Kiedy przed rokiem odbierałem pewną nagrodę za tom wierszy o włoskim tytule, zdziwiłem się, że nagroda przypada poezji, że odbiera ją poeta, bo przecież ile osób czyta dziś poezję? Przyszło mi wtedy na myśl, że czytelników poezji jest pewnie tylu, ilu Spartan poległych pod Termopilami. A poległo tych Spartan trzystu, co zapewne niektórzy z nas pamiętają z filmu z Ralphem Richardsonem albo z komiksu Franka Millera, albo wreszcie z Herodota, który na to wydarzenie ma copyright. A więc co, mamy trzystu Spartan czytających poezję? Wiem, wiem, brzmi to jak tani bon mot, ale jak się chwilę zastanowić, to przecież dla retorycznego efektu niczego tu nie przekłamuję: tomy wierszy współczesnych poetów, o ile nie są oni noblistami, ukazują się w nakładzie trzystu, w porywach pięciuset egzemplarzy.
Nie wiem, czy to powód do smutku. Pewnie, że chciałoby się, żeby wiersze, które przecież wielu z nas tu pisze, czytane były „w pociągu, w przeciągu, na drągu” – to notabene cytat z międzywojennej piosenki urodzonego w Łodzi, a zamordowanego w warszawskim getcie genialnego Andrzeja Własta. Ale wróćmy do Spartan. Dla kogo my piszemy? Dla trzystu czytelników – mało. Z drugiej jednak strony to, że czytelników poezji jest jak na lekarstwo, gwarantuje naszej branży niezależność. Kto bowiem, jaka polityczna czy ekonomiczna władza, jaka, choćby najbardziej pazerna, instytucja zawracałaby sobie głowę trzema setkami czytelników? Twórcami z taką publicznością, z takim cieniutkim targetem nie zainteresuje się żadna korporacja, nie zainteresuje się rynek, nie zainteresują się politycy. Poeci mogą czuć się w swoim fachu całkiem bezpieczni – nie będą musieli ginąć pod Termopilami. Co innego autorzy powieści. Tych rynek wyselekcjonuje, po czym wybranych uwiedzie, przechwyci, zakuje w kajdany, wystawi na sprzedaż, zamieni w towar. Poezja na szczęście jest towarem mało chodliwym, nikt na niej łapy kłaść się nie pali. Póki my, ludzie od wierszy, jesteśmy wśród słów, jesteśmy wolni – możemy robić, co chcemy, i robimy, co chcemy.
Są tego konsekwencje. Nikt nas nie kupi, ale i nasze zakupy będą często mocno graniczone. Poezja i pieniądz nie trzymają się razem, mówią innymi językami. Philip Larkin, bezsprzecznie najpopularniejszy powojenny poeta angielski, nigdy z poezji nie mógłby się utrzymać. Całe życie pracował jako bibliotekarz w prowincjonalnym porcie Hull – zwróćcie uwagę: w porcie! – a jego sytuacja finansowa poprawiła się znacząco dopiero wtedy, gdy wydał antologię poezji angielskiej, szybko dopisaną do listy lektur szkolnych. Wtedy, jak sam mówił, zmieniło się jego życie: mógł wychodzić z teatru przed zakończeniem sztuki, która mu się nie podobała – wcześniej siedział i cierpiał do końca, bo żal mu było tych kilku funtów, które wydał na bilet. Życzę nam wszystkim, byśmy kiedyś wydali antologie i mogli wychodzić bez wyrzutów sumienia z beznadziejnych spektakli teatralnych.
Ale jeszcze bardziej życzę nam, byśmy doczekali czasów, gdy poezja, ba, cała literatura, będzie dla wszystkich bezpłatna i powszechnie dostępna, jak bezpłatna i powszechnie dostępne powinny być opieka zdrowotna i edukacja, jak bezpłatnie dostępne bywają w innych krajach muzea, galerie oraz parki narodowe. To powinien być standard każdego cywilizowanego państwa. Literatura, którą rynek zamienia w towar, w intratny dział przemysłu kulturowego, której właścicielami stają się już nie autorzy, a agencje, której nie można zacytować bez opłacenia praw, która ma służyć pomnażaniu zysków coraz dalszych od autora pośredników, jest absurdem. Tylko wolna literatura ma rację bytu… Cóż, rozmarzyłem się, odpłynąłem, wracam do portu.
Poezja jest, proszę pomyśleć i przyznać mi rację, najbardziej niezależną, a tym samym najbardziej poszukującą, gotową do ryzyka, bezinteresowną branżą literatury, rozwija się najdynamiczniej, poza mainstreamem, daleko od pazerności mediów, daleko od telewizji śniadaniowej, sesji zdjęciowej w „Zwierciadle” i You Can Dance, daleko od świata agentów, marszandów, galerników, windykatorów żyjących z cudzej twórczości. Nikt na nas kokosów nie zbije, ergo nikt się nami nie interesuje, ergo nikt nam nie zagraża – poza nami samymi. Nikt z nas, poetek i poetów, nie będzie ambasadorem marki Mercedes czy Armani, ale też nikt z nas nie znajdzie się pod presją, by zmienić metaforę w wierszu na obraz dla czytelnika przyjaźniejszy, albo by pisać krótszymi zdaniami, albo by wydać dwie książki w jednym roku, bo trzeba skapitalizować sukces.
