Waldemar Jocher, Reszta tamtego ciała
W opublikowanym przez Instytut Mikołowski debiucie Waldemara Jochera zwyczajne znaki i pojęcia zostają zaopatrzone w złośliwe właściwości. Często zdeformowane, zyskują autonomię i – występując zawsze w znacznym nagromadzeniu – stają się elementem osaczającym, utrudniającym orientację, a także ograniczającym możliwość porozumienia na elementarnym poziomie. „nieświadomość jest gęsta i wypełnia ubiory. / mniej więcej tak tuszuje się równowagę, z trudem utrzymując / dłonie na końcach języka. swoim ciepłym spojrzeniem schodzi // i urywając dźwięki zwiastuje: a to koniec świata, a to nowe ścieżki” – zapisuje Jocher. W wersie rozpoczynającym ten sam wiersz, pierwszy w tomie, zapowiadał: „kiedyś wszystko stanie się wymowne. w naszym języku / pojawi się ręka”. Czy to znaczy, że teraz nie jest jeszcze wymowne? A może – klarowne? Waldemar Jocher sprawia wrażenie, jakby – pogrążony w swoim skomplikowanym języku, opisującym chaos i generującym chaos – domagał się konkretu, pewnego – może nawet ideowego – rozświetlenia. Może dlatego czasem występuje w roli zbiorowego „my” i wtedy udaje się mu ów chaos jakoś zbilansować, wtedy pojawia się możliwość „wystukania rytmu wzajemnych uzależnień”, lecz jego inklinacje do dekonstrukcji wydają się zdecydowanie wyraźniejsze i w rezultacie ten nieporządek, przedstawiony za pomocą imponująco zasobnego języka, nie doskwiera, ale stanowi jego właściwy żywioł.
Popatrzmy: „tutaj musi / pojawić się wzmianka o dramatycznych próbach weryfikowalności / liter, ciała i wysiłków. kiedyś przemówimy, nie zostawiając śladów” – zapisał Jocher i od razu można przywołać mowę rozumianą jako obciążenie, utrwalony w literaturze motyw niewdzięcznego narzędzia, ale równocześnie nie sposób powstrzymać się od stwierdzenia, że Jocherowi ta niewygoda odpowiada, że upaja się nią, czasem z wdziękiem, zawsze – z premedytacją. „skrupulatnie, rozstawiam znaki. / żeby cokolwiek pozostawić oglądam się i umykam obojętności” – zakładam, że nie ma tu ironii, przeciwnie: dekonstrukcja dekonstrukcją, niemożność niemożnością, ale pomniczek by się przydał i nie piszę tego złośliwie: powszechnie znany cytat „nie ma nic poza tekstem” można – również poważnie – zaopatrzyć w komentarz „dopóki nie wyjdzie z niego autor”. Artysta.
„mimochodem odwracamy głowy, pod wiatr – / można by go połknąć od razu, by już nigdy niczego nie chłonąć” – podoba mi się w liryce Jochera to sygnalizowane już na początku rozdarcie: między wszystkożernym żywiołem mowy, bezustannie fluktuującym, a pragnieniem osiągnięcia jakiegoś efektywnego stanu stabilności. Intrygujące: za jaką cenę? Mógłbym podpowiedzieć: martwe nie chłonie. „budujemy mosty z drgań” – zapisuje Jocher – „pasma z brzmień zalewają wszechmocną powściągliwość” – i w ten sposób podsyca ogień pod kotłem swoich zróżnicowanych dykcji, a z drugiej strony regularnie powtarza się w jego liryce motyw ręki/dłoni, jako elementu w pierwszym skojarzeniu nasuwającym na myśl pewność, zaufanie, oparcie. Zatem: co ma być? Pomniczek trwalszy czy sam żywioł mowy, „odpadanie skorup” czy „nowe garście / ziemi na zwyczajnych dłoniach”? Przyznam, że nie mam pojęcia. A co na to sam Jocher? Hmm… „to / się nawzajem gryzie: umowne duchy i plan na życie”.
Małgorzata Lebda, Tropy
W wydanym w bibliotece „Zeszytów Poetyckich” debiucie Małgorzaty Lebdy na uwagę zasługuje zwłaszcza mitologizowanie przeszłości. Zostało dokonane w interesujący sposób. Pojawiają się tu wprawdzie – co z racji przywołanego zabiegu można było przewidzieć – obrazy o proweniencji arkadyjskiej, zapewne posiadające źródło w czasie dziecięcych doświadczeń: „ze szczytu widać jak chłopcy we wsi palą ogniska wtórują / im strzały z puszek z dezodorantów”, tyle że stanowią tło, niewiele znaczącą osnowę. Zaraz za nimi zjawiają się odmienne zapisy: „zwierzęta ciche i posłuszne / przyjmowały w siebie prąd i nóż” i to im przypada główna rola w tomie Małgorzaty Lebdy: to one wytwarzają nieustające poczucie zagrożenia, dominujące w jej utworach, one świadczą o irracjonalności i okrucieństwie tego świata, „gdzie / mieliśmy znaleźć schron i kości a weszliśmy w jądro / przyjęliśmy jad i wybuchł w nas pożar rozlało się słońce”. Zatem zamiast idylli otrzymujemy nasycony paradoksalnymi detalami dreszczowiec, w którym „Ryby / zapuszczają korzenie kwitną i owocują”, „Bóg / robi przerębel […] czyści swoje łuski”, a ukazani w nim mieszkańcy „mają blizny ciemne znamiona na skórze odrębne / historie miejsca i przyjaciół którzy odeszli już do swoich kobiet / wierzą w zabobony omamy święte szczeliny które są w nich”.
