recenzje / ESEJE

Port jest wyzwaniem i obietnicą

Jerzy Jarniewicz

Impresja Jerzego Jarniewicza, otwierająca festiwal TransPort Literacki 28.

Kie­dy przed rokiem odbie­ra­łem pew­ną nagro­dę za tom wier­szy o wło­skim tytu­le, zdzi­wi­łem się, że nagro­da przy­pa­da poezji, że odbie­ra ją poeta, bo prze­cież ile osób czy­ta dziś poezję? Przy­szło mi wte­dy na myśl, że czy­tel­ni­ków poezji jest pew­nie tylu, ilu Spar­tan pole­głych pod Ter­mo­pi­la­mi. A pole­gło tych Spar­tan trzy­stu, co zapew­ne nie­któ­rzy z nas pamię­ta­ją z fil­mu z Ral­phem Richard­so­nem albo z komik­su Fran­ka Mil­le­ra, albo wresz­cie z Hero­do­ta, któ­ry na to wyda­rze­nie ma copy­ri­ght. A więc co, mamy trzy­stu Spar­tan czy­ta­ją­cych poezję? Wiem, wiem, brzmi to jak tani bon mot, ale jak się chwi­lę zasta­no­wić, to prze­cież dla reto­rycz­ne­go efek­tu nicze­go tu nie prze­kła­mu­ję: tomy wier­szy współ­cze­snych poetów, o ile nie są oni nobli­sta­mi, uka­zu­ją się w nakła­dzie trzy­stu, w pory­wach pię­ciu­set egzem­pla­rzy.

Nie wiem, czy to powód do smut­ku. Pew­nie, że chcia­ło­by się, żeby wier­sze, któ­re prze­cież wie­lu z nas tu pisze, czy­ta­ne były „w pocią­gu, w prze­cią­gu, na drą­gu” – to nota­be­ne cytat z mię­dzy­wo­jen­nej pio­sen­ki uro­dzo­ne­go w Łodzi, a zamor­do­wa­ne­go w war­szaw­skim get­cie genial­ne­go Andrze­ja Wła­sta. Ale wróć­my do Spar­tan. Dla kogo my pisze­my? Dla trzy­stu czy­tel­ni­ków – mało. Z dru­giej jed­nak stro­ny to, że czy­tel­ni­ków poezji jest jak na lekar­stwo, gwa­ran­tu­je naszej bran­ży nie­za­leż­ność. Kto bowiem, jaka poli­tycz­na czy eko­no­micz­na wła­dza, jaka, choć­by naj­bar­dziej pazer­na, insty­tu­cja zawra­ca­ła­by sobie gło­wę trze­ma set­ka­mi czy­tel­ni­ków? Twór­ca­mi z taką publicz­no­ścią, z takim cie­niut­kim tar­ge­tem nie zain­te­re­su­je się żad­na kor­po­ra­cja, nie zain­te­re­su­je się rynek, nie zain­te­re­su­ją się poli­ty­cy. Poeci mogą czuć się w swo­im fachu cał­kiem bez­piecz­ni – nie będą musie­li ginąć pod Ter­mo­pi­la­mi. Co inne­go auto­rzy powie­ści. Tych rynek wyse­lek­cjo­nu­je, po czym wybra­nych uwie­dzie, prze­chwy­ci, zaku­je w kaj­da­ny, wysta­wi na sprze­daż, zamie­ni w towar. Poezja na szczę­ście jest towa­rem mało cho­dli­wym, nikt na niej łapy kłaść się nie pali. Póki my, ludzie od wier­szy, jeste­śmy wśród słów, jeste­śmy wol­ni – może­my robić, co chce­my, i robi­my, co chce­my.

Są tego kon­se­kwen­cje. Nikt nas nie kupi, ale i nasze zaku­py będą czę­sto moc­no gra­ni­czo­ne. Poezja i pie­niądz nie trzy­ma­ją się razem, mówią inny­mi języ­ka­mi. Phi­lip Lar­kin, bez­sprzecz­nie naj­po­pu­lar­niej­szy powo­jen­ny poeta angiel­ski, nigdy z poezji nie mógł­by się utrzy­mać. Całe życie pra­co­wał jako biblio­te­karz w pro­win­cjo­nal­nym por­cie Hull – zwróć­cie uwa­gę: w por­cie! – a jego sytu­acja finan­so­wa popra­wi­ła się zna­czą­co dopie­ro wte­dy, gdy wydał anto­lo­gię poezji angiel­skiej, szyb­ko dopi­sa­ną do listy lek­tur szkol­nych. Wte­dy, jak sam mówił, zmie­ni­ło się jego życie: mógł wycho­dzić z teatru przed zakoń­cze­niem sztu­ki, któ­ra mu się nie podo­ba­ła – wcze­śniej sie­dział i cier­piał do koń­ca, bo żal mu było tych kil­ku fun­tów, któ­re wydał na bilet. Życzę nam wszyst­kim, byśmy kie­dyś wyda­li anto­lo­gie i mogli wycho­dzić bez wyrzu­tów sumie­nia z bez­na­dziej­nych spek­ta­kli teatral­nych.

Ale jesz­cze bar­dziej życzę nam, byśmy docze­ka­li cza­sów, gdy poezja, ba, cała lite­ra­tu­ra, będzie dla wszyst­kich bez­płat­na i powszech­nie dostęp­na, jak bez­płat­na i powszech­nie dostęp­ne powin­ny być opie­ka zdro­wot­na i edu­ka­cja, jak bez­płat­nie dostęp­ne bywa­ją w innych kra­jach muzea, gale­rie oraz par­ki naro­do­we. To powi­nien być stan­dard każ­de­go cywi­li­zo­wa­ne­go pań­stwa. Lite­ra­tu­ra, któ­rą rynek zamie­nia w towar, w intrat­ny dział prze­my­słu kul­tu­ro­we­go, któ­rej wła­ści­cie­la­mi sta­ją się już nie auto­rzy, a agen­cje, któ­rej nie moż­na zacy­to­wać bez opła­ce­nia praw, któ­ra ma słu­żyć pomna­ża­niu zysków coraz dal­szych od auto­ra pośred­ni­ków, jest absur­dem. Tyl­ko wol­na lite­ra­tu­ra ma rację bytu… Cóż, roz­ma­rzy­łem się, odpły­ną­łem, wra­cam do por­tu.

Poezja jest, pro­szę pomy­śleć i przy­znać mi rację, naj­bar­dziej nie­za­leż­ną, a tym samym naj­bar­dziej poszu­ku­ją­cą, goto­wą do ryzy­ka, bez­in­te­re­sow­ną bran­żą lite­ra­tu­ry, roz­wi­ja się naj­dy­na­micz­niej, poza main­stre­amem, dale­ko od pazer­no­ści mediów, dale­ko od tele­wi­zji śnia­da­nio­wej, sesji zdję­cio­wej w „Zwier­cia­dle” i You Can Dan­ce, dale­ko od świa­ta agen­tów, mar­szan­dów, galer­ni­ków, win­dy­ka­to­rów żyją­cych z cudzej twór­czo­ści. Nikt na nas koko­sów nie zbi­je, ergo nikt się nami nie inte­re­su­je, ergo nikt nam nie zagra­ża – poza nami samy­mi. Nikt z nas, poetek i poetów, nie będzie amba­sa­do­rem mar­ki Mer­ce­des czy Arma­ni, ale też nikt z nas nie znaj­dzie się pod pre­sją, by zmie­nić meta­fo­rę w wier­szu na obraz dla czy­tel­ni­ka przy­jaź­niej­szy, albo by pisać krót­szy­mi zda­nia­mi, albo by wydać dwie książ­ki w jed­nym roku, bo trze­ba ska­pi­ta­li­zo­wać suk­ces.

Dla­te­go kie­dy Artur Bursz­ta popro­sił mnie o wykład na temat por­tu – bo nasz festi­wal zwie się Trans­Port, a ponie­waż o tran­sie opo­wia­dał w zeszłym roku Tade­usz Sła­wek, mnie przy­pa­dła w udzia­le ta dru­ga syla­ba – no więc kie­dy Artur popro­sił mnie, żebym wygło­sił wykład o por­cie, pomy­śla­łem, że wca­le nie muszę zaczy­nać od por­tu, ba, może nawet o por­cie wca­le nie muszę wspo­mi­nać. A ponie­waż port to obiet­ni­ca podró­ży, pod­ry­fuj­my, teraz i do nie­dzie­li. Na festi­wa­lu lite­rac­kim, takim jak nasz koło­brze­ski Trans­Port, wykład o por­cie może zamie­nić się w wykład o por­t­kach – port? por­ta? por­tae? por­t­ki? – lub o mor­ta­de­li, bo taka jest siła wier­sza.