Dlatego kiedy Artur Burszta poprosił mnie o wykład na temat portu – bo nasz festiwal zwie się TransPort, a ponieważ o transie opowiadał w zeszłym roku Tadeusz Sławek, mnie przypadła w udziale ta druga sylaba – no więc kiedy Artur poprosił mnie, żebym wygłosił wykład o porcie, pomyślałem, że wcale nie muszę zaczynać od portu, ba, może nawet o porcie wcale nie muszę wspominać. A ponieważ port to obietnica podróży, podryfujmy, teraz i do niedzieli. Na festiwalu literackim, takim jak nasz kołobrzeski TransPort, wykład o porcie może zamienić się w wykład o portkach – port? porta? portae? portki? – lub o mortadeli, bo taka jest siła wiersza.
Ale jeśli słowo „port” w końcu mi się tu przyplątało, to może dlatego, że warto jednak mieć je pod ręką. „Port” mnoży się od znaczeń, a to, że jest schronieniem przed burzą, a to znów, że lądują tu ludzie zmęczeni życiem, a to wreszcie, że jest „poezją rumu i koniaku” (to z kolei Klenczon), nie musimy wszystkich tych znaczeń kupować. Ja na przykład w porcie najbardziej lubię to, że jest miejscem, do którego się zawija zawsze na trochę i zawsze po to, by wkrótce ponownie wypłynąć na pełne morze. Do portu zawijają statki: szkunery, galeony, korwety, fregaty, brygi, karawele, przecież nie po to, by wyjść z wody na ląd, jak te gady w mezozoiku, ale by wkrótce znów pójść na wodę. Port, jak ja go rozumiem, jest obietnicą, także dla nas, piszących, że – wypłyniemy. Jest wyzwaniem rzuconym temu, co stabilne, zakorzenione, zamknięte, jednym słowem: martwe. Wyzwaniem rzuconym temu, co stabilne, zakorzenione, zamknięte i martwe, jest także literatura, która nie chce stać się przemysłem. Jest obietnicą, że wypłyniemy. Gwarancją ciągle nowego otwarcia. „Hell is in hello” – śpiewał swego czasu Lee Marvin – „piekło to dzień dobry, a niebo znajdziesz w do widzenia”.
Literatura jest pożegnaniem, a nie powitaniem. Pożegnaniem przed podróżą. Pożegnaniem ze zgranymi frazami i powtarzanymi stadnie, świętymi prawdami. Pożegnaniem z przytulnym kątem przezroczystego języka. Pożegnaniem z groźnym poczuciem, że coś już do cna poznaliśmy, że w czymś jesteśmy dobrzy. Pożegnaniem z wiarą, że podróż, w którą wyruszamy, doprowadzi nas do założonego z góry celu. Pożegnaniem z domem, a to znaczy także: z bezpieczeństwem. Żegnam więc was w pierwszym dniu TransPortu.
Ale pozwólcie, że zanim skończę, zajmę was jeszcze przez chwilę wierszem.
Nie wiem, czy od tego wiersza zaczęła się przygoda współczesnej poezji, ale na pewno trudno wyobrazić sobie współczesną poezję bez tego wiersza:
Prądem Rzek obojętnych niesion w ujścia stronę,
Czułem, że już nie wiedzie mnie dłoń holowników;
Dla strzał swych za cel wzięły ich Skóry Czerwone
I nagich do pstrych słupów przybiły śród krzyków.
Nie dbałem o załogi po wszystkie me czasy,
Ja, dźwigacz zbóż flamandzkich, angielskiej bawełny.
Gdy się z holownikami skończyły hałasy,
Gdzie chciałem, poniosły mnie Rzek spienione wełny.
(fragm. Statek pijany, przeł. Zenon Przesmycki-Miriam)
To oczywiście Rimbaud, nie zredagował własnej antologii, porzucił „paryskie bulwary gnuśnych i knajpki wierszolejów”. Wszedł na statek w jednym ze śródziemnomorskich portów i zniknął z literatury. Po latach René Char nie miał wątpliwości: „Dobrześ zrobił, odjeżdżając, Arturze Rimbaud”. Rimbaud odjechał, ale wiersz został. I jest dla nas jak port, byśmy też mogli odjechać.
„Port” znaczy dom, bramę, przeprawę przez rzekę, gniazdo w komputerze. OK, wiemy. Ale to my, ludzie od słów, nadajemy słowom sens. A jeśli tak, to niech słowo „port” będzie nam, jak wiersz Rimbauda, obietnicą przygody, niech będzie progiem, za którym kusi swoim sex appealem bezmiar mórz i oceanów. Port jest jak literatura – nie otwiera przed nami tej czy tamtej drogi, bo nie ma dróg na oceanie. Literatura jest czymś więcej: możliwością drogi. Wypuszcza nas w przestrzeń drogami niepokreśloną, chyba że drogą nazwiemy ślad, który zostawiamy za sobą. Bo droga, którą zapowiada, nie biegnie przed nami, a ciągnie, jak kilwater, naszym szlakiem. Chodźmy, port czeka.