„zabobony omamy święte szczeliny” – trzeba to powtórzyć. Postaci pojawiające się w wierszach Małgorzaty Lebdy – stojąc wobec wspomnianego i nie zawsze dookreślonego poczucia zagrożenia – sprawiają wrażenie, jakby pragnęły zutylizować swój lęk właśnie w ten sposób: odprawiając rytuały, zdając się na moc zaklęć, hołdując świętym gestom i zabobonom: „odprawiamy gusła // zrywamy kwiaty berberysu zanosimy w miejsca gdzie / pochowaliśmy zwierzęta tak oddajemy im hołd / nie pamiętamy imion”. Nieracjonalna rzeczywistość domaga się absurdalnych – ze zdroworozsądkowego punktu widzenia – zachowań. I otrzymuje je w znacznej ilości, popatrzmy: oto „kobiety one powtarzają zaślubiłam wilkołaka”, a sama narratorka wykonuje niesłychanie plastyczny, za to doszczętnie irracjonalny gest: „nagle chcę wrócić / do źródła wyciągnąć echa z wody żeby nas wołały”.
Sama mitologizacja – warto podkreślić sposób jej działania, bowiem jest to sporadycznie spotykane we współczesnej liryce wykorzystanie tego chwytu – pełni w utworach Małgorzaty Lebdy rolę redukującą. Okalecza, a potem niweczy przedstawioną w Tropach rzeczywistość. Nie tamuje chaosu, nie porządkuje świata – rytuały i zaklęcia okazują w ostatecznym rozrachunku niewystarczające, chybione wobec tego, co miały okiełznać: lęk, cierpienie, los. Stanowią ewentualnie placebo – ten tytuł nosi druga część tomu Lebdy oraz zamieszczony w niej wiersz, gdzie padają słowa: „na wszystko mamy jeden lek / i te same wątpliwości”. Czyli – o ile nadążam za autorką – rzeczywistości z założenia nie sposób opanować przy pomocy intelektu, okazało się, że nie można jej ogarnąć również za sprawą magii, zatem można ją wyłącznie trawić. Tak jak placebo. Obojętnie. (Choć tego akurat Małgorzata Lebda nie napisała).
Joanna Lech, Zapaść
W wydanym w Bibliotece Laureatów Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. J. Bierezina pod auspicjami „Arterii” debiutanckim tomie Joanny Lech dominują obsesyjne opisy zamierania, głodu i skąpe, za to równie natrętne sygnały, wysyłane jakby w dążeniu do rozpoznania świata, a zwłaszcza swojej własnej obecności, ale ostatecznie niestwierdzające niczego, niedające żadnego przekonania co do zasadniczych kwestii. „Ponieważ życie składało się z zimnych obrazów” – zapisała Joanna Lech i ten cytat proporcjonalnie oddaje właściwości obrazowania w jej wierszach: pejzaży zastygłych, krajobrazów nieprzystępnych, odstręczających, okaleczonych przez chłód i przesyconych wilgocią, „która wciska się tu przez wszystkie szczeliny”.
Na szczególną uwagę w tomie Joanny Lech zasługuje kilka zagadnień. Pierwsze można powiązać z gestem przełykania, raz po raz wracającym na stronach Zapaści. „Tam będzie wzbierać, / będzie zarastać łuską i uczyć się przełykać” – taką przyszłość przeznacza Lech dla jednej z bohaterek swoich wierszy, „wszystko można przełknąć” – dodaje w innym. Odczytałem to jako zapisy osoby definiującej na własny użytek sytuację depresyjnego zamknięcia w bezsilności, gdzie „przełknąć” może oznaczać „przetrwać”, „obejść się bez czegoś/kogoś”. Ten świat jest wypatroszony, pusty, jak zapisuje Joanna Lech „skurczył się do oczu – gdzieś tam są sidła i słychać mlaskanie”. Jedyne elementy, za pomocą których nadal oddziałuje na zmysły, okazują się – ze swojej natury – nieuchwytne: „Może jeszcze próbujesz coś złapać – tamtą chwilę, rozcięte niebo, siebie / na zdjęciu? Przecież niczego tu nie ma. Nic tu nie jeździ; pusty dworzec, / ławki, perony. Las za zakrętem. Niczego tu nie ma, // powtarzam, gdy sięgasz do góry i między palcami łuszczy się światło; / ostatnie błyski, okruchy, które tak trudno zatrzymać, trudno się ich uchwycić”.
W poezji Joanny Lech – i to mogłoby być kolejne zagadnienie – ta poznawcza deprywacja zostaje doprowadzona do momentu krańcowego, gdzie „coś” albo – to chyba lepsze ujęcie – „ktoś” nie oznacza innego, ale samego siebie. Zanim Lech skreśli ostateczną kwestię: „Nie rozpoznaję w tym siebie”, wprost świadczącą o definitywnym rozdźwięku pomiędzy nią, a otaczającą ją rzeczywistością, zanim – zachwiana wobec elementarnego porządku – da wyraz zagubieniu i niepewności, taktując w wierszach czas zdawkowymi określeniami w stylu „chyba południe”, dokonuje przewlekłej i rozpaczliwej autodiagnozy, gdy „słowa same wychodzą spod skóry, / obce i ciche, i dziwnie zatarte”, a „Z wnętrza wychodzą sny / nagie i obce”. Ta obcość wobec siebie, na powyższym przykładzie przedstawiona w wymowny sposób, rozprzestrzenia się, jej uciążliwa obecność jest zaraźliwa i przenosi się na otoczenie: „kiedy przesuwam palcami po twojej dłoni, staje się zimna / blada i tak samo obca”.
Można by również pochylić się – i to mogłoby być kolejna, zasługująca na uwagę, kwestia w liryce Joanny Lech – nad motywem głodu w jej utworach. „Zjadaliśmy się nawzajem, a głód, / ten zimny dotyk, zaplatał w nas supły, podchodził do gardeł” – ów reminiscencyjny zapis mógłby sugerować, że głód stanowił test na fizykalne istnienie: rzeczywistości i własne, i można odnieść wrażenie, że był jego – wobec braku odmiennych – jedyną dostępną miarą. Jak gdyby pochłanianie mogło stanowić wyłączną sankcję obecności, nieprzypadkowo głód został tu zrównany ze zmysłem dotyku i pozostawia po sobie ślady: „Blizna, która przechodzi przez gardło, / zaczęła się od dotyku”. Może to jedyne namacalne ślady, dowody desperackich wysiłków, żeby pozostać w świecie – realnym, w kondycji – na tyle niezachwianej, żeby nie zapaść się tam, gdzie swój urząd sprawują urojone zapachy oraz żywioły pozbawione właściwości, które tu znaliśmy.
W wierszach Joanny Lech pojawia się niewiele postaci. Jedna z nich, jej tajemniczy interlokutor, przekroczył pewną granicę i teraz mówi: „Ten kwaśny zapach […] to przede wszystkim”. Ale jego rozmówczyni okazuje się wyrozumiała. Może domyśla się, może wie: „Po paru dniach zaczynam rozumieć, gdy mówi, / że boi się śniegu, że śnią mu się pola maków, / które nigdy nie zakwitną ani nie zwiędną”.
Dawid Majer, Księga grawitacji
Wydany przez Mamiko tom Dawida Majera nazwałbym debiutancką summą. Nie ulega wątpliwości, że Majer posiada intrygującą wyobraźnię i efektownie wspomaga się nią przy kreśleniu delikatnych, onirycznych obrazów, jak choćby ten: „Miałem sen: / ulicą idzie nurek, / na końcu przewodu / doprowadzającego tlen / jest latawiec, / wysoko”. Albo ten: „świt – szare białko, które wyszło ze mnie ślepo / z zajezdni tworząc wielki nieczynny dworzec / z opuszczonej wieży ciśnień moje ciało”. Ale nie stawia na swoją wyobraźnię w całości, nie uwalnia jej od rygoru: „Mięso jest czerwone i szminka też, /ale szminka w rzeźni / to rzecz niebywała. // Ptak śpiewa, wyraźnie. // W tej ściętej mrozem smole / śpiewa z całych sił. // Słyszeć go / to znaleźć płótno nieznanego malarza / na dachu osiedlowej ciepłowni / albo kolorową muszlę w tramwaju numer 15” – frazy tego typu przekonują, że Majer zgrabnie potrafi przejść od sugestywnych przedstawień o surrealistycznym rodowodzie do zwykłych zapisów. Nie brak zresztą w utworach Majera notatek poświęconych wyłącznie powszedniości, trafiają się reminiscencje, znajdzie się tu i zacięcie pokoleniowe (najlepsze umysły z naszego pokolenia / zmierzają do Europy”), i ujście dla – tak bym to nazwał z przymrużeniem oka – własnych rozliczeń historyczno-publicystycznych, czasem prowokacyjnych: „one idą dalej, zimne i w milczeniu – / pomimo bitu, pisku opon – / czerwone cipki na Monte Cassino”.
Trzeba podkreślić, że w tekstach Majera nie brak kiksów: hałaśliwie brzmią zwłaszcza automatyczne zaciągi z mowy potocznej, komicznie – dywagacje, filozoficzne w założeniu, w wykonaniu trywialne, ale potraktowałem je jako dobrodziejstwo inwentarza, czasem nieuniknione w debiucie, między innymi dlatego wspominałem o debiutanckiej summie. Nie oznacza to, że Księgę grawitacji należy czytać przez pryzmat zawartych w niej niedociągnięć. Przeciwnie. Przede wszystkim warto zauważyć, że Majer zdaje nam autentyczną relację z własnego zadomowienia się w wierszu. Nikogo nie udaje – jeśli się potknie, to na własnej drodze. Mnie taka postawa i podejście do pisania przekonuje, wolę, gdy poeta przypadkowo zakrztusi się jakimś wytartym sloganem niż gdy z pełną świadomością oddaje się naśladownictwu lub manierze.
Na świat w wierszach Majera składa się przestrzeń pojemna. Niezastygła w żadnym schemacie, mieści i „mężczyzn pod sklepem spożywczym pijących piwo wojak / i umawiających się na skok”, i spacerującą z psem kobietę, która pod pewnymi względami musi być wyjątkowa do tego stopnia, że „gdyby drzewa / oprócz korzeni i wiatru / posiadały płeć / i inteligencję wszystkie bez wyjątku / dałyby jej // ogień”. Śmierć w niej zawarta „ma światła mijania i jest przepisowa, / w żywym mieście kreśli krwionośne układy”, ale posiada również poruszający, osobisty wymiar: „Jak oswoić się ze śmiercią matki? / Nigdy więcej nie słuchać jej ulubionych piosenek? / Nigdy więcej nie ubrać się w ciuchy, w których widziała mnie po raz ostatni? / Nigdy więcej nie ubrać spodni, które pożyczyła ode mnie chuda na czas choroby? / Nigdy więcej nie pić kawy z kubka, który był jej ostatnim kubkiem kawy?”.
Księga grawitacji to debiut, który ujął mnie dlatego, że dowodzi ogromnej wyobraźni, a równocześnie gromadzi zapisy uważnie odwzorowujące rzeczywistość, zawiera zapisy niemal sentencjonalne, a równocześnie jest niewygłaskany: widać, że Majer przedkłada własną chropowatą mowę nad obłe arie adepta poetyckiego konserwatorium. Jak sam zapisał: „Każda muzyka / rodzi się z szarości”.
Agnieszka Mirahina, Radiowidmo
„dansing desant wiek żelazny zluzowany przez złomowisko radzieckie / garnizony przez odtajnione miasta // kanonady bombonierki wzdłuż głównych arterii na rynku śmieci złom / metali kolorowych bateryjki pozytywki / rozładowane razem z piorunami pomieszane sprasowane w korowodzie / ogonie latawca // gdzie rzeczy spotykają się na nowo mieszają i giną w tłumie błazeńsko // wygiętych cudacznych splątanych pozbawionych nazw” – zapisała Agnieszka Mirahina w debiutanckim tomie opublikowanym przez Biuro Literackie. W jej liryce regularnie otrzymujemy opis tego, co mogłoby stanowić przedmiot reportażu: tu w miejscu opuszczonym przez garnizony radzieckie pojawia się targowisko, dynamiczna, nieznosząca pustki poezja Mirahiny od razu zastąpiła szmelc żelazny, pozostały po przebrzmiałym czasie, szmelcem plastikowym, właściwym dla współczesności.
Zastanawiam się, czy nie opłacałoby się tu zastosować kategorii pokoleniowych, choć na ogół wolę stronić od tego typu optyki. Ale spróbujmy spojrzeć: oto obiekty, dla pewnej zbiorowości stanowiące wyraz zniewolenia, stały się zwykłym złomem, na tej przemianie błyskawicznie skorzystali współcześni, jeśli można tak powiedzieć, reducenci (wiersz nosi tytuł „Złomiarze biorą wszystko”), których zajęcie – podobnie jak stragany z różnościami targowych handlarzy – stanowi dla kolejnej, młodszej zbiorowości naturalny porządek. Stąd mogłyby wynikać interesujące powiązania oraz różnice pomiędzy osobistym doświadczeniem Mirahiny, a obiektywnymi właściwościami i historią przedstawionego przez nią świata. Ale, tak jak zaznaczyłem, nie zamierzam dociekać, o czyim świecie pisze Agnieszka Mirahina, swoim czy pokoleniowym. Intryguje mnie za to odpowiedź na pytanie, jaki to jest świat? Wspominałem już, że dynamiczny, ale posiada również odmienne, intrygujące walory. W pewnej mierze został osadzony na fundamentach doktryn na tyle zatartych, że umożliwia Mirahinie swobodne nawiązywanie do historycznych wydarzeń, ale bez negatywnej wyrazistości ideologicznego balastu. „wtedy opuszczam rękę / z faszystowskim pozdrowieniem”- zapisuje Mirahina. Gest zdecydowany, ale w moim odczytaniu posiada nie tyle wymowę prowokacyjną, ile zwraca uwagę na wykorzystywane przez Mirahinę punkty odniesienia, na tworzywo, które posłużyło jej do skonstruowania znacznej liczby wierszy, czyli dwie totalitarne ideologie XX wieku: faszystowskiej i komunistycznej. Nimi się Mirahina bawi, o nie zahacza, nieraz pośrednio i ironicznie, jak choćby wtedy, gdy zapisuje: „żeby zacząć mówić / we wszystkich językach i tym jednym, najważniejszym – po niemiecku”.
Bohaterka debiutanckiego tomu Agnieszki Mirahiny to postać, która mnie zaintrygowała. Z jednej strony wciela się w uczestniczkę fantasmagorycznego zjazdu NSDAP i stanowczym głosem wykrzykuje niemieckie powiedzonka, z drugiej pozostaje „samotna jak granat który się toczy pustą bezludną ulicą / i gdzieś po drodze zatraca cały romantyzm, bez słowa”. Wychodzi ze swoich żelaznych kostiumów, bezsilna. Radiowidmo zaczyna nadawać na słabszych zakresach, między komendy zakrada się szum, poruszające zakłócenia. „biegnę teraz w tych strzępach na skróty, żeby jak najszybciej do ciebie / dotrzeć, wybiec ci naprzeciw, z rozpędu wpaść na ciebie // i niechcąco śmiertelnie cię przestraszyć, śniłaś mi się” – „te strzępy” to miała być niezniszczalna konstrukcja, to miało być „moje żelazne ja”. „i grzech okaże się pierworodny jak ja / wytarta od ideału spalona słońcem skóra” – zapisuje Mirahina. Znaczące: „wytarta od ideału”, czyli dążąca do ideału i równocześnie zniweczona wobec niego. Wydaje się, że w liryce Mirahiny nie ma miejsca na ideały, to samo dotyczy ideologii – może przysłużyć się o tyle, o ile zostanie unicestwiona, przetworzona – wtedy umożliwi wykonywanie radykalno-ironicznych gestów oraz posłuży jako energia do napędzania Radiowidma, nadającego niekiedy zdumiewające sygnały.
Teresa Radziewicz, Lewa strona
„Rozpoczynam wędrówkę w stronę zamkniętą” – zapisała Teresa Radziewicz w swoim debiucie, wydanym przez Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego. W Lewej stronie szczególnie ważną rolę pełnią wątki wspomnieniowe, wydaje się, że ową „stronę zamkniętą” stanowi czas przeszłości. Radziewicz próbuje go odtworzyć. Jeśli zawodzi pamięć, a na genealogii nie można polegać, wymyśla go. Snuje minione rodzinne opowieści, czasem wspomagając się wyobraźnią dopowiada nieznane albo niezakończone epizody, co jest nieuniknione, skoro „Wszyscy moi krewni tłoczą się i każdy chce, / by opisać jego historię, nawet pradziadek Jakub, / którego w żadnym razie nie mogę pamiętać”. Wobec tej niepamięci w zapisach Teresy Radziewicz czasem pojawia się żal, ale nie wynika z niedostatecznego przewertowania rodzinnych kronik, ale z zaniedbania, z tego, że w pewnym czasie nie zadaliśmy pytań, których teraz, gdy pragnęlibyśmy poznać odpowiedź, nie ma komu postawić. Być może sprawiło to nagromadzenie odmiennych wydarzeń, wtedy uznanych za nieporównywalnie istotniejsze, i uwaga im poświęcona sprawiła, że umknęła nam część prawdy o nas samych. Wtedy dokonało się to niepostrzeżenie, ale teraz ta pustka uwiera, teraz boli. Radziewicz ujmuje to prosto: „Żałować, że człowiek / zaczyna pytać, kiedy jest / za późno.”
„Kiedy Marianna nosiła ostatniego syna, // śmierć tknęła dziadka kościstym paluchem, / jakby wołała znajomka na jednego. Poszedł. / Może dlatego na każdym zdjęciu ma w oczach / tajemnicę; nie powiedział wszystkiego” – to następny przykład genealogicznych obrachunków autorki. Znowu zostały zapisane prostym językiem, ale świadczą o istocie tego, czego moim zdaniem zamierza dokonać Radziewicz. Pragnie odnaleźć to, czego zmarli nie pozostawili. Stąd pochodzi ból, tu ma swoje źródło i żal za przeszłością, i dążenie do jej odtworzenia lub wymyślenia. To, co byłoby zadowalające dla genealoga, może nie wystarczyć poecie. Utrata może być także – niewyczerpana. Nigdy nie odnaleziona. W utworach Teresy Radziewicz rys melancholijny pozostaje aż nadto wyraźny. „Smakuję zajęczy szczaw / i roztarte w pamięci wspomnienie / rozgryzionego języka. Wiem, // są miejsca, które muszę zrozumieć / samodzielnie” – zapisała Radziewicz. Znamienne: świadczy o braku relacji między posiadaną wiedzą a działaniem. Mówiąc krótko: zamiast działania – rozpamiętywanie, niekończący się cykl uświęcających powrotów do czasu przeszłego: „w dziób włożyć przeszłość, tak jak w usta hostię”. Nic nie wskazuje na zakończenie tego procesu, melancholijne trwanie wobec minionego może być w pewien sposób upajające: „Dlatego skupiona wpatruję się, by zatrzymać / piasek w przewróconej klepsydrze, / kiedy ziarna na krańcach / rozłożą ciężar”.
Warto podkreślić, że pomieszczone w Lewej stronie utwory posiadają – jakby w kontrze wobec własnego bezruchu wspominającej obserwatorki – ostre, sensoryczne tło i ta wyrazistość obrazowania Teresy Radziewicz, skonfrontowana z subtelnością przedstawianych przez nią scen, zapewnia intrygujący efekt, moim zdaniem warty lektury.
Bianka Rolando, Biała książka
Opublikowany przez Wydawnictwo Święty Wojciech debiut poetycki Bianki Rolando to zasługujący na uwagę współczesny poemat groteskowy. Jako pierwsze skojarzenie narzuca się Boska Komedia Dantego, o czym świadczy podobna w poszczególnych częściach, choć całościowo odmienna liczba pieśni oraz niemal identyczny trójpodział przedstawionego świata, natomiast odróżniają go od niej ustrukturalizowanie (peregrynacja Bianki Rolando obywa się w odwrotnym kierunku niż podróż Dantego) oraz brak osądów o charakterze etycznym – to tyle, żeby pozostać przy elementarnych podobieństwach i różnicach.
Teraz pora na dodatkowe ważne zaznaczenie: można mieć poważne wątpliwości co do obecności w poemacie Bianki Rolando katabazy – motywu fundamentalnego dla dzieła włoskiego poety. W moim odczytaniu o sensie przywoływania tego toposu może świadczyć zwłaszcza podział poematu Bianki Rolando; jego treść – niekoniecznie. Mówiąc wprost – nie sposób wykluczyć, że Rolando i jej białoksiążkowe wcielenia, Blu, Bruna i Bianca, nie odwiedziły żadnych zaświatów. Z pewnością żadnych konkretnych – na przykład powstałych w oparciu o systemy religijne. Załóżmy, że owe zaświaty Rolando stworzyła, że określony porządek nazywa „Niebem”, „Piekłem” i „Czyśćcem”, ale jest to porządek definitywnie ziemski, i ta umowność nazw oraz – moim zdaniem – niespełniająca centralnej roli w poemacie metafizyka skłoniły mnie do postawienia tego wniosku.
Jaka perspektywa zatem dominuje w Białej książce? Groteskowa. Dowodzą tego nieustanne przeskoki tonacji – z wysokiej w niską, ciągle łączenie użytkowych elementów dnia powszedniego z pogłębionym opisem przeżyć wewnętrznych, momentami przypominające modelowe zestawianie wzniosłego z trywialnym. Znacząca okazuje się również obecność metatekstów podważających doniosłość pieśni Rolando: „Przestań, umilknij już, nie wiesz, jak fałszujesz / Drażni mnie twoja naciągana na znaczenia pieśń”. Dystans to kolejny dowód na groteskową proweniencję Białej książki. W „Czyśćcu” regularnie powracającym motywem jest karuzela, ale nie brak też odmiennych zapisów świadczących o nawiązywaniu do tego, co jarmarczne i błazeńskie: „Idę więc po linie, co za zręczność / Idę po linie szerokiej na hektary /kiedy ją przekroczyłam, nie wiem / czy się bardziej oddalam, czy nie”. Jeśli tak na to spojrzeć, warto – obok Dantego – przywołać Witkacego i Romana Jaworskiego – zwłaszcza jego, intensywnie – podobnie jak Rolando – pochylającego się nad dorobkiem kulturowym, tyle że z igłą – do przekłuwania bani poezji, bani malarstwa, bani filozofii itp. Fragment Wesela Hrabiego Orgaza mógłby spokojnie znaleźć się w poemacie Rolando: „Dżdżysty wreszcie nastaje, złowieszczy poranek. Bez świergotu ptasząt. / Dogorywa świeczka czuwań całonocnych. / Gdzieś tuż w pobliżu zwykłego konania bose kroczy życie. / Człapiąc w grząskim ile, główną szosą do miasta podąża na jarmark. / Bezbarwna świadomość z przekrwioną człowieka spotkała się myślą / Po raz pierwszy. / Cisza. Cisza własna”. W języku Rolando obok odwołań odnoszących się do współczesności, pojawiają się za to inklinacje modernistyczne. Blu, Bruna i Bianca – można uznać je za odrębne postaci czy niezbędne emanacje pozbawionej przewodnika (posiadanego przez Danta) osobowości Rolando, ale można też potraktować je jako wytwory groteskowej podróży autorki w głąb samej siebie: „Muszę już chóralnie, oralnie, muszę piszczeć już / w trzech postaciach, w trzech wygodnych zapachach / Stoję na złotym trójnogu przed tobą, żeby się nie potknąć”. Niewykluczone, że tam – nie na wysokościach, nie w świecie nadnaturalnym – znajduje się jej piekło, niebo i czyściec. Nie ulega wątpliwości, że istotność Białej książki leży w zróżnicowanych możliwościach jej odczytania. Niektórzy zobaczą w niej rzeczy poważne i doniosłe, ja wolę widzieć błyskotliwą groteskę.
