zło­wiesz­czy pora­nek. Bez świer­go­tu pta­sząt. / Dogo­ry­wa świecz­ka czu­wań cało­noc­nych. / Gdzieś tuż w pobli­żu zwy­kłe­go kona­nia bose kro­czy życie. / Czła­piąc w grzą­skim ile, głów­ną szo­są do mia­sta podą­ża na jar­mark. / Bez­barw­na świa­do­mość z prze­krwio­ną czło­wie­ka spo­tka­ła się myślą / Po raz pierw­szy. / Cisza. Cisza wła­sna”. W języ­ku Rolan­do obok odwo­łań odno­szą­cych się do współ­cze­sno­ści, poja­wia­ją się za to inkli­na­cje moder­ni­stycz­ne. Blu, Bru­na i Bian­ca – moż­na uznać je za odręb­ne posta­ci czy nie­zbęd­ne ema­na­cje pozba­wio­nej prze­wod­ni­ka (posia­da­ne­go przez Dan­ta) oso­bo­wo­ści Rolan­do, ale moż­na też potrak­to­wać je jako wytwo­ry gro­te­sko­wej podró­ży autor­ki w głąb samej sie­bie: „Muszę już chó­ral­nie, oral­nie, muszę pisz­czeć już / w trzech posta­ciach, w trzech wygod­nych zapa­chach / Sto­ję na zło­tym trój­no­gu przed tobą, żeby się nie potknąć”. Nie­wy­klu­czo­ne, że tam – nie na wyso­ko­ściach, nie w świe­cie nad­na­tu­ral­nym – znaj­du­je się jej pie­kło, nie­bo i czy­ściec. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że istot­ność Bia­łej książ­ki leży w zróż­ni­co­wa­nych moż­li­wo­ściach jej odczy­ta­nia. Nie­któ­rzy zoba­czą w niej rze­czy poważ­ne i donio­słe, ja wolę widzieć bły­sko­tli­wą gro­te­skę.


Anna Wieser, Delta

W opu­bli­ko­wa­nym nakła­dem Woje­wódz­kiej Biblio­te­ki Poezji debiu­tanc­kim tomie Anny Wie­ser war­to zwró­cić uwa­gę na połą­cze­nie okru­cień­stwa i bez­rad­no­ści, ten rys rze­czy­wi­sto­ści skre­ślo­nej przez poet­kę moż­na by obra­zo­wo spro­wa­dzić do fra­zy: „Umiem polo­wać, ale nie umiem jeść”. Mamy w Del­cie do czy­nie­nia zarów­no z bez­względ­no­ścią same­go świa­ta, ale też postać przed­sta­wio­na w utwo­rach Anny Wie­ser wyda­je się dra­ma­tycz­nie roz­pię­ta mię­dzy wła­sną skłon­no­ścią do wyko­ny­wa­nia bestial­skich gestów, a jakąś for­mą czu­łej i ujmu­ją­cej bez­sil­no­ści: „pamię­ta­my cie­pło w nas ale nie wie­my / co z nim zro­bić”. Boha­ter­ka wier­szy Anny Wie­ser to postać zasad­ni­czo pasyw­na, rela­cja obser­wa­tor­ki w jej tek­stach prze­wa­ża nad zapi­sa­mi świad­czą­cy­mi o bez­po­śred­nim uczest­nic­twie w opi­sy­wa­nych zda­rze­niach, wystar­czy spoj­rzeć na fra­zy roz­po­czy­na­ją­ce nie­któ­re wier­sze: „Patrzę jak”, „Moja bab­ka Wale­ria”, „Wszy­scy męż­czyź­ni poszli się prze­brać”, „Był listo­pad”. Tak pra­cu­je opty­ka widza, nie tego, kto oso­bi­ście bie­rze udział w okre­ślo­nych wyda­rze­niach. Cza­sem wyda­je się, jak­by ta dłu­go­trwa­ła pasyw­ność przy­go­to­wa­ła ją na obo­jęt­ne przy­ję­cie gestu wście­kło­ści, na bez­rad­ność w dra­stycz­nym wyda­niu, jak choć­by tu: „Jeśli nie mogę prze­mó­wić / języ­kiem innym niż cia­ło / wchodź i macaj moje kości / Gwałć mnie spo­koj­nie”.

