O ile jeszcze dwa lata temu, kiedy Przemek Suchanecki debiutował w Biurze Literackim Wtraceniem, można było mieć co do tego uzasadnione wątpliwości, dziś mogę to napisać z pełnym przekonaniem: ścieżka literackiego rozwoju, jaką wybrał dla siebie urodzony na Pomorzu poeta, na pewno nie zagwarantuje mu łatwego uznania i szerokiej recepcji krytycznej. Wraz z publikacją drugiego tomu, zatytułowanego O, Suchanecki jawi się jako poeta jeszcze bardziej bezkompromisowy, jeszcze odważniejszy stylistycznie, stanowczo występujący przeciwko „prymatowi treści”, który twórcom w coraz większym stopniu narzuca neoliberalny model zarządzania kulturą. Wszelkiej maści komentatorzy i dziennikarze kulturalni wciąż tkwiący w hermeneutycznym limbo nie otrzymają od autora gotowych uchwytów, które pozwoliłyby im łatwo zdyskursywizować jego praktykę artystyczną, zweryfikować jego poglądy polityczne, rozpoznać jego stosunek do spraw najbardziej aktualnych. Moja opinia brzmi być może zbyt kasandrycznie, wszak wciąż mówimy o bardzo młodym poecie, a ja już teraz wróżę mu przyszłe zapoznanie. Rzecz w tym jednak, że podejmowane przez Suchaneckiego próby „stawania się niedostrzegalnym”[1] ściśle wiążą się z fundamentami jego projektu estetycznego, nie mówię więc o słabości jego wierszy, ale wręcz przeciwnie – o tym, co najbardziej mnie w nich pociąga i co sam z wielkim trudem ubieram w słowa.
***
Na początek – tradycyjnie – garść banałów. Doskonale pamiętam pierwsze próby poetyckie Suchaneckiego, w których jego frazy ciążyły jeszcze ku formom minimalistycznym, mocno zorientowanym na brzmienie, czasem budzącym odległe skojarzenia z dorobkiem Marcina Sendeckiego. Późniejsze zaangażowanie autora w działalność Krakowskiej Szkoły Poezji im. Aleksandra Fredry zaowocowało wyraźnym rozszczelnieniem tej formy, otwarciem jej na psychodeliczne inspiracje i ujawnieniem się autorskiej predylekcji do struktury poematu – bez wątpienia dużą rolę odegrała tu znajomość z Robertem „Rybą” Rybickim, która, jak sądzę, w dużej mierze pomogła wykrystalizować się „dojrzałemu” idiomowi Suchaneckiego. Zresztą w tomie O fenomen KSP daje o sobie znać kilkukrotnie – wyraziste pod tym względem wydają mi się np. nawiązania do poezji Miłosza Biedrzyckiego, który z imienia przywołany zostaje w wierszu „Kładka”[2]. Tytuł omawianej tu książki aż prosi się o to, by czytać go jako O (Groszek), w nawiązaniu do OO (Dwóch groszków) MLB z roku 1994. Czytelnicy, którzy pamiętają opublikowany w roku 1996 Pył/Łyp Biedrzyckiego, bez trudu usłyszą jego głos również w wierszu „Puls/sluP”. Ale skończmy już z wyliczankami, bo choć pozwalają one osadzić poetę w pewnej tradycji – wciąż słabo rozpoznanej przez krytykę – to niewiele mówią o samym jego przedsięwzięciu.
***
Tytułowe O odgrywa u Suchaneckiego dość złożoną rolę: jest ono jednocześnie ekstatycznym zawołaniem, przywodzącym mi na myśl Markiewiczowe „Aaa!…” („O, jak wiele widać! Jak wiele jest zakryte!” – wiersz „Ślepe berło”), jak i punktem-portalem, przez który przedostajemy się do samego źródła kosmicznej świadomości; ta ostatnia – jak będę argumentował poniżej – stanowi najsilniejszy trzon tej poezji:
zostaw za sobą dukt i wryj
się w głąb przez wielkie O.
Ján Ondruš
Naturalnie to nie wszystko – wyjściowym kontekstem jest tu zapewne O jako Uroboros. Ze wszystkich tradycji, w których kluczową rolę odgrywa kategoria wiecznego powrotu, Suchaneckiemu – filozofowi z wykształcenia – najbliżej byłoby chyba nie do pism Fryderyka Nietzschego, ale do buddyjskiej samsary.
Pierwszy z przywołanych wyżej wątków – czyli wątek ekstatyczny – rozgrywa się oczywiście na gruncie relacji między realnym i możliwym. Ujmując rzecz najkrócej, Suchanecki permanentnie igra z niewcielonymi światami, uważnie śledząc to, jak najdrobniejszy ruch w porządku realnym reorganizuje horyzont tego, co możliwe:
przestrzeń rozszerza się gdy idziesz w jej stronę
(„Przestrzeń, wiatr od morza”)
Z kolei ostatni ze wspomnianych wątków szczególnie mocno daje o sobie znać w specyficznej koncepcji czasowości, jaką proponuje autor. Jego wiersze nigdy nie ciążą ku rejestrom nostalgicznym, bo też nie przewidziano w nich miejsca na żadną przeszłość. U Suchaneckiego istnieje raczej wieczne Teraz, lekko zabarwione możliwymi przyszłościami – wszystko inne może być tylko próbą zakłócenia relacji między pozycją podmiotu (zawsze złudną, arbitralną) a uniwersalną, ponadjednostkową świadomością, która jednocześnie przekracza indywiduum i je ustanawia:
Patrz jak wylewają się ze mnie
średniowiecze, rokoko
i paskudny, rozpustny szczyt imperium rzymskiego.
