Ponowoczesny, to znaczy nie romantyczny, który mówił „Tak – czuję! – duch mój wyższy nad prawa natury”, ani awangardowy, który za pomocą nowatorskiej sztuki chciał uprawiać zmieniającą się rzeczywistość. Ponowoczesny, czyli mający świadomość, że miejsce poezji nie znajduje się już dzisiaj w centrum kultury, ale gdzieś na marginesie, na wyspie, w niszy, albo w getcie, oraz że rola poety nie polega już na przewodzeniu lub oświecaniu. Zatem wyzwolony spod władzy pewnych wcześniejszych zakazów, na przykład zakazu wchodzenia na teren kultury masowej – Świetlicki występuje z zespołem rockowym zapewne dlatego, że lubi to, lub nawet kocha, ale chyba również i dlatego, iż sądzi, że zakazanie sobie tej miłości niczego by w istocie nie zmieniło. Tylko pewne rzeczy nie dotarłyby do pewnych ludzi, a być może w ogóle nie zostałyby powiedziane.
Ten poeta ponowoczesny może przeprowadzać rozmowę z popularnym aktorem dla popularnego tygodnika, albo prowadzić program w telewizji, ponieważ nie traktuje siebie jak monstrancję, w której złożono świętość sztuki.
Jednak czy ta świadomość, że miejsce poezji jest – w sensie społecznym, – gdzie indziej, niż kiedyś, nie wywołuje i nie usprawiedliwia jakiegoś samoograniczenia, albo czy wprost nie prowadzi do cynizmu? Pytanie to nie stosuje się do Świetlickiego, gdyż jego poezja na pierwszy rzut oka nie jest minimalna, lecz nowocześnie (tym razem) maksymalna, i bez wątpienia nie jest cyniczna, lecz najwyżej harda, szorstka, nastroszona, kwaśna, ironiczna. Tym bardziej, że bywa też czuła i nie tak trudno znaleźć w niej strużki humoru. Humor Świetlickiego to ciągle dobry pomysł na pracę magisterską. Horror i humor – mówiąc ściśle.
„Mistrzem świata jest” – jak ładnie powiedział o nim Andrzej Sosnowski. I o to właśnie chodzi: o tę obecność świata w jego wierszach, niezwykle intensywnie, w napięciu doznawanego. Świata, któremu jego wiersze wiele zawdzięczają, w tym przekonanie czytelników, że autor ich chce mieć, a nawet ma – aż strach powiedzieć – coś do powiedzenia. Jest jednym z tych, topniejące grono, którzy ostatnimi laty nie dryfują ku brzegom formalizmu, ku poezji, której język zasłania albo zastępuje świat, nie ulegają maniakalno-depresyjnej intertekstualności, nie naśladują Sosnowskiego – bo Sosnowski jest jeden, nader ciekawy, frapujący i magnetyczny, lecz naśladowców jego, poległych, coraz większy legion.
Świetlicki to człowiek słyszący żywe języki. Słyszący wrażliwie, wychwytujący różne wieloznaczności i paradoksy, których jako twórca nie unika, ale i nie narzuca się z nimi.
Dotąd było o poecie, ciekawym, którego wiersze znajdują się po stronie nowoczesności, a sposób funkcjonowania w kulturze – raczej po stronie ponowoczesnej, umiejącym patrzeć, słyszeć, ale i być w rzeczywistości.
Dlaczego więc Arcypoeta?
Ano dlatego, że choć z pozoru dobrze osadzony w ramach współczesności, nieustannie się z nich wyłamuje. Dlaczego? Bo współczesność jest dramatem.
Jest zaś dramatem, bo każda współczesność w każdej chwili staje się przeszłością, przemija, a w niej i my przemijamy na wszystkie systematyczne i gwałtowne sposoby. To Świetlicki, ironiczny egzystencjalista, nie natrętnie, ale ciągle, czy przynajmniej często mówiący o śmierci.
Współczesność jest dramatem tym bardziej, że swojego dramatu nie chce zobaczyć. Jest w jakiś dziwny sposób pusta, mimo że umeblowana różnymi rytuałami, instytucjami życia społecznego, nakazami, zakazami, poprawnością myślową i polityczną, użytecznymi kłamstwami. To Świetlicki – moralista, starający się wyłamać palce tych różnych niewidzialnych rąk, łap, które chcą coś zrobić za nas, a przede wszystkim za nas myśleć, stawiają na baczność, celebrują, ale i zamieniają w tobół.
Jest dramatem, ponieważ dramatycznie ciężko się porozumieć. To Świetlicki, który świadczy o miłości, niemożliwej, niewysłowionej – jak napisał Paweł Próchniak. Ale przecież darzącej wiersze odrobiną czułości.
I tak oto w tym, ponowoczesno-nowoczesnym poecie ujawnia się jego cząstka romantyczna, co w sumie daje ów efekt arcypoety, świadka czasu, czułej membrany, kogoś, kto szuka miejsca, ale nie znajduje w nim domu, pokłóconego ze światem, ale pragnącego mu coś zaofiarować, najpewniej siebie. Artystę romantycznego, jak przeczytałem w uczonym dziele, charakteryzuje „zdradzany od najwcześniejszych lat życia talent (Świetlicki zaczął pisać młodo), nietypowy wygląd wskazujący na psychiczną odmienność (wystarczy spojrzeć), samotna droga do sławy (słynna „nieprzysiadalność”), niezrozumienie przez najbliższych, doskonalące twórcę wewnętrznie klęski życiowe, niepowodzenia w miłości…„1. Oczywiście nic nie wiem o klęskach, ani też o sukcesach lub ich braku w miłości autora rzeczywistego, ale ten autor zapisany w poezji, sygnatura jego osobowości, daje wyobrażenie o kimś jednocześnie głęboko skromnym i na wskroś egotycznym, trudnym, rozdartym, nieobliczalnym, ściganym, wymykającym się jednoznaczności.
Wyślizgnie się również z uchwytu zaproponowanej tu formuły, tym łatwiej, że przecież ponowoczesny (ani nawet po-nowoczesny) arcypoeta jest niemożliwy.
[1] W. Okoń, Artysta. [W zbiorze:] Słownik literatury polskiej XIX wieku. Pod red. J. Bachórza i A. Kowalczykowej, Wrocław 1991, s. 43; wtrącenia w nawiasach pochodzą ode mnie. PŚ.