Ale jeśli sło­wo „port” w koń­cu mi się tu przy­plą­ta­ło, to może dla­te­go, że war­to jed­nak mieć je pod ręką. „Port” mno­ży się od zna­czeń, a to, że jest schro­nie­niem przed burzą, a to znów, że lądu­ją tu ludzie zmę­cze­ni życiem, a to wresz­cie, że jest „poezją rumu i konia­ku” (to z kolei Klen­czon), nie musi­my wszyst­kich tych zna­czeń kupo­wać. Ja na przy­kład w por­cie naj­bar­dziej lubię to, że jest miej­scem, do któ­re­go się zawi­ja zawsze na tro­chę i zawsze po to, by wkrót­ce ponow­nie wypły­nąć na peł­ne morze. Do por­tu zawi­ja­ją stat­ki: szku­ne­ry, gale­ony, kor­we­ty, fre­ga­ty, bry­gi, kara­we­le, prze­cież nie po to, by wyjść z wody na ląd, jak te gady w mezo­zo­iku, ale by wkrót­ce znów pójść na wodę. Port, jak ja go rozu­miem, jest obiet­ni­cą, tak­że dla nas, piszą­cych, że – wypły­nie­my. Jest wyzwa­niem rzu­co­nym temu, co sta­bil­ne, zako­rze­nio­ne, zamknię­te, jed­nym sło­wem: mar­twe. Wyzwa­niem rzu­co­nym temu, co sta­bil­ne, zako­rze­nio­ne, zamknię­te i mar­twe, jest tak­że lite­ra­tu­ra, któ­ra nie chce stać się prze­my­słem. Jest obiet­ni­cą, że wypły­nie­my. Gwa­ran­cją cią­gle nowe­go otwar­cia. „Hell is in hel­lo” – śpie­wał swe­go cza­su Lee Marvin – „pie­kło to dzień dobry, a nie­bo znaj­dziesz w do widze­nia”.

Lite­ra­tu­ra jest poże­gna­niem, a nie powi­ta­niem. Poże­gna­niem przed podró­żą. Poże­gna­niem ze zgra­ny­mi fra­za­mi i powta­rza­ny­mi stad­nie, świę­ty­mi praw­da­mi. Poże­gna­niem z przy­tul­nym kątem prze­zro­czy­ste­go języ­ka. Poże­gna­niem z groź­nym poczu­ciem, że coś już do cna pozna­li­śmy, że w czymś jeste­śmy dobrzy. Poże­gna­niem z wia­rą, że podróż, w któ­rą wyru­sza­my, dopro­wa­dzi nas do zało­żo­ne­go z góry celu. Poże­gna­niem z domem, a to zna­czy tak­że: z bez­pie­czeń­stwem. Żegnam więc was w pierw­szym dniu Trans­Por­tu.

Ale pozwól­cie, że zanim skoń­czę, zaj­mę was jesz­cze przez chwi­lę wier­szem.

Nie wiem, czy od tego wier­sza zaczę­ła się przy­go­da współ­cze­snej poezji, ale na pew­no trud­no wyobra­zić sobie współ­cze­sną poezję bez tego wier­sza:

Prą­dem Rzek obo­jęt­nych nie­sion w ujścia stro­nę,
Czu­łem, że już nie wie­dzie mnie dłoń holow­ni­ków;
Dla strzał swych za cel wzię­ły ich Skó­ry Czer­wo­ne
I nagich do pstrych słu­pów przy­bi­ły śród krzy­ków.

Nie dba­łem o zało­gi po wszyst­kie me cza­sy,
Ja, dźwi­gacz zbóż fla­mandz­kich, angiel­skiej baweł­ny.
Gdy się z holow­ni­ka­mi skoń­czy­ły hała­sy,
Gdzie chcia­łem, ponio­sły mnie Rzek spie­nio­ne weł­ny.

(fragm. Sta­tek pija­ny, przeł. Zenon Prze­smyc­ki-Miriam)

To oczy­wi­ście Rim­baud, nie zre­da­go­wał wła­snej anto­lo­gii, porzu­cił „pary­skie bul­wa­ry gnu­śnych i knajp­ki wier­szo­le­jów”. Wszedł na sta­tek w jed­nym ze śród­ziem­no­mor­skich por­tów i znik­nął z lite­ra­tu­ry. Po latach René Char nie miał wąt­pli­wo­ści: „Dobrześ zro­bił, odjeż­dża­jąc, Artu­rze Rim­baud”. Rim­baud odje­chał, ale wiersz został. I jest dla nas jak port, byśmy też mogli odje­chać.

„Port” zna­czy dom, bra­mę, prze­pra­wę przez rze­kę, gniaz­do w kom­pu­te­rze. OK, wie­my. Ale to my, ludzie od słów, nada­je­my sło­wom sens. A jeśli tak, to niech sło­wo „port” będzie nam, jak wiersz Rim­bau­da, obiet­ni­cą przy­go­dy, niech będzie pro­giem, za któ­rym kusi swo­im sex appe­alem bez­miar mórz i oce­anów. Port jest jak lite­ra­tu­ra – nie otwie­ra przed nami tej czy tam­tej dro­gi, bo nie ma dróg na oce­anie. Lite­ra­tu­ra jest czymś wię­cej: moż­li­wo­ścią dro­gi. Wypusz­cza nas w prze­strzeń dro­ga­mi nie­po­kre­ślo­ną, chy­ba że dro­gą nazwie­my ślad, któ­ry zosta­wia­my za sobą. Bo dro­ga, któ­rą zapo­wia­da, nie bie­gnie przed nami, a cią­gnie, jak kil­wa­ter, naszym szla­kiem. Chodź­my, port cze­ka.

O autorze

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania