recenzje / IMPRESJE

Polska: tyle, ile znaczy z perspektywy dżdżownicy

Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki Polskie znaki Wojciecha Bonowicza.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

I.

No więc ten tytuł. Jest fascy­nu­ją­cy – a zatem przy­cią­ga­ją­cy (Rudolf Otto w swej słyn­nej Świę­to­ści pisał o ele­men­cie fasci­nans rze­czy­wi­sto­ści sakral­nej, o tym, co poza­ra­cjo­nal­nie przy­wa­bia do bóstwa). Ale sko­ro już piszę o fascy­na­cji, to na myśl przy­cho­dzą mi też inne moż­li­we – i cał­kiem też praw­do­po­dob­ne, że naj­zu­peł­niej dowol­ne – ety­mo­lo­gicz­ne zawi­kła­nia tego sło­wa. Dla­te­go myślę o fasces, wiąz­kach rózeg, noszo­nych w sta­ro­żyt­nym Rzy­mie przez lik­to­rów na ozna­cze­nie, że oto zbli­ża się urzęd­nik, w któ­re­go mocy pozo­sta­je karać kogoś na cie­le, a w razie koniecz­no­ści nawet i na gar­dle. A tytuł nowej książ­ki poetyc­kiej Woj­cie­cha Bono­wi­cza przy­cią­ga – i jed­no­cze­śnie tak jak­by chło­stał. Nie, bynaj­mniej nie tymi „zna­ka­mi” – wszel­ka zna­ko­wość już się w poezji i w reflek­sji o tej­że doszczęt­nie wyświech­ta­ła, zna­ki, zna­cze­nia, zna­czą­ce do spół­ki ze zna­czo­ny­mi na nikim już wra­że­nia zro­bić pew­nie nie mogą. Ale ta Pol­ska? Aż chcia­ło­by się zapy­tać – choć nie za bar­dzo wypa­da, wszak to wła­sność inte­lek­tu­al­na nie byle lada czy­ja – co z tą Pol­ską?

Z Pol­ską jest pro­blem nie lada. Pol­ska bywa wciąż jesz­cze owym posta­wem suk­na, o któ­rym mowa hen, u Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza, za któ­ry każ­dy cią­gnie chcąc udrzeć dla sie­bie kawał jak naj­znacz­niej­szy – i nie bez powo­du się­gam po tak obcia­cho­wą meta­fo­ry­kę pochy­la­jąc się nad Pol­ski­mi zna­ka­mi Woj­cie­cha Bono­wi­cza. Bo spra­wa jest poważ­na i trze­ba jej, moim zda­niem, poświę­cić chwil kil­ka już teraz – gdyż wyda­je mi się, że jeśli potrak­to­wać tytuł oma­wia­ne­go zbio­ru z mini­mal­ną choć­by powa­gą, z naj­bar­dziej ele­men­tar­nym zaufa­niem, to może się oka­zać, że poeta doko­nu­je z tymi tak uwie­ra­ją­cy­mi Pol­ską i pol­sko­ścią wier­sza­mi cze­goś nie­po­mier­nie waż­ne­go.

II.

Do pisa­nia niniej­sze­go tek­stu zasia­dam teraz – póź­nym wie­czo­rem 27 kwiet­nia 2010 roku. Czy­li wszyst­kie­go dwa i pół tygo­dnia po tym, co wstrzą­snę­ło. I co wstrzą­sa do dziś – gdyż wyglą­da na to, że wydo­by­ło na powierzch­nię pol­skie­go dys­kur­su publicz­ne­go nade wszyst­ko zatrwa­ża­ją­ce pokła­dy odstrę­cza­ją­cej bez­re­flek­syj­no­ści. Oka­za­ło się oto, że nie za bar­dzo stać nas na roz­sąd­ne (czy też raczej „roz­sąd­ko­we”, czy­li racjo­nal­ne, w naj­szer­szym tego sło­wa zna­cze­niu kry­tycz­ne) prze­pra­co­wa­nie tego, co bez­dy­sku­syj­nie trau­ma­ty­zu­ją­ce. Poru­sza­ją­ce swą ser­decz­ną spon­ta­nicz­no­ścią gesty zakro­jo­ne tak na mię­dzy­ludz­ką, jak i na patrio­tycz­ną ska­lę żało­by i współ­czu­cia, uno­szo­ne wyjąt­ko­wo wyso­ką falą emo­cji, opa­dły i wyzie­ra spod nich naga ska­ła tra­dy­cyj­nie pol­skiej – nad któ­rą bia­dał Witold Gom­bro­wicz – nie­moż­no­ści. I dla­te­go zamiast zbio­ro­we­go, dyk­to­wa­ne­go wolą ogó­łu namy­słu nad kon­dy­cją pol­skiej sfe­ry poli­tycz­nej, gdzie doraź­ne par­tyj­ne prag­ma­ty­zmy win­ny dziś ustę­po­wać przed grun­tow­nie prze­bu­do­wa­nym wspól­nic­twem idei, zamiast wyraź­ne­go oczysz­cze­nia języ­ków publi­cy­sty­ki, celu­ją­cej dotych­czas w dora­bia­niu tym, któ­rzy zgi­nę­li, jed­na­ko szko­dli­wych i zmu­sza­ją­cych do kurio­zal­nych nie­jed­no­krot­nie zacho­wań gąb bądź to idio­tów, bądź to krzy­żow­ców, mamy to, co mamy. Czy­li uwła­cza­ją­cą ele­men­tar­nej god­no­ści i rów­nie ele­men­tar­nej inte­li­gen­cji woj­nę na wynisz­cze­nie pro­wa­dzo­ną przez pew­ne wyso­ko­na­kła­do­we dzien­ni­ki – a w ludzie panicz­ny, zatrą­ca­ją­cy jakąś zaiste maka­brycz­ną delec­ta­tio moro­sa lęk przed koń­cem żało­by, przed obni­że­niem natę­że­nia tych pięk­nych uczuć, z któ­ry­mi, nie bój­my się tego powie­dzieć, było nam tak dobrze, tak szla­chet­nie. A w ramach racjo­na­li­za­cji – coraz groź­niej ple­nią­ce się teo­rie spi­sko­we, ten zatrwa­ża­ją­cy sub­sty­tut namy­słu.

Nie piszę tu jed­na­ko­woż o tym po to, by drzeć sza­ty: po pro­stu nie mogę oprzeć się wra­że­niu, że książ­ka Woj­cie­cha Bono­wi­cza nie mogła się uka­zać w bar­dziej sto­sow­nym momen­cie, że żaden moment nie był sto­sow­niej­szy do tego, by poezja ta mogła wybrzmieć tak moc­no (a nie wie­rzę tym, któ­rzy chcą mi wmó­wić, że czy­ta­nie poezji jest nie­za­leż­ne od tego, w jakim cza­sie i miej­scu czy­ta­nie owo się odby­wa, że czy­ta­ją­ce­mu dostęp­na jest jakaś nir­wa­na bez­kon­tek­sto­wo­ści, wąt­pli­wa moim zda­niem łaska wyj­ścia z her­me­neu­tycz­ne­go koła aktu­al­nej – egzy­sten­cjal­nej, spo­łecz­nej, poli­tycz­nej – sytu­acji komu­ni­ka­cyj­nej). A w Pol­skich zna­kach, jak mi się zda­je, cho­dzi nade wszyst­ko wła­śnie o wyrwa­nie Pol­ski ze spe­try­fi­ko­wa­nia, z bez­myśl­no­ści, z rigor mor­tis bra­ku auto­re­flek­sji. I o ile jest kwe­stią czy­stej i nie­wol­nej od gro­zy przy­god­no­ści to, że moje rozu­mie­nie tych wier­szy kon­sty­tu­uje się w takim a nie innym momen­cie, o tyle nie spo­sób nazwać przy­pad­kiem tego, że wier­sze z Pol­skich zna­ków mogły zna­leźć swe miej­sce, miej­sce dosko­na­le wywa­żo­ne, w żałob­nym nume­rze „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go”. Obok – dodaj­my – mądre­go i waż­kie­go tek­stu publi­cy­stycz­ne­go tegoż same­go Woj­cie­cha Bono­wi­cza.

III.

Cóż to jed­nak zna­czy: prze­my­śleć pol­skość? Jak Pol­skę zre­de­fi­nio­wać, gdzie szu­kać zna­ków Pol­ski zdol­nej do auto­re­flek­sji? I czy nie nazbyt zuchwa­łe to zada­nie, roz­pi­sa­ne na led­wo trzy­dzie­ści kil­ka stron książ­ki poetyc­kiej, wypeł­nio­nej w więk­szo­ści wier­sza­mi krót­ki­mi, w swej lapi­dar­no­ści, orna­men­ta­cyj­nej i zna­cze­nio­wej powścią­gli­wo­ści pobrzmie­wa­ją­cy­mi nie­kie­dy dyk­cją Ryszar­da Kry­nic­kie­go bądź Zbi­gnie­wa Her­ber­ta? A sko­ro padły już w kon­tek­ście sty­li­stycz­nej kon­tek­stu­ali­za­cji nazwi­ska Kry­nic­kie­go i Her­ber­ta, powiedz­my też od razu: Bono­wicz daje nam książ­kę oso­bli­wie powścią­gli­wą – wyci­szo­ną, sku­pio­ną, skon­cen­tro­wa­ną, suro­wą, nie roz­mie­nia­ją­cą się ani na tan­de­tę łatwych wzru­szeń, ani na sło­wiar­ską efek­tow­ność, fin­gu­ją­cą pono­wo­cze­sne figu­ra­tyw­ne odwle­ka­nie sen­su w nie­skoń­czo­ność. Autor Wier­szy ludo­wych zda­je się mieć świa­do­mość, że gra o wiel­ką staw­kę – o odbi­cie z pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści kil­ku co naj­mniej pozio­mów zaba­zgra­nych tyn­ków, tak aby wyło­ni­ły się spod nich – una­ocz­ni­ły – zna­ki jakiej­kol­wiek istot­no­ści, będą­ce w mocy spro­wo­ko­wać ruch zamknię­tych w języ­ku zna­czeń. Dla­te­go też Pol­skie zna­ki są książ­ką nie­zwy­kle kon­se­kwent­ną w swej funk­cjo­nal­nej języ­ko­wej asce­zie, rzad­ko dziś spo­ty­ka­nej – nie miej­sce tu na lin­gwi­stycz­ne gier­ki, na figu­ra­tyw­ność li tyl­ko orna­men­ta­cyj­ną. Raz jesz­cze powtórz­my: poeta zapra­sza nas do zada­nia ogrom­ne­go, do prze­my­śle­nia Pol­ski, tego nasze­go – jak genial­nie w jed­nym z felie­to­nów pisał Anto­ni Sło­nim­ski – obro­to­we­go przed­mu­rza, któ­re wca­le czę­sto odgra­ni­cza nas od nas samych.

Dla­te­go też wra­cam do pyta­nia otwie­ra­ją­ce­go poprzed­ni aka­pit – i od razu nań odpo­wia­dam. Moż­li­wo­ści zre­de­fi­nio­wa­nia Pol­ski i pol­sko­ści – i zno­wu, zgod­nie z lek­cją Zyg­mun­ta Freu­da na temat koniecz­no­ści powta­rza­nia sce­ny pato­gen­nej aż do jej oswo­je­nia, się­gnę po naj­bar­dziej doraź­ny spo­łecz­no-poli­tycz­ny kon­tekst odbior­czy, w jakim przy­szło mi poty­kać się z wier­sza­mi Bono­wi­cza – są dwie. Pierw­sza z nich to apo­te­oza – tej patro­nu­ją ultra­sar­mac­ka Psal­mo­dia pol­ska Wespa­zja­na Kochow­skie­go i hiper­ro­man­tycz­ne Księ­gi naro­du pol­skie­go i piel­grzym­stwa pol­skie­go Ada­ma Mic­kie­wi­cza, a z rze­czy piszą­cych się na naszych oczach aktu­ali­zu­ją ją choć­by poezja Woj­cie­cha Wenc­la i publi­cy­sty­ka Toma­sza Ter­li­kow­skie­go, tak­że (a raczej zwłasz­cza) ta naj­ak­tu­al­niej­sza, któ­rą zna­leźć moż­na na łamach „Gościa Nie­dziel­ne­go” lub „Gaze­ty Pol­skiej”. Pol­skość i Pol­ska, będą­ce przed­mio­tem owej apo­te­ozy, pod­da­ne zosta­ją tu swe­go rodza­ju prze­my­śle­niu, by tak rzec, retro­re­wo­lu­cyj­ne­mu: wpi­sy­wa­ne są na pra­wach wiel­kiej meta­fo­ry w jakąś skost­nia­łą w mity, nie­ne­go­cjo­wal­ną logi­kę sen­su mesja­nicz­ne­go, pro­me­tej­skie­go, kru­cja­to­we­go, mar­ty­ro­lo­gicz­ne­go. I nie jest to – jak powia­da wzgar­dzi­cie­lom cia­ła dobry pro­rok Zara­tu­stra – dro­ga, na któ­rej spo­tka­li­by­śmy zna­czą­ce Pol­skę wier­sze Woj­cie­cha Bono­wi­cza. Ten bowiem przyj­mu­je za swo­ją dru­gą moż­li­wość: rady­kal­ne kry­tycz­ne otwar­cie, na któ­re waży­li się ongiś Cyprian Kamil Nor­wid, Sta­ni­sław Brzo­zow­ski, Sta­ni­sław Wyspiań­ski czy Gom­bro­wicz. A cho­dzi­ło­by o to – mówiąc obra­zo­wo Nor­wi­dem – aby olbrzym, jakim jest Polak, ustą­pił miej­sca kar­ło­wi, któ­rym w Pola­ku jest czło­wiek. Czy też – nie mniej obra­zo­wo posił­ku­jąc się auto­rem Trans-Atlan­ty­ku – o to, by ojczy­zna ugię­ła kolan przed syn­czy­zną…

IV.

W jaki jed­nak spo­sób odby­wa się u Bono­wi­cza owo wyzwa­la­nie czło­wie­ka i syna z Pola­ka i ojca? Poprzez powrót do gestów abso­lut­nie rudy­men­tar­nych: do patrze­nia i mowy. Czy też raczej – pre­cy­zyj­niej nie­co rzecz ujmu­jąc – do mówie­nia, któ­re­go pra­wo­moc­ność zawi­sa od uważ­ne­go spo­glą­da­nia.

Mówie­nie – a wła­ści­wie jego odmow­ne zra­zu warun­ko­wa­nie – poja­wia się już w pierw­szym utwo­rze, zaty­tu­ło­wa­nym „Nagro­da”: „Być może nigdy nie napi­szę już nic / lep­sze­go. Nie wol­no tak myśleć. // W nocy spadł śnieg i nasz dach / spuchł i ugiął się. Chcę wyjść ale coś // mnie powstrzy­mu­je. Czy to że ludzie pozni­ka­li / jak­by ich nigdy nie było? Nie. Myślę // że powstrzy­mu­je mnie ich głos tłu­mio­ny / cią­gle przy­sy­py­wa­ny czymś dziś tak­że śnie­giem”. Tytuł następ­ny, brzmią­cy nader ogól­nie – „Poeta” – wpro­wa­dza dru­gi ze wspo­mnia­nych wyżej moty­wów, patrze­nie wła­śnie: „Poeta musi patrzeć. Poeta przy­glą­da się / wpa­tru­je nawet gdy odwra­ca wzrok / jest poetą. Poeta nie może / zamknąć oczu. Wewnątrz / ma dru­gie oczy ale / czy one wystar­czą? Nie, nie wystar­czą. / Prze­kleń­stwo poezji z tym wpa­try­wa­niem się / wypa­try­wa­niem. Poeta gdy inni śpią / nie śpi. Czu­wa. Nad wiel­kim okiem / któ­re nie nale­ży do nie­go”.

Książ­ka otwie­ra się obraz­kiem nader kon­wen­cjo­nal­nym: pierw­szy znak Pol­ski zda­je się wpi­sy­wać w ste­reo­typ nasze­go kra­ju rodem z Ham­le­ta, gdzie wszak nor­we­ski król For­tyn­bras zja­wia się w Danii po dro­dze do pew­ne­go kra­ju śnież­ne­go i mroź­ne­go, któ­re­go miesz­kań­cy celu­ją w prze­miesz­cza­niu się na łyż­wach i saniach… Tu jed­nak zimo­wa sce­ne­ria sta­je się figu­rą nie­mo­ty, ta zaś – nie­obec­no­ści. By zaś prze­mó­wić mógł poeta (czy też, by mogło się ziścić marze­nie prze­śmiew­czo nie­co wyra­żo­ne w wier­szu „Frag­ment”: aby „znów był ich dzień: powrót pod­mio­tu.”), zja­wić się musi świat, a w nim – ludzie. „Nagro­da” uru­cha­mia zatem donio­słą per­spek­ty­wę etycz­ną, kon­sty­tu­tyw­ną moim zda­niem dla zro­zu­mie­nia tego, co dzie­je się w książ­ce Bono­wi­cza; tak­że tego, czym autor Hur­tow­ni ran egzor­cy­zmu­je Pol­skę. A cho­dzi o wyrzu­ce­nie złe­go ducha ide­olo­gicz­nie zamo­co­wa­ne­go uogól­nie­nia i oczysz­cze­nie duszy pol­skiej do posta­ci sku­pio­nej, wyci­szo­nej empa­tii. Poeta, o któ­rym mowa w pierw­szym tek­ście, chciał­by zaga­dać pust­kę – ale nie może ode­zwać się do momen­tu, w któ­rym nie doj­dzie do dia­lo­gicz­ne­go zako­rze­nie­nia jego słów. Sło­wa wypo­wie­dzia­ne w próż­ni, w próż­ni też się bez­po­trzeb­nie roz­pły­wa­ją. I z tego ini­cjal­ne­go fia­ska wypły­wa rady­kal­nie etycz­ne wezwa­nie, któ­rym jest dru­gi tekst, dopeł­nia­ją­cy pierw­szy w spo­sób zgo­ła nie­odzow­ny: uty­ka­ją­ce, jąka­ją­ce się, afa­tycz­nie wyskan­do­wa­ne – jak­że odmien­ne od gład­kie­go flux lirycz­ne­go „Nagro­dy” – zobo­wią­za­nie do par­ty­cy­pa­cji w tym, co poje­dyn­cze. A szcze­gól­nie zna­mien­ne jest tu fra­ze­olo­gicz­ne prze­su­nię­cie z ostat­nich dwóch wer­sów „Poety”: piszą­cy nie znaj­du­je się pod opie­kuń­czym spoj­rze­niem „wiel­kie­go oka nale­żą­ce­go do niko­go” – choć taka opie­kuń­czość, dys­po­nent­ka reguł, zdej­mo­wa­ła­by z nie­go część odpo­wie­dzial­no­ści za świat – lecz zobo­wią­za­ny jest do spra­wo­wa­nia kon­tro­li nad nim, do prze­ję­cia cało­ści cię­ża­ru etycz­ne­go samo­sta­no­wie­nia.

To pro­wo­ka­cyj­ne mani­fe­sto­wa­nie koniecz­no­ści powro­tu do pro­ste­go, uważ­ne­go spoj­rze­nia, któ­re wyzwo­lić ma z unie­obec­nia­ją­cej nie­mo­ty ku ostroż­ne­mu, wywa­żo­ne­mu mówie­niu (pro­wo­ka­cyj­ne, bo postu­lo­wa­ne w zbio­rze już w tytu­le przy­wo­łu­ją­cym Pol­skę, a wszak Pol­skę przy­zwy­cza­jo­no nas postrze­gać, sły­szeć, o Pol­sce zwy­kli­śmy mówić sub spe­cie aeter­ni­ta­tis) naj­moc­niej bodaj wyra­żo­ne zosta­ło w wier­szu „Dżdżow­ni­ca”: „Ja jestem tutaj. Jeśli chcesz oglą­dać / zło­co­ne dino­zau­ry anty­ki z grec­kiej dru­ży­ny / świę­tych na włócz­niach kró­lo­we jed­ne­go popę­du / zaostrzo­nych rewo­lu­cjo­ni­stów i ich otę­pia­łe ofia­ry / przy­kła­dy z węgla wosku szorst­kie mode­le wie­dzy / musisz pójść na pię­tro. Tu / jestem ja.” Trud­no sobie z jed­nej stro­ny wyobra­zić wiersz pod wzglę­dem lirycz­nej dyk­cji, poetyc­kie­go fra­zo­wa­nie bar­dziej przy­wo­dzą­cy na myśl Zbi­gnie­wa Her­ber­ta, a z dru­giej – dekla­ru­ją­cy posta­wę rów­nie moc­no anty­her­ber­tow­ską. Odzy­wa­ją­ca się tu dżdżow­ni­ca jest stwo­rze­niem obcią­żo­nym nader cha­rak­te­ry­stycz­nym zespo­łem sym­bo­licz­nych zna­czeń: w – by tak rzec – dys­kur­sie ofi­cjal­nym ma sta­tus tzw. zwie­rzę­cia poży­tecz­ne­go (spulch­nia gle­bę, co z kolei pod­no­si tej­że gle­by walo­ry rol­ni­cze itd.). Ale prze­cież dżdżow­ni­ca jest też figu­rą gołej obrzy­dli­wo­ści, skon­cen­tro­wa­ną ohy­dą. I w całej tej dwu­znacz­no­ści kon­sty­tu­uje się ona – niczym, chcia­ło­by się powie­dzieć, abiekt, pomiot Julii Kri­ste­vej: byt budu­ją­cy swą toż­sa­mość na zin­te­rio­ry­zo­wa­nej świa­do­mo­ści bycia odrzu­co­nym – w swej pod­mio­to­wej suwe­ren­no­ści w utwo­rze Bono­wi­cza. Jej moc­no zazna­czo­na obec­ność: dwu­krot­nie pod­kre­ślo­ne zaj­mo­wa­nie („jestem”) na wyłącz­ność okre­ślo­ne­go miej­sca („tu”) przez wła­śnie tę, a nie żad­ną inną poje­dyn­czość („ja”) jak naj­do­słow­niej – otwie­ra­jąc i zamy­ka­jąc tekst – osa­cza, warun­ku­je wszyst­ko inne. A wszak tym innym są całe pokła­dy pre­hi­sto­rii i histo­rii, kul­tu­ry i cywi­li­za­cji – zide­olo­gi­zo­wa­ne uza­sad­nia­nie odej­ścia od opty­ki dżdżow­ni­cy: opty­ki skraj­nie pry­wat­nej, przy­ziem­nej, nie­zna­czą­cej, a tu bio­rą­cej w moc­ny, szy­der­czy nawias wszyst­kie te „zło­co­ne dino­zau­ry”, „kró­lo­we jed­ne­go popę­du”, „anty­ki z grec­kiej dru­ży­ny”. Jest tak, jak­by apo­dyk­tycz­nie roz­da­ją­cy nie­dy­sku­to­wal­ne racje w kwe­stii sma­ku pan Cogi­to prze­gry­wał w tym utwo­rze Bono­wi­cza z punk­tem widze­nia jakiejś muta­cji któ­re­goś z obrzy­dliw­ców Fran­za Kaf­ki: Odrad­ka, gło­do­mo­ra, kre­ta-olbrzy­ma, zamie­nio­ne­go w roba­ka Gre­go­ra Sam­sy.

V.

I nie spo­sób oprzeć się wra­że­niu, że dopie­ro z tak wła­śnie usank­cjo­no­wa­ne­go – anty­ide­olo­gicz­nie, pry­wat­nie, abiek­tal­nie wręcz – spo­so­bu oglą­du rze­czy­wi­sto­ści moż­li­we są do pomy­śle­nia takie wier­sze Bono­wi­cza jak choć­by „Mój sen z zegar­ka­mi”, „Powsta­niec”, „Cień”, „Powrót” czy „Komen­ta­rze”. Czy­li utwo­ry rein­ter­pre­tu­ją­ce naj­bar­dziej draż­li­we, naj­moc­niej sta­bu­izo­wa­ne tro­py pol­sko­ści: sowiec­kie obo­zy pra­cy, powsta­nie war­szaw­skie, zagła­dę, Katyń czy dewa­sta­cję współ­cze­snej pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści poli­tycz­no-medial­nej, kost­nie­ją­cej w pro­pa­gan­do­we licz­ma­ny – rein­ter­pre­tu­ją­ce zawsze z per­spek­ty­wy dżdżow­ni­cy, któ­ra swo­im tak bli­skim zie­mi, odmien­nym spoj­rze­niem bywa, że widzi lepiej. Nie mącą jej wido­ku wyż­sze pię­tra (bo i tak nigdy na nie dotrze), zagra­co­ne ide­olo­gicz­nym zło­mem tak bar­dzo, że nie­po­dob­na spod tego śmiet­ni­ka wydo­być cze­go­kol­wiek, co przy­bli­ża­ło­by do zro­zu­mie­nia jak­kol­wiek poj­mo­wa­nej isto­ty cze­go­kol­wiek.

A prze­cież cza­sem bez zro­zu­mie­nia, że „zie­mi jest wszyst­ko jed­no / czy przy­jąć ma twarz czy kro­cze” nie­po­dob­na przy­bli­żyć się do eidos Katy­nia; nie­któ­rym nie­do­stęp­ne będzie dotknąć guła­gu póki nie dostrze­gą, że tam „zegar­ki były z ocza­mi”. A dym ze spa­lo­nych ciał albo będzie tłu­mił mowę, dła­wiąc i zmu­sza­jąc do kasz­lu, albo będzie wszyst­kim – sym­bo­lem, meta­fo­rą, ale­go­rią, figu­rą żało­by, nostal­gii, posłan­nic­twa czy pamię­ci – tyl­ko nie dymem.

A więc rów­nież – nie cia­łem.

O autorze

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Powiązania