Świat Anny Wie­ser posia­da obse­syj­ne zna­mio­na. Został zacie­śnio­ny. Skon­den­so­wa­ny. Przy­po­mi­na bry­łę, z któ­rej nie moż­na się wydo­stać: „Pod­no­szę wzrok i zawsze tra­fiam / na gru­bą mem­bra­nę bęb­na”. Osa­dze­nie w miej­scu para­dok­sal­nie doty­ka rów­nież ele­men­tów z natu­ry rucho­mych: „Moje ryby pły­ną w odwrot­nych kie­run­kach […] Za każ­dym razem dosię­ga­ją dal­szych wód / i wra­ca­ją jakimś cudem / w to samo miej­sce”. Tak­że posta­ci poja­wia­ją­ce się w wier­szach Anny Wie­ser dotkli­wie doświad­cza­ją tego ogra­ni­cze­nia prze­strze­ni: „Moja mat­ka zamy­ka się w poko­ju / pokój jest w kształ­cie kwa­dra­tu / ma jed­no okno / ale zasło­nię­te”. War­to zauwa­żyć, że ta opre­syj­na wła­ści­wość rze­czy­wi­sto­ści w Del­cie zosta­ła wzmoc­nio­na przez tem­po samych wier­szy: mono­ton­ne, mogło­by przy­po­mi­nać mecha­nicz­ne puka­nie do drzwi. O ile drzwi ist­nie­ją. O ile to wszyst­ko doty­czy świa­ta mate­rial­ne­go. „Na razie sie­dzę w par­ku gra­ni­ce nie sta­wia­ją opo­ru / nie ma wyj­ścia” – zapi­su­je Anna Wie­ser i wte­dy moż­na nabrać co do tego wąt­pli­wo­ści.

Może zatem pro­blem tkwi w bra­ku opo­ru ze stro­ny obiek­tów wystar­cza­ją­co sta­bil­nych, aby w opar­ciu w nie wzmoc­nić się albo je znisz­czyć. W pew­nych sytu­acjach przed­sta­wio­nych w Del­cie to nie­wy­klu­czo­ne. Moż­li­we, że ta kon­den­sa­cja posia­da źró­dła o cha­rak­te­rze wewnętrz­nym, a mate­ria, na któ­rą zosta­ła prze­nie­sio­na, oka­zu­je się zbyt sła­ba, aby wytrzy­mać jej napór. Stąd bie­rze się nie­pew­ność. Zawie­sze­nie. Może to ryzy­kow­ny trop, ale w podob­ny spo­sób James Mat­thew Bar­rie skon­stru­ował postać Pio­tru­sia Pana, któ­ry miał to do sie­bie, że zawsze pozo­sta­wał mię­dzy-pomię­dzy. Lek­tu­ro­we odnie­sie­nia w liry­ce Wie­ser wyda­ją się dia­me­tral­nie odmien­ne, ale mecha­ni­ka funk­cjo­no­wa­nia boha­te­rów w pew­nych zakre­sach pozo­sta­je nie­mal iden­tycz­na. Popa­trz­my: „Gdy­byś mógł pozo­stać jed­no­cze­śnie / w ciem­nym i jasnym poko­ju / wci­snąć pal­ce w szcze­li­nę / gdzie świa­tło prze­cho­dzi przez obręcz / roz­sz­cze­pia się i ciemnieje/”.

„Odwró­ci­łam praw­dę na lewą stro­nę” – zapi­sa­ła Anna Wie­ser. Jej świat został zagęsz­czo­ny do tego stop­nia, że poja­wi­ły się kom­pli­ka­cje doty­czą­ce roz­po­zna­wa­nia ele­men­tar­nych war­to­ści. A co dzie­je się wte­dy, gdy nie posia­da się moż­li­wo­ści roz­po­zna­wa­nia praw­dy i fał­szu? Wte­dy zaczy­na się uda­wać. „Zmie­niam pozy­cję z leżą­cej na sie­dzą­cą i odwrot­nie / uda­ję że piszę uda­ję że słu­cham” – dekla­ru­je Wie­ser, potem doda­je, że nawet „Wody są lodo­wa­te ale potra­fią uda­wać”. Odróż­nia­nie praw­dy od fał­szu nale­ży zosta­wić kazno­dzie­jom. W poezji pięk­ne jest zwłasz­cza to waha­nie, ta wszę­do­byl­ska nie­pew­ność.


Wiersze nominowanych autorów

Wal­de­mar Jocher

to na złe patrzenie (nocą ślepnie wszystko)

wczo­raj księ­życ miał wło­sy, zwi­sa­ją­ce
tuż nad dachem i był dziew­czy­ną, ran­ną
suk­nię zdej­mo­wał przez gło­wę – krwa­wiąc
przy każ­dym wde­chu, więc co robisz noca­mi?

na taką ranę przy­sta­ły moje war­gi, niech zasnę
albo cho­ciaż zapło­nę two­im usy­pia­niem
i to, co nisz­czą oczy – czy ktoś potra­fi unieść,
napra­wić i zdjąć zasło­nę? kie­dy wszyst­ko widać

przez dziu­rę wydrą­żo­ną, w ścia­nie, wyda­je się,
że star­sze ode mnie są tyl­ko two­je war­ko­cze.
tego nie widzisz, tego nie poj­miesz. jedy­nie patrzysz,
a usta parzą, wciąż, moje. ale bez jęku, ale bez bar­wy.


Mał­go­rza­ta Leb­da

osy

puch­nie­my odda­le­ni od domu w brze­zi­nie gdzie
mie­li­śmy zna­leźć schron i kości a weszli­śmy w jądro
przy­ję­li­śmy jad i wybuchł w nas pożar roz­la­ło się słoń­ce


Joan­na Lech

Z braku

Ten kwa­śny zapach – powie­dział, to przede wszyst­kim,
a jesz­cze ścia­ny, zim­no i suche ręce leka­rzy,
któ­re myją po każ­dym doty­ku.

Poza tym nie­bo i wszyst­ko na zewnątrz.

Po paru dniach zaczy­nam rozu­mieć, gdy mówi,
że boi się śnie­gu, że śnią mu się pola maków,
któ­re nigdy nie zakwit­ną ani nie zwięd­ną.


Dawid Majer

HOMO ERECTUS

Krę­gi wod­ne -
w każ­dym wier­szu
po kamie­niu
wstę­po­wa­nie na coraz wyż­sze
abdy­ka­cje,

któ­re sze­ro­kim echem
roz­cho­dzą się
po brze­gach mórz, jezior,
kałuż oraz sta­wów.

Jeże­li zwie­rzę jest w świe­cie
jak woda w wodzie,
czło­wiek jest w świe­cie
jak w wodzie kamień.

Na dnie
każ­dy kamień śni
o byciu wyspą.

Mia­łem sen:
uli­cą idzie nurek,
na koń­cu prze­wo­du
dopro­wa­dza­ją­ce­go tlen
jest lata­wiec,
wyso­ko.

[VII 2001, XII 2005]


Agniesz­ka Mira­hi­na

Żelazo

żela­zo puści­ło i mogę otwo­rzyć oczy, mam gorącz­kę, czu­ję żela­zo,
teraz już sto­pio­ne, nie śpij pro­szę,

mówię żela­zo, siła tego snu, żela­znej obrę­czy, lub żeber jakiejś trum­ny,

daję ci żela­zo żeby prze­pro­wa­dzić cię z góry na dół, od sło­wa do sło­wa,
bar­dzo wąską ścież­ką,

gdy­bym się potknę­ła i powie­dzia­ła ogień, w oka­mgnie­niu wyle­cia­ła­bym
w powie­trze,

muszę więc trzy­mać się ścież­ki, żela­znej siły tych prze­żyć,

w poko­ju, któ­re­go kształt po prze­bu­dze­niu powin­nam była sobie
natych­miast dopo­wie­dzieć,

ale nie zro­bi­łam tego i cały pokój wypchnę­łam na kory­tarz,

skut­kiem cze­go w miej­scu gdzie wcze­śniej był pokój zosta­łam tyl­ko
ja i ciśnie­nie, któ­re we mnie rosło i prze­ro­sło, mnie

moje żela­zne ja, wygię­ło kosmicz­nie i roz­strze­li­ło na kawał­ki,

bie­gnę teraz w tych strzę­pach na skró­ty, żeby jak naj­szyb­ciej do cie­bie
dotrzeć, wybiec ci naprze­ciw, z roz­pę­du wpaść na cie­bie

i nie­chcą­co śmier­tel­nie cię prze­stra­szyć, śni­łaś mi się


Tere­sa Radzie­wicz

* * *

Nie pamię­tam dnia, w któ­rym mat­ka
poda­ro­wa­ła mnie świa­tu, ale umiem
przy­glą­dać się rze­czom pod świa­tło.