(„Smród pamięci”)
Najwięcej uwagi, jak mniemam, powinniśmy poświęcić drugiemu ze wspomnianych wyżej kontekstów – czyli temu, jak tytułowe O staje się swego rodzaju wehikułem, pasem transmisyjnym wyprowadzającym jednostkę poza wąskie granice podmiotowości ku temu, co nieskończone. Wehikuł tego rodzaju nie jest czymś, co byłoby zawsze dostępne od ręki, jego odnalezienie wymaga stosowania określonych technik. Co więcej, „wielkie O” otwiera się i zamyka:
wtedy ktoś przychodzi żeby coś zakończyć
coś czego nie będzie już pod żadnym dachem
co nie będzie całością częścią punktem odniesienia
wspomnieniem w przestrzeni o której się nie dowiesz
a która jest coraz szersza
(„Przestrzeń, wiatr od morza”)
W tym sensie działania artystyczne Suchaneckiego należałoby chyba postrzegać jako bliskie praktykom medytacyjnym: eksperyment poetycki pomaga po rimbaudowsku „rozprężyć zmysły”, a to – jak wiadomo nie od dziś – jedna z dróg prowadzących ku chwilowemu choćby wychyleniu się poza neurotyczne Ja. Wypadałoby zatem wreszcie rzucić okiem na to, jakiego rodzaju eksperymenty interesują autora.
Więc
Czy ktoś teraz jeszcze wynika?
Co po stopniach?
Zszedłbym w dół, wszyscy się łączymy,
ale bez rodzaju wojny, który
wycisnąłby zapach nawet z szyldów i krzyży.
Posypać twoją głowę wymiecionym kurzem,
pogalopować na koniec doliny do krzaka,
w którym słychać melodię.
Daj bucha z tych czystych oczu, już druga trzydzieści,
musisz iść do niego, a chwileczkę temu
roztapialiśmy się, drżąc, na samym środku łóżka.
To było czas,
a co robisz teraz?
Powyższy utwór bodajże najlepiej ujawnia, że w ujęciu Suchaneckiego wiersz jest przede wszystkim bytem polimorficznym: wybitnie mglista retoryka sprawia, że dopiero w ostatnich wersach „Więc” przyjmuje jawną postać erotyku – jednocześnie semantyczna nieprzejrzystość pasaży otwierających tekst nie pozwala wraz z przebiegiem wiersza ustabilizować się prostym regułom konfesyjności. Utwór nie przybiera więc formy „lejka”, w którym znaczeniowa precyzja ostatnich wersów wynikałaby wprost z początkowej abstrakcyjności; to raczej „erotyczność” nabiera cech alegorycznych, zakażona zostaje abstrakcją i tym sposobem nie pozwala zamknąć się z oczywistej sytuacji lirycznej.
Nieco podobnie rzeczy mają się w utworze „Tragedia Sokratesa” – chyba moim ulubionym z całej książki – w którym anegdotyczny wstęp okazuje się tylko rozrusznikiem wiersza; ten ostatni bowiem szybko zaczyna zataczać coraz szersze kręgi, wyprowadzając czytelnika poza komfort humorystycznej narracji i bezlitośnie wrzucając go w ekstatyczny wir derealizacji:
Czasem rozumiem zgniłe resztki jedzenia
w rurze odpływowej kuchennego zlewu.
Czasem rozumiem upadek cywilizacji
pod rozłażącą się presją ciał niebieskich.
Czasem rozumiem zejście w kanał,
zaglądanie pod podwozie auta
i znajdowanie tam ciemnych kryształów,
krynicznych wodospadów,
elektrycznych plemion.
***
Zwróćmy uwagę, w jaki sposób Suchanecki układa skrupulatnie wybrane słowa w konstelacje. Nie interesują go opozycje binarne, bo nie jest manichejczykiem. Nie interesują go triady, bo nie jest freudystą. Nie interesują go oswojone już w społecznym imaginarium palety kolorów, bo przecież „zostawił za sobą dukt”. Dobrze widać to w utworze „Produkcja gałęzi” otwierającym tom – to tutaj powraca refren: „w umowie zapisano że jedziesz mimo”, zamykany kolejno słowami: „śmierć”, „pył”, „skok”, „sen” oraz „gry”. Tam, gdzie większość autorów zagrałaby kartą stopniowego „przyciemniania” perceptów, zaczynając od „gier”, a kończąc na „śmierci”, Suchanecki wybiera kierunek odwrotny. W punkcie wyjścia pisze o „śmