Połów. Poetyckie debiuty, seria zbierająca teksty autorstwa laureatek i laureatów jednego z najbardziej prestiżowych konkursów młodopoetyckich w naszym kraju, to już ugruntowana instytucja z całkiem bogatą historią. Kolejne wydania almanachu da się czytać na co najmniej kilka sposobów. Pierwszy z nich to lektura indywidualna, w której z prezentowanych zestawów możemy budować portrety poszczególnych poetów i poetek – obserwujemy ich w jakimś wstępnym punkcie dojścia, w pierwszej (lub kolejnej z pierwszych) ekspozycji autorskiej wyobraźni, ujawniającej się na różnorodnie ukształtowanej scenie pisania. Chodzi o tworzenie szkicu, a nie ramowanie jednego, od tej chwili niezmiennego obrazu danej twórczości – oferowana tu autor(k)om przestrzeń dwunastu wierszy pozwala doświetlić tylko pewne aspekty literackich projektów i otworzyć dla nich horyzont możliwych ewolucji.
Almanach można też czytać poza logiką osobowych prezentacji, traktując go raczej jako radar wyczulony na ujawniające się powoli nowe, nawracające lub remiksowane języki, wyobraźnie i rygory tworzenia. Reprezentatywność Połowujest rzecz jasna częściowa i niezobowiązująca, jednak poprzednie almanachy nierzadko dawały pojęcie o rysujących się tendencjach – wśród nich zwróciłbym uwagę na refleksy ekokrytyczne, wstępne „zbiory śliny”, i (głównie w zeszłorocznej prezentacji) doniesienia ze szkoły nowej f®azy.
Jakie zapowiedzi lub obietnice – tak na poziomie jednostkowych dykcji, jak i z makroperspektywy – otrzymujemy za sprawą tomu zbierającego zestawy sześciorga laureatów i laureatek ostatniej edycji Połowu: Marii Halber, Marcina Pierzchlińskiego, Marcina Podlaskiego, Katarzyny Szaulińskiej, Antoniny M. Tosiek i Aleksandra Trojanowskiego? Tej najmniej licznej z dotychczas „połowionych” grup nie spaja ścisły klucz wspólnotowy, środowiskowy (w obu znaczeniach tego słowa) czy tematyczny; można jej za to wyznaczyć pewne punkty interakcji, współ- i przeciwmówienia, które uwidaczniają się w dokonanych przez Dawida Mateusza (laureata konkursu z 2013 roku) i Joannę Mueller wyborach tekstów, stojących z reguły – podkreślam to już na wstępie – na co najmniej niezłym poziomie. W tym szkicu chciałbym przyjrzeć się trzem takim miejscom spotkania czy też starcia. Mam wrażenie, że wyznaczają one ważne stawki przedstawianych tu poetyckich wizji.
Podmiotki
Tom otwiera prezentacja Marii Halber, poetki obecnej wcześniej głównie na łamach „Wakatu”. To zestaw zogniskowany wokół doświadczenia negatywnego, które lokalizuje się w przestrzeni ciała – uobecnia się wrażenie utraty somatycznej, zmysłowej autonomii i integralności, która pozwoliłaby na postawienie kropki (zamiast myślnika czy spójnika) po słowie „Ja”. Podmiotowość w pierwszej obecnej tu fazie musi być negocjowana z zewnętrzem za cenę utraty własnych warunków stanowienia. Ciało jest wymiennie izolowane i przyłączane do niejednostkowych układów, konstytuowane jako dodatek lub dopisek.
Są u Halber dwa warianty takiej suplementacji, czyniącej podmiot „nie-jednym”, a przez to niedostępnym samemu sobie. Pierwszy z nich wyznacza obszar „ciała cyfrowego”, bitowej mapy będącej obrazem bardziej niż istnieniem. To ciało jest pozbawione własności, płaskie i zdekomponowane:
Więc twoje ciało wylało się z internetu, wyciekło i nie jest już
brzuchem, ręką, łukiem brwiowym, nie jest ustami
więc możesz wycierać je z podłogi, włosami, jak kiedyś –
piksele ścierać, łzami?
nie ma co płakać nad rozlanym ciałem
nie ma co płakać nad ciałem, które wyciekło
Jednowymiarowe, wytracające podmiotową substancję ciało jest wystawione na Spojrzenie – bezimiennie penetrujące internet, wystawione przez okno, ślizgające się po tafli lustra. Spojrzenie pochłania i dzieli bez reszty, wytwarzając obrazy nieklasyfikowalne już w kategoriach oryginału i reprodukcji. Należy wszystkie je udostępnić (pojawiające się w „*pocztówce 11.17” uporczywe wyślij), w ten sposób pozbywając się jednostkowej treści wnętrza. Nic nie może się stracić – obowiązuje zasada zero waste.
Dzielenie i podzielność ma związek z drugim typem antypodmiotowej negatywności – chodzi tu o założenie, że „Ja” może budować się i trwać jedynie w relacji z innym, który nadchodzi z zewnątrz. Dochodzi w tej sytuacji do zamiany indywidualności w dywidualność:
być podzielnym to znaczy: umieć przylgnąć do wielu
mówić zawsze tak, mieć w sobie ciepło podzielne
podzielone wciąż ciepłe, zdatne do dalszego użytku
mnóstwa dalszych podziałów
Rysuje się w tej poezji potrzeba podmiotu niezdominowanego przez relację, zdolnego tworzyć się i działać na własnych zasadach, nawet jeśli musi je dopiero określić:
być podzielnym to znaczy – nie da się tak
powiedziałam do siebie: kamień. ile mnie już poszło
na marne, przylgnęłam do tylu skór, co z tego
zostało i komu, dokąd
nic
to nic, powiedziałam sobie: od teraz nie będę podzielna
od teraz będę nosić w sobie głaz
i tak mi się stało
„Ja” nieskolonizowane przez zewnętrzność odnajduje się tutaj pomiędzy patrzeniem– w tym, co wyczute na skórze lub pod jej powierzchnią. Dotyk niezawłaszczony przez moc dzielącego zewnętrznego spojrzenia jest autolekturą, która pozwala być może na nową, przez siebie tworzoną konstytucję – na ustanowienie podmiotki, zdolnej powiedzieć: „to czym karmisz się to m o j e” (podkr. – A.Z.).
O krok dalej w tym procesie postąpiła podmiotka utworów Katarzyny Szaulińskiej. W wierszach autorki znanej m.in. z „Odry” i „Helikoptera” wolnościowa, suwerenna proklamacja „Ja” staje się problematyczna. „Wolna” – w porządku, ale od czego, do czego i jakim kosztem? Wątpliwość ta powstaje w wyniku zderzenia z dwoma elementami właściwie nieobecnymi w poezji Halber, mianowicie refleksją nad językiem i śmiercią. Język to nie żadne „dzikie mięso”, tylko „męska” gramatyka zawłaszczająca głos w świetle prawa:
czy części zdania mają wybór – opuścić siebie nawzajem
i z pominięciem kropki – odejść? i czyją decyzją jest składnia?