Widzę zie­lo­ne aure­ole spo­dzie­wa­ne­go,
mięk­ką zapo­wiedź igieł na modrze­wiach
przy mojej dro­dze; za trzy­dzie­ści lat
ktoś zde­cy­du­je, że zabie­ra­ją zbyt wie­le

powie­trza. Wdy­cham zapach miejsc,
któ­rych cią­gle doty­kam.


Bian­ka Rolan­do

Pieśń czwarta

Love will tear us apart

Oto efekt pry­zma­tu, jed­nak lek­cja fizy­ki
Zja­wi­sko cał­ko­wi­te­go wewnętrz­ne­go odbi­cia
pozwa­la użyć pry­zma­tu jako ide­al­ne­go ele­men­tu
odbi­ja­ją­ce­go świa­tło, mam kąt wyno­szą­cy 62°
kąt mię­dzy ścia­na­mi, gdzie skry­łam reszt­ki
Odro­bi­na miło­sier­dzia ubra­ne­go w pla­sti­ko­we kwia­ty
roz­sz­cze­pi­ła mnie na kil­ka barw, na kil­ka wła­ści­wo­ści
już nie mogła­bym być tyl­ko jako Bian­ka
Muszę już chó­ral­nie, oral­nie, muszę pisz­czeć już
w trzech posta­ciach, w trzech wygod­nych zapa­chach
Sto­ję na zło­tym trój­no­gu przed tobą, żeby się nie potknąć
Jestem teraz jesz­cze bar­dziej zwi­chro­wa­na niż zwy­kle
Moje czar­ne patycz­ki w kon­struk­cji koron­ko­wej
poła­ma­ły nóż­ki, zresz­tą mecha­nik kon­struk­cji to wie
były za sil­ne prze­cią­że­nia na deli­kat­ny mate­riał
Moż­na było się tego spo­dzie­wać od same­go począt­ku
Z prze­ra­że­nia tą kata­stro­fą każ­dy z kolo­rów uciekł
pośpiesz­nie cho­wa­jąc swe atry­bu­ty w zaro­śla
byś nie zauwa­żył, że wszy­scy są nadzy i tacy sła­bi
Sta­łeś jesz­cze przez chwi­lę, a potem z miną znu­dzo­ną
krok za kro­kiem wra­ca­łeś do domu na obiad
pozo­sta­wia­jąc mnie tak bar­dzo inną, poko­lo­ro­wa­ną
Mój pierw­szy kawa­łek scho­wał się w norze jako Nie­me
cze­kał on do wie­czo­ra, by ruszyć na noc­ne łowy i ruję
Dru­gi kawa­łek zna­lazł się pod ściół­ką i przy­tu­lał się
ucie­kał do przy­god­nych fute­rek dają­cych cie­pło
Trze­ci zaś skle­cił sobie gniaz­do z ostrej trzci­ny
Po pew­nym cza­sie zosta­łam wywą­chi­wa­ną
Moje tro­py zna­ły już wszyst­kie dzi­kie zwie­rzę­ta
Bian­ka już nie jestem tu, oto moje trzy ramio­na
Tyl­ko dla two­jej oso­bi­stej pocie­chy
przed­sta­wiam ci: Bian­ca, Bru­na, Blu


Anna Wie­ser

Ja zwierzę

Jestem odwró­co­ne i cią­gnię­te
przed moim domem
Zdej­mij mnie niech nie będę
zwierz drze­wo czło­wiek ja
Ja zwie­rzę
Umiem polo­wać ale nie umiem jeść
dra­pię się widel­cem któ­ry mi wci­skasz
i wyba­czasz nie­po­rad­ność
Pie­lę­gnuj mnie
Piel
Będę kosz­to­wać tyle ile mi wło­żysz do ust
Na razie tyl­ko mi się ule­wasz
nie do znie­sie­nia miło­ścią

O autorze

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Powiązania