Anna Wieser, Delta
W opublikowanym nakładem Wojewódzkiej Biblioteki Poezji debiutanckim tomie Anny Wieser warto zwrócić uwagę na połączenie okrucieństwa i bezradności, ten rys rzeczywistości skreślonej przez poetkę można by obrazowo sprowadzić do frazy: „Umiem polować, ale nie umiem jeść”. Mamy w Delcie do czynienia zarówno z bezwzględnością samego świata, ale też postać przedstawiona w utworach Anny Wieser wydaje się dramatycznie rozpięta między własną skłonnością do wykonywania bestialskich gestów, a jakąś formą czułej i ujmującej bezsilności: „pamiętamy ciepło w nas ale nie wiemy / co z nim zrobić”. Bohaterka wierszy Anny Wieser to postać zasadniczo pasywna, relacja obserwatorki w jej tekstach przeważa nad zapisami świadczącymi o bezpośrednim uczestnictwie w opisywanych zdarzeniach, wystarczy spojrzeć na frazy rozpoczynające niektóre wiersze: „Patrzę jak”, „Moja babka Waleria”, „Wszyscy mężczyźni poszli się przebrać”, „Był listopad”. Tak pracuje optyka widza, nie tego, kto osobiście bierze udział w określonych wydarzeniach. Czasem wydaje się, jakby ta długotrwała pasywność przygotowała ją na obojętne przyjęcie gestu wściekłości, na bezradność w drastycznym wydaniu, jak choćby tu: „Jeśli nie mogę przemówić / językiem innym niż ciało / wchodź i macaj moje kości / Gwałć mnie spokojnie”.
Świat Anny Wieser posiada obsesyjne znamiona. Został zacieśniony. Skondensowany. Przypomina bryłę, z której nie można się wydostać: „Podnoszę wzrok i zawsze trafiam / na grubą membranę bębna”. Osadzenie w miejscu paradoksalnie dotyka również elementów z natury ruchomych: „Moje ryby płyną w odwrotnych kierunkach […] Za każdym razem dosięgają dalszych wód / i wracają jakimś cudem / w to samo miejsce”. Także postaci pojawiające się w wierszach Anny Wieser dotkliwie doświadczają tego ograniczenia przestrzeni: „Moja matka zamyka się w pokoju / pokój jest w kształcie kwadratu / ma jedno okno / ale zasłonięte”. Warto zauważyć, że ta opresyjna właściwość rzeczywistości w Delcie została wzmocniona przez tempo samych wierszy: monotonne, mogłoby przypominać mechaniczne pukanie do drzwi. O ile drzwi istnieją. O ile to wszystko dotyczy świata materialnego. „Na razie siedzę w parku granice nie stawiają oporu / nie ma wyjścia” – zapisuje Anna Wieser i wtedy można nabrać co do tego wątpliwości.
Może zatem problem tkwi w braku oporu ze strony obiektów wystarczająco stabilnych, aby w oparciu w nie wzmocnić się albo je zniszczyć. W pewnych sytuacjach przedstawionych w Delcie to niewykluczone. Możliwe, że ta kondensacja posiada źródła o charakterze wewnętrznym, a materia, na którą została przeniesiona, okazuje się zbyt słaba, aby wytrzymać jej napór. Stąd bierze się niepewność. Zawieszenie. Może to ryzykowny trop, ale w podobny sposób James Matthew Barrie skonstruował postać Piotrusia Pana, który miał to do siebie, że zawsze pozostawał między-pomiędzy. Lekturowe odniesienia w liryce Wieser wydają się diametralnie odmienne, ale mechanika funkcjonowania bohaterów w pewnych zakresach pozostaje niemal identyczna. Popatrzmy: „Gdybyś mógł pozostać jednocześnie / w ciemnym i jasnym pokoju / wcisnąć palce w szczelinę / gdzie światło przechodzi przez obręcz / rozszczepia się i ciemnieje/”.
„Odwróciłam prawdę na lewą stronę” – zapisała Anna Wieser. Jej świat został zagęszczony do tego stopnia, że pojawiły się komplikacje dotyczące rozpoznawania elementarnych wartości. A co dzieje się wtedy, gdy nie posiada się możliwości rozpoznawania prawdy i fałszu? Wtedy zaczyna się udawać. „Zmieniam pozycję z leżącej na siedzącą i odwrotnie / udaję że piszę udaję że słucham” – deklaruje Wieser, potem dodaje, że nawet „Wody są lodowate ale potrafią udawać”. Odróżnianie prawdy od fałszu należy zostawić kaznodziejom. W poezji piękne jest zwłaszcza to wahanie, ta wszędobylska niepewność.
Wiersze nominowanych autorów
Waldemar Jocher
to na złe patrzenie (nocą ślepnie wszystko)
wczoraj księżyc miał włosy, zwisające
tuż nad dachem i był dziewczyną, ranną
suknię zdejmował przez głowę – krwawiąc
przy każdym wdechu, więc co robisz nocami?
na taką ranę przystały moje wargi, niech zasnę
albo chociaż zapłonę twoim usypianiem
i to, co niszczą oczy – czy ktoś potrafi unieść,
naprawić i zdjąć zasłonę? kiedy wszystko widać
przez dziurę wydrążoną, w ścianie, wydaje się,
że starsze ode mnie są tylko twoje warkocze.
tego nie widzisz, tego nie pojmiesz. jedynie patrzysz,
a usta parzą, wciąż, moje. ale bez jęku, ale bez barwy.
Małgorzata Lebda
osy
puchniemy oddaleni od domu w brzezinie gdzie
mieliśmy znaleźć schron i kości a weszliśmy w jądro
przyjęliśmy jad i wybuchł w nas pożar rozlało się słońce
Joanna Lech
Z braku
Ten kwaśny zapach – powiedział, to przede wszystkim,
a jeszcze ściany, zimno i suche ręce lekarzy,
które myją po każdym dotyku.
Poza tym niebo i wszystko na zewnątrz.
Po paru dniach zaczynam rozumieć, gdy mówi,
że boi się śniegu, że śnią mu się pola maków,
które nigdy nie zakwitną ani nie zwiędną.
Dawid Majer
HOMO ERECTUS
Kręgi wodne -
w każdym wierszu
po kamieniu
wstępowanie na coraz wyższe
abdykacje,
które szerokim echem
rozchodzą się
po brzegach mórz, jezior,
kałuż oraz stawów.
Jeżeli zwierzę jest w świecie
jak woda w wodzie,
człowiek jest w świecie
jak w wodzie kamień.
Na dnie
każdy kamień śni
o byciu wyspą.
Miałem sen:
ulicą idzie nurek,
na końcu przewodu
doprowadzającego tlen
jest latawiec,
wysoko.
[VII 2001, XII 2005]
Agnieszka Mirahina
Żelazo
żelazo puściło i mogę otworzyć oczy, mam gorączkę, czuję żelazo,
teraz już stopione, nie śpij proszę,
mówię żelazo, siła tego snu, żelaznej obręczy, lub żeber jakiejś trumny,
daję ci żelazo żeby przeprowadzić cię z góry na dół, od słowa do słowa,
bardzo wąską ścieżką,
gdybym się potknęła i powiedziała ogień, w okamgnieniu wyleciałabym
w powietrze,
muszę więc trzymać się ścieżki, żelaznej siły tych przeżyć,
w pokoju, którego kształt po przebudzeniu powinnam była sobie
natychmiast dopowiedzieć,
ale nie zrobiłam tego i cały pokój wypchnęłam na korytarz,
skutkiem czego w miejscu gdzie wcześniej był pokój zostałam tylko
ja i ciśnienie, które we mnie rosło i przerosło, mnie
moje żelazne ja, wygięło kosmicznie i rozstrzeliło na kawałki,
biegnę teraz w tych strzępach na skróty, żeby jak najszybciej do ciebie
dotrzeć, wybiec ci naprzeciw, z rozpędu wpaść na ciebie
i niechcąco śmiertelnie cię przestraszyć, śniłaś mi się
Teresa Radziewicz
* * *
Nie pamiętam dnia, w którym matka
podarowała mnie światu, ale umiem
przyglądać się rzeczom pod światło.
Widzę zielone aureole spodziewanego,
miękką zapowiedź igieł na modrzewiach
przy mojej drodze; za trzydzieści lat
ktoś zdecyduje, że zabierają zbyt wiele
powietrza. Wdycham zapach miejsc,
których ciągle dotykam.
Bianka Rolando
Pieśń czwarta
Love will tear us apart
Oto efekt pryzmatu, jednak lekcja fizyki
Zjawisko całkowitego wewnętrznego odbicia
pozwala użyć pryzmatu jako idealnego elementu
odbijającego światło, mam kąt wynoszący 62°
kąt między ścianami, gdzie skryłam resztki
Odrobina miłosierdzia ubranego w plastikowe kwiaty
rozszczepiła mnie na kilka barw, na kilka właściwości
już nie mogłabym być tylko jako Bianka
Muszę już chóralnie, oralnie, muszę piszczeć już
w trzech postaciach, w trzech wygodnych zapachach
Stoję na złotym trójnogu przed tobą, żeby się nie potknąć
Jestem teraz jeszcze bardziej zwichrowana niż zwykle
Moje czarne patyczki w konstrukcji koronkowej
połamały nóżki, zresztą mechanik konstrukcji to wie
były za silne przeciążenia na delikatny materiał
Można było się tego spodziewać od samego początku
Z przerażenia tą katastrofą każdy z kolorów uciekł
pośpiesznie chowając swe atrybuty w zarośla
byś nie zauważył, że wszyscy są nadzy i tacy słabi
Stałeś jeszcze przez chwilę, a potem z miną znudzoną
krok za krokiem wracałeś do domu na obiad
pozostawiając mnie tak bardzo inną, pokolorowaną
Mój pierwszy kawałek schował się w norze jako Nieme
czekał on do wieczora, by ruszyć na nocne łowy i ruję
Drugi kawałek znalazł się pod ściółką i przytulał się
uciekał do przygodnych futerek dających ciepło
Trzeci zaś sklecił sobie gniazdo z ostrej trzciny
Po pewnym czasie zostałam wywąchiwaną
Moje tropy znały już wszystkie dzikie zwierzęta
Bianka już nie jestem tu, oto moje trzy ramiona
Tylko dla twojej osobistej pociechy
przedstawiam ci: Bianca, Bruna, Blu
Anna Wieser
Ja zwierzę
Jestem odwrócone i ciągnięte
przed moim domem
Zdejmij mnie niech nie będę
zwierz drzewo człowiek ja
Ja zwierzę
Umiem polować ale nie umiem jeść
drapię się widelcem który mi wciskasz
i wybaczasz nieporadność
Pielęgnuj mnie
Piel
Będę kosztować tyle ile mi włożysz do ust
Na razie tylko mi się ulewasz
nie do zniesienia miłością