śniły mi się kluby duszne jak związek rządu
który różni się tylko jednym brakiem od męskości
a wobec różnic miewam miękkie nogi
Zadaniem podmiotki może być wykonanie spekulatywnego skoku „w gardło słów” (Pieta), pozwalającej na ponowne odzyskanie potencji języka („Fausta/ córeczko/ czego tam jeszcze szukasz”). Czy to jednak nie za mało, by zmierzyć się z tym, co ostatecznie, zdaniem Szaulińskiej, dodefiniowuje, to jest – ze śmiercią? Arkusz zatytułowany z niepotrzebną metafizyczną swadą Nic cięższe niż cośnie daje nam na szczęście jasnej odpowiedzi; w swoich najlepszych fragmentach ukierunkowany jest na drobiazgowe, dźwięczne kameralia bliskie śladowej, niejawnie „cudnej” codzienności z poezji Barbary Klickiej:
Chwilo co pestką po śliwce ku ziemi upadasz
Okiem owocu ślepa wyjedzona
która przychodzisz jak powidok po świecy
i między oczami dwie zmarszczki pionowe
dwie ukręcone łodygi mieczyka
zakwitłe na czas jaki płonie drzazga
Fala, faza, fraza
Temat języka powraca w zupełnie innej odsłonie za sprawą ryzykownego, miejscami przeszarżowanego zestawu wierszy Marcina Podlaskiego – autora zajmującego się naukowo językoznawstwem strukturalnym i językiem staro-cerkiewno-słowiańskim. W jego utworach badana i performowana jest obsesyjna mowa spisku, paranoi czy dostępnej jedynie mówiącemu „Ja” tajemnej prawdy objaśniającej cały świat. Podmiot u Podlaskiego brzuchomówi schizofrenią – wieszczy koniec świata, informuje o zmowie wielkich mocarstw, wskazuje na śmiercionośne drony. Wśród mgławicowych układów językowej psychozy warto wyróżnić ten najlepiej skomponowany, najuważniejszy, zostający na dłużej: „echolalie”. Podlaski uruchamia bajeczną spekulację, podobną nieco do tej, którą pokazał niedawno Ziemowit Szczerek w Siwym Dymie albo Pięciu Cywilizowanych Plemionach:
krok pierwszy w postępowaniu badawczym
jak wiemy artykulacja spółgłoski labialnej [b] jest na tyle zbliżona do [w] że dźwięki te niekiedy ulegają pomieszaniu tak więc nie podaje się wątpliwości fakt
BABEL = WAWEL
a dalej oczywiście
WIEL-ICZKA ← WIELE [JĘZYKÓW]
i naturalnie
SMOK ← *SMOGЪ (z ubezdźwięcznieniem wygłosowej welarnej po zaniku jeru w pozycji słabej)
Ta „analiza” przypomina jako żywo przedziwne ustalenia Stanisława Szukalskiego z jego czterdziestotrzytomowego manuskryptu, w którym dowodził, że językiem pierwotnym jest z ducha słowiańska macimowa. To oczywiście tylko mała część pogańskiego imaginarium artysty; ważną rolę pełni w nim również Wawel jako Duchtynia, centrum słowiańskiego kultu. Podlaski miksuje te obrazy z falsyfikatami apokaliptycznej pseudosymboliki:
– jakie jest państwa zdanie na ten temat | czy mają państwo jakieś sugestie do tego co zaproponował podlaski
– MUSI WYRUSZYĆ NA KRESY WSCHODNIE W POSZUKIWANIU DWUNASTU JĘZYCZNIKÓW KTÓRZY MODLĄC SIĘ MODLITWĄ W PRAJĘZYKU STRĄCĄ DIADEMY Z SIEDMIU GŁÓW BESTII I ROZPROSZYWSZY MGŁY ZATRUTE PRZYWRÓCĄ PRADAWNĄ MOWĘ A NAONCZAS ZAPANUJE POWSZECHNY ŁAD A EFTYCHIA NES ||
Podlaski poszukuje frazy precyzyjnej i jednocześnie zderegulowanej – babelicznej. Jego awangardowe ćwiczenia z glosolalii (raczej niż echolalii), co słusznie zauważa Dawid Mateusz w komentarzu do zestawu, dokonują się w pobliżu idiomu Roberta Rybickiego i, w drugiej kolejności, powstających trochę pod jego patronatem tekstów spod znaku „nowej fazy”. Ciemna, przesycona obsesją twórczość Podlaskiego jest kojarzy mi się bardziej z niepokojącymi wierszami Filipa Matwiejczuka niż ze stonerową swobodą tekstów Pawła Harlendera.
Trochę inne awangardowe obiegi interesują Marcina Pierzchlińskiego, który proponuje nam podróż po świecie dziwnie zamarłym albo niedomarłym, miejscami już bezludzkim, a jednak nieuchronnie naznaczonym wpływem antropocenu. Widmowy statek (po rimbaudowsku pijany) płynie przez zimę świata (tu z kolei kłania się Perec z Wędrówką zimową), w której:
Zgasły wentylatory, znikła strzałka czasu. Pozostał tylko jeden drone rozciągnięty w nieskończoność, który jak kir żałobny wlecze się po bruku. Kolory zwietrzały; zapachy i faktury zredukowane do postaci minimalnych bodźców.
Cykl Pierzchlińskiego, eksplorujący terytoria, które wchłaniają w siebie ich mapy, charakteryzuje się niezwykłą plastycznością, choć składające się nań obrazy tworzone są oszczędnie, za pomocą kilku słów. Maszyny doskonale radzą sobie na nich bez ludzi, tworząc samowystarczalny układ:
Krótko mówiąc, w momencie, gdy oglądacie programy, wasz telewizor w tle ogląda internet, pobierając dodatkowe, interaktywne treści. Krócej mówiąc: w momencie gdy oglądacie programy wasz telewizor w tle ogląda internet i wychodzi na dwór. A że nie ma smyczy wychodzi dalej i gania wysoko jak na rycinach.
Locus
Pierzchliński stosuje frapującą logikę dyslokacji, dzięki której przestrzeń w jego tekstach staje się fantomowa i nieuchwytna. W zestawie Aleksandra Trojanowskiego logika ta wykorzystana jest w nieco odmienny sposób i służy do opisu bardziej konkretnego, miejskiego organizmu. Rzeczownika tego używam z premedytacją, po kolejnej lekturze wiersza „Pierwsze wejście w arterie”:
[…]
Światło
wybija rytm wtłaczania
podzespołów
ludzi w arterie
specjalnej strefy
ekonomicznej bielan
fabrycznej marino
A wszystko chodzi jak w zegarku rozkład
na przystanku
dojazd
i synkopka
Rytm tego organizmu wyznacza praca i transport przybierający tu formę przesyłu ludzi – czasem można odnieść wrażenie, że chodzi tu o groteskowe metropolis, czasem są to tylko „światła średniego miasta”. Co ważne, oko ustępuje tu słuchowi, „landscape” przechodzi w „soundscape”:
Usłyszałem ścieżkę wojenną wszystkich ze wszystkimi
jak piracki soundtrack każdego z osobna to Wrocław
dobiegał zza okna: zeschły loop wirujący na wietrze
techno z ulicy Krzyckiej wypłukane z basu
Wiersze Trojanowskiego są w ogóle pisane dzięki świetnemu uchu; to chyba najczujniejszy językowo zestaw tegorocznego Połowu, nietracący ani na chwilę swojej precyzyjnej i jednocześnie rozedrganej frazy, trochę przywodzącej na myśl wiersze Dawida Mateusza.
Amorficznemu, ciągle dźwięczącemu miastu Trojanowskiego można przeciwstawić konkretną lokalność wsi, na której skupia się Antonina M. Tosiek. W GminnychTosiek opowiada – często trudne – historie z dużą wrażliwością. Ważną częścią mikrokosmosu są tu zwierzęta, obserwowane w całym cyklu życia, a także ścinane drzewa, opisane w elegijnym tonie. I choć niektóre aspekty tej twórczości zbliżają ją nieco do interesującej refleksji ekopoetyckiej, to dużo ciekawsze wydają mi się te teksty, w których uwaga skupia się na podmiotce i jej niejednoznacznym stosunku do wiejskiego świata, który tylko pozornie jest senny i spokojny, a w rzeczywistości kryje w swojej podszewce traumatyczne doświadczenia:
tam gdzie pan patrzy za wzgórzem
dom rodzina a wszyscy anieli
oni anioły a one aniele
a stary anioł to swoją żoną tak bił że jakby
się we wiśniach cała kąpała
ale pan mu wybaczy bo rannego chleba
takiego jak on nikt tu piec nie umie
Tosiek ma świadomość, że mocą, którą poezja może dysponować, jest kierowanie wzroku na to, co dotychczas umykało. Język służy tu jedynie jako narzędzie opowieści, nie zaś za opowieść samą. Pozostaje prosty, dość surowy, pozbawiony fajerwerków.
Z wagi, jaką przywiązać należy do ekspozycji tego, co znajduje się zwykle pomiędzy patrzeniem– niedojrzane lub nienależące do porządku wzrokowości, zdaje sobie sprawę nie tylko autorka Gminnego, ale również pozostali laureaci i laureatki tegorocznego Połowu. Tworzą literaturę niespokojną, podejrzliwą i nasyconą afektami, gotową w swojej podmiotowej ruchliwości do nowych odkryć.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury