recenzje / ESEJE

Poezja może mniej niż serial na Netflixie

Joanna Orska

Recenzja Joanny Orskiej książki Kalendarz majów Konrada Góry, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 14 maja 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Czy mam uwie­rzyć w to, że według więk­szo­ści czy­tel­ni­ków książ­ka, jej lek­tu­ra, jej udział w tak zwa­nym życiu koń­czy się zaraz po jej zamknię­ciu? Czas pomię­dzy począt­kiem lek­tu­ry i jej wyga­śnię­ciem, to czas, w któ­rym musi sobie dać radę, uza­sad­nić sens swo­je­go ist­nie­nia? Znacz­nie więk­szą szan­sę daje­my w takim razie innym wymia­rom sztu­ki, nie wią­żąc z nią tak dużych ocze­ki­wań i wyma­gań, jakie wią­że­my cho­ciaż­by z poezją. Sztu­ka jako obraz, insta­la­cja, przed­sta­wie­nie, film, serial wybrzmie­wa­ją w naszej wspól­nej rze­czy­wi­sto­ści dłu­go i w naj­mniej ocze­ki­wa­nych momen­tach; niko­mu nie prze­szka­dza myśle­nie, że za ich pomo­cą moż­na pro­wa­dzić istot­ną roz­mo­wę. Poezja jed­nak jest na cen­zu­ro­wa­nym. Pomy­śla­łam o tym, kie­dy czy­ta­jąc na stro­nach Biu­ra Lite­rac­kie­go roz­mo­wę Dawi­da Mate­usza z Kon­ra­dem Górą, po raz kolej­ny tra­fi­łam na suge­stię, że być może (helas!) nie da się nic wyra­zić, o nic zaape­lo­wać, a tak­że nic zmie­nić taką for­mą, jaką sta­no­wi dłu­gi poemat Nie. Jak wia­do­mo mate­ria poema­tu – nenii dla ofiar zawa­le­nia się fabry­ki Rana Pla­za – wyni­ka­ła z inten­cji, któ­rą moż­na by okre­ślić spo­łecz­ną lub inter­wen­cyj­ną. Wia­do­mo rów­nież, że Dawid Mate­usz to autor, któ­ry jak naj­bar­dziej takim inten­cjom poezji kibi­cu­je. Z pytań, jakie sta­wia Górze – o to na przy­kład, czy poeta ma jakie­goś rze­czy­wi­ste­go zna­jo­me­go, pra­cu­ją­ce­go w H&M, a więc w grun­cie rze­czy o to, czy uda­ło mu się poprzez Niezmie­nić czy­jeś życie – wnio­sko­wać jed­nak muszę, że poezję pod­da­je naj­ostrzej­sze­mu w ogó­le kry­te­rium, jeśli cho­dzi o jej moż­li­wo­ści dzia­ła­nia… Kry­te­rium to zakła­da moż­li­wość wycią­gnię­cia na świa­tło dzien­ne ano­ni­mo­we­go pra­cow­ni­ka H&M i oce­nie­nia spo­so­bu jego bory­ka­nia się ze świa­tem z pew­ne­go rodza­ju „wyso­ko­ści”. Poezja może mniej niż serial na Net­fli­xie? Para­dok­sal­nie dzie­je się tak dla­te­go, że oglą­da­jąc serial, łatwo czy­ni­my go swo­ją wła­sno­ścią, nie uru­cha­mia­jąc przy tym tak poważ­nych pre­ten­sji zarów­no pod adre­sem jego twór­ców (odbior­ców, boha­te­rów). Rozu­mie­my miej­sce seria­lu w prze­strze­ni spo­łecz­nej, rozu­mie­my to, co serial robi. Być może wła­śnie dla­te­go dzię­ki seria­lom uda­je się coś, co nie uda­je się obec­nie poetyc­kiej książ­ce – kształ­cą swo­ją publicz­ność, stop­nio­wo ją prze­ko­nu­ją do pew­nych postaw, mogą też słu­żyć za narzę­dzie kon­sump­cyj­nej czy poli­tycz­nej pro­pa­gan­dy. Poezję tym­cza­sem docią­ża się w Pol­sce naj­wyż­szą wagą i jed­no­cze­śnie, z tego same­go powo­du, darzy się ją naj­wyż­szą (wynie­sio­ną ze szko­ły) podejrz­li­wo­ścią. W ten spo­sób gwa­ran­tu­je się jej zna­cze­nie i jed­no­cze­śnie… zna­cze­nie się jej odbie­ra. Więk­szo­ści nie tyl­ko mło­dych odbior­ców jej funk­cja kul­tu­ro­wa koja­rzy się z połą­czo­ny­mi rola­mi nauczy­cie­la i poli­cjan­ta. Pol­ski poeta zmu­szo­ny jest pisać pomi­mo tego. Kontr­kul­tu­ra – jako rewo­lu­cja tak­że w spra­wie rze­czy­wi­stej demo­kra­ty­za­cji sztu­ki – nie­ste­ty nie odzy­ska­ła poezji dla Pola­ków; nie mogła tak­że naj­wy­raź­niej uczy­nić tego jaskół­ka lat 90. Nic dziw­ne­go, że nuty, jakie sły­chać w roz­mo­wie ze stron Biu­ra są wię­cej niż roz­po­zna­wal­ne: to nie­co gniew­ne znie­chę­ce­nie poety i gorz­ka iro­nia kry­ty­ka, tak­że prze­cież auto­ra i to nie naj­ła­twiej­szej liry­ki.

Poezja nie jest w Pol­sce czę­ścią zwy­kłej prak­ty­ki – stąd może towa­rzy­szą­cy jej nimb spra­wy wznio­słej, ska­za­nej na nie­po­wo­dze­nie. U korze­ni pro­ble­mu ze zja­wi­skiem wier­sza o głę­bo­ko etycz­nej inten­cji, takie­go jak w twór­czo­ści Kon­ra­da Góry, tkwi brak prze­ko­na­nia co do tego, że w poezji zacho­dzi pro­duk­cja jak­kol­wiek poję­tej real­no­ści. Stu­den­ci na polo­ni­sty­ce, wie­dząc już zawcza­su, że poezja to for­ma dzi­wacz­na i że do inte­lek­tu­al­nych zabaw czy ćwi­czeń się nie nada­je (moż­na ją bowiem tyl­ko „zro­zu­mieć”), dzi­wią się jesz­cze bar­dziej, kie­dy oka­zu­je się, że tek­sty mogą jed­nak ich doty­czyć i kie­dy zaczy­na­ją ich „doty­kać” na naj­róż­niej­sze spo­so­by. Moje roz­cza­ro­wa­nie więc budzi roz­mo­wa poetów, w któ­rej wybrzmie­wa wyco­fy­wa­nie się poezji – któ­ra inte­re­su­je się świa­ta­mi czy­tel­ni­ków, a nie tyl­ko stwa­rza wła­sne świa­ty – na zabez­pie­cza­ne pol­ską tra­dy­cją sta­no­wi­ska: wie­dzą­cych lepiej, mają­cych rację i pra­wo sądzić – a jed­nak nie­do­ce­nio­nych, nie­zro­zu­mia­nych i nie­zbyt szczę­śli­wych. Taka zre­zy­gno­wa­na posta­wa spla­ta się w jed­no z roman­tycz­nym marze­niem – że coś jed­nak samo z sie­bie się wyda­rzy czy zmie­ni… Że znaj­dzie się magicz­ny owoc: czy­tel­nik, czy­tel­nicz­ka czy czy­tel­ni­cza wspól­no­ta, dzię­ki któ­rej zawi­ły język poezji się „spo­lsz­czy”…

Gdy­by porzu­cić te marze­nia, powie­dzieć by moż­na – dla eks­pe­ry­men­tu – że podob­nie jak wie­lu twór­ców Kon­rad Góra upra­wia poezję, dla­te­go że świet­nie potra­fi to robić. Że jest rze­mieśl­ni­kiem, jakich mało. Że upra­wia ją tak­że mię­dzy inny­mi dla­te­go – jeśli mogę sobie pozwo­lić na uogól­nie­nie – że głę­bo­ko doty­ka go wszech­obec­ne cier­pie­nie. Może nawet liczy, że jego poezja oka­że się lekar­stwem dla czy­jejś duszy? Że kogoś do-słow­nie „nakar­mi” albo „okry­je”? Podob­nie dzia­łać ma powiast­ka ludo­wa, odna­le­zio­na w dzien­ni­kach Jirze­go Kola­rza, roz­po­czy­na­ją­ca poemat Nie: o „mysz­ce naszej wier­nej towa­rzysz­ce” – o świe­cie jak z dzie­cię­ce­go rysun­ku, któ­ry roz­pa­da się, pogrą­ża­jąc w nie­uchron­nej żało­bie. Cie­ka­we, że ta histo­ryj­ka prze­czy­ta­na gło­śno przed tak moc­no sfrag­men­ta­ry­zo­wa­nym tek­stem – samo-repe­tu­ją­cym się i zaci­na­ją­cym mecha­ni­zmem, w któ­rym ból oka­zu­je się po pro­stu nie do ogar­nię­cia – oddzia­łu­je na słu­cha­czy zawsze w taki sam spo­sób. Skła­nia do współ­uczest­nic­twa, do współ-bycia, cho­ciaż w trak­cie lek­tu­ry 1130 dys­ty­chów Nie jaka­kol­wiek wspól­no­ta jest wła­ści­wie wyklu­czo­na. Osu­wa­my się po gru­zach, któ­re pię­trzy poemat, natra­fia­jąc raz po raz na frag­men­ty daw­nych kon­struk­cji, nie­słu­żą­cych już nicze­mu; na to, co iden­ty­fi­ku­je­my jako śla­dy ludz­kiej pra­cy. Nie jest pomni­kiem robot­nic: jego funk­cja jest zara­zem oczy­wi­sta i cał­ko­wi­cie zagad­ko­wa, tak jak funk­cja pomni­ka. Może dzia­ła­nie poezji – albo sama zasa­da i powód upra­wia­nia sztu­ki – powi­nien być uzna­wa­ny za znacz­nie prost­szy, znacz­nie bar­dziej oczy­wi­sty, niż zwy­kło się przyj­mo­wać? W naszej per­spek­ty­wie nie­ste­ty poezja wyda­je się czymś spo­łecz­nej zasa­dzie zupeł­nie obcym; jej upra­wia­nie odby­wa się na mar­gi­ne­sach (w zaba­wie, roz­ryw­ce, edu­ka­cji), a pie­nią­dze sta­ły się jedy­nym real­nym wyznacz­ni­kiem jej uży­tecz­no­ści i waż­no­ści.

Mia­łam napi­sać jed­nak recen­zję z Kalen­da­rza majów– nowej książ­ki Kon­ra­da Góry – a nie sku­piać się na tym, o czym roz­ma­wia­ją poeci, praw­do­po­dob­nie tyl­ko nie­świa­do­mie ule­ga­ją­cy dia­lo­gicz­nym sche­ma­tom, któ­re się pomię­dzy nimi, w związ­ku z pod­ję­tym tema­tem, wyge­ne­ro­wa­ły. Trud­no jed­nak napi­sać o tym tomie tak­że poza kon­tek­stem tej zasad­ni­czej roz­mo­wy o sen­sie i powo­dach (domnie­ma­nej czy też praw­dzi­wej) inter­wen­cyj­no­ści poezji, o któ­rych z Górą nie­ustan­nie roz­ma­wia­ją wszy­scy kry­ty­cy. Nie, w każ­dym calu prze­ra­sta­ją­ce wszyst­ko, cze­go moż­na było ocze­ki­wać od poezji i co moż­na w ogó­le o niej powie­dzieć – i to nie tyl­ko w polu twór­czo­ści auto­ra – tak­że z koniecz­no­ści usta­na­wia kon­tekst dla Kalen­da­rza, któ­ry wyglą­da jak zestaw wier­szy zbie­ra­nych z pew­nym tru­dem, powo­li – i jak­by we efek­cie wyci­szo­nych lirycz­nie „ofia­ro­wań”, czę­sto tutaj zwią­za­nych ze śmier­cią zwie­rzę­cą. Nawet wiersz Trzy lata, od któ­re­go zaczę­ła­bym jego lek­tu­rę, doty­czy wła­śnie tego poema­tu:

Wyszczer­bił klucz,
prze­je­bał klucz,
roz­wią­zał klucz,
pro­fi­lo­wał klucz.

Trzy lata odbie­ra­łem sobie to sło­wo od ust.
Napi­sa­łem popsu­ty poemat o zawa­lo­nej fabry­ce,
w któ­rym wymie­niam każ­dą skła­do­wą domu,
o jakiej pamię­ta­łem – i nie znisz­czy­łem go,
a przez to stra­ci­łem – a ono jed­no tam nie wybrzmie­wa.

W typo­wy dla Góry spo­sób Trzy lata to wiersz rze­mieśl­ni­ka bez pra­cy. Na pew­no nale­żał­by się jego poezji szkic o tym, jak funk­cjo­nu­ją w niej rze­czy­wi­ste przed­mio­ty – przede wszyst­kim narzę­dzia, ale tak­że roz­ma­ite „więź­by”, „wie­chy”, „kable”, „pły­ty wió­ro­we” czy „klu­cze” – zazwy­czaj wyab­stra­ho­wa­ne. Tak jak w tek­ście powy­żej, ich miej­sce i funk­cja zosta­ją opa­trzo­ne co naj­mniej dwu­krot­nym zaprze­cze­niem, odsy­ła­ją­cym je w efek­cie w nicość, w swe­go rodza­ju nie­do­ko­na­nie wyni­ka­ją­ce i z ich dys­funk­cyj­no­ści, i z dys­funk­cyj­no­ści świa­ta, któ­ry za ich pomo­cą moż­na by prze­bu­do­wać (sło­wo „klucz” było od ust odję­te, więc nie zosta­ło wygło­szo­ne, a potem znisz­czo­ne, a w koń­cu też stra­co­ne, więc teraz nie wybrzmie­wa). Przed­mio­ty dzia­ła­ją tu jak sur­re­ali­stycz­ne rze­czy zna­le­zio­ne, współ­twór­cy „śmiesz­nych zda­rzeń” – u Góry zazwy­czaj wyjąt­ko­wo nie­śmiesz­nych albo śmiesz­nych w raczej gro­te­sko­wo-dra­ma­tycz­ny spo­sób. Rze­czy oka­zu­ją się nazwa­mi, z któ­rych moż­na budo­wać wier­sze; nazwy są tak­że pew­ne­go rodza­ju narzę­dzia­mi budu­ją­cy­mi czy też re-pro­du­ku­ją­cy­mi rze­czy­wi­stość. Mocą takie­go sur­re­ali­stycz­ne­go zbie­gu oko­licz­no­ści, przy­spa­rza­ją­ce­go jed­nak podró­żu­ją­ce­mu rze­czy­wi­ste­go bólu w całym wymia­rze rze­czy­wi­ste­go, nazew­ni­cze­go skan­da­lu, jest na przy­kład odkry­cie z jed­ne­go z koń­co­wych wier­szy tomu: oka­zu­je się, że pętla auto­bu­so­wa Zgo­rze­li­sko (któ­re zosta­ło tak nazwa­ne ze wzglę­du na jesz­cze pru­ską histo­rię spa­la­nia tam miej­skich odpa­dów i ciał zwie­rzę­cych) poprze­dzo­ny jest przy­stan­kiem J. Pala­cha: „i naj­moc­niej w całym/ życiu wte­dy i aż do teraz czu­łem się nie­zro­zu­mia­ny”.  Powie­dzieć by się chcia­ło, że w per­spek­ty­wie poezji Góry sło­wa są być może celo­wo zdys­funk­cjo­na­li­zo­wa­ne – nie mogą two­rzyć sen­sów, czę­sto tak­że zdań, pod­da­wa­ne są porząd­kom wycią­ga­ją­cym je poza nor­mę spo­łecz­ną, któ­ra sama w sobie tyl­ko pozor­nie nada­je się do prze­ka­zy­wa­nia istot­nych infor­ma­cji o świe­cie, naj­czę­ściej pozo­sta­jąc środ­kiem do mani­fe­sto­wa­nia głę­bo­kiej, samo­uspra­wie­dli­wia­ją­cej się wobec świa­ta obo­jęt­no­ści. To, jak coś zosta­je nazwa­ne, jest tyl­ko czub­kiem lodo­wej góry.

Kalen­darz majów jest zaska­ku­ją­co roz­pro­szo­ny, tak jak­by tek­sty zosta­ły z nie­go powy­rzu­ca­ne – cho­ciaż Góra wła­ści­wie nigdy nie skła­dał swo­ich ksią­żek w prze­my­śla­ne cykle, rozu­mie­jąc je jako ści­śle poję­te cało­ści. Gęste wier­sze z pierw­szej czę­ści, przy­po­mi­na­ją­ce swo­ją struk­tu­rą Pokój widzeń czy nawet Requ­iem, mogły­by roz­po­czy­nać kil­ka tomów. Moc­ny akcent w książ­ce sta­no­wi gru­pa odno­szą­ca się na roz­ma­ite spo­so­by do cenio­nych przez Górę poetyc­kich związ­ków. To wiersz dla „Paw­ła Cela­na”, dwa moc­ne tek­sty napi­sa­ne jako hołd dla Świrsz­czyń­skiej („Małp­ka i maska”, „Win­ne”), wiersz „Ticho” – wraz z mot­tem do Kalen­da­rza majówwska­zu­ją­cy na kolej­ną cze­ską inspi­ra­cję poety ‒ Básníka Ticho. W dru­giej czę­ści Kalen­da­rzaznaj­du­je się parę wier­szy-wspo­mnień, napi­sa­nych bez mała nar­ra­cyj­nie. Poja­wia­ją się tam kon­kret­ne daty – moż­na je trak­to­wać jako punk­ty wyj­ścia dla poetyc­kich pomy­słów, co nasu­wa myśl, że w całej książ­ce wier­sze ukła­da­ją się jak poje­dyn­cze dni. Sta­no­wią przy­pad­ki z „dłu­giej rachu­by cza­su”, przy czym nie może­my być pew­ni, od jakie­go momen­tu czy dnia powin­ni­śmy zacząć odli­czać, żeby im nadać war­tość – tak jak w przy­pad­ku poetyc­kiej infor­ma­cji o typ­ku wytwa­rza­ją­cym z gip­su pię­cio­zło­tów­ki, któ­re następ­nie zni­ka­ły w kie­sze­niach dile­rów. Daty i wyda­rze­nia dzia­ła­ją podob­nie jak narzę­dzia – jako już nie-zna­czą­ce, ale jesz­cze mate­rial­ne sym­bo­le-sło­wa, zato­pio­ne w wier­szu w ocze­ki­wa­niu na ciąg dal­szy. W wier­szu „I ja” tak dzia­ła inci­pit: „Pół bie­dron­ki wpa­dło mi do pociągu/ mię­dzy sta­cją Dłu­go­łę­ka a Psie Pole”, współ­gra­ją­cy z zakoń­cze­niem: „I ja/ nie powiem wam, któ­re”. Góra jed­nak nie dookre­śla, nie wywo­dzi nigdy owych cią­gów dal­szych swo­ich sko­ja­rzeń czy histo­rii: jak­by jego natu­rą sta­ło się raczej powta­rza­nie czy też wytwa­rza­nie zepsu­tych kata­lo­gów i serii, zaplą­ty­wa­nych w pętle dzię­ki mniej lub bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne­mu pomy­sło­wi na refren. Jak­by uwa­żał, że w świe­cie, w jakim żyje­my, nic w ogó­le nie nale­ży budo­wać. Ewen­tu­al­nie nisz­czyć może ten, któ­ry na każ­dym kro­ku napo­ty­ka znisz­cze­nie; nie­nisz­cze­nie pozo­sta­je prze­cież zdra­dą wobec znisz­czo­nych, wobec nie­ży­ją­cych i wobec tego, co się zwy­kle nie uda­je. Towa­rzy­szy temu obser­wa­cja natu­ry.

O autorze

Joanna Orska

Urodzona w 1973 roku. Krytyk i historyk literatury. Recenzje i artykuły publikuje w "Odrze", "Nowych Książkach", "Studium". Autorka książek: Przełom awangardowy w dwudziestowiecznym modernizmie w Polsce, Liryczne narracje. Nowe tendencje w poezji polskiej 1989-2006, Republika poetów. Poetyckość i polityczność w krytycznej praktyce, Performatywy. Składnia/retoryka, gatunki i programy poetyckiego konstruktywizmu oraz wspólnie z Andrzejem Sosnowskim antologii Awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale. Jest pracownikiem naukowym w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka we Wrocławiu.

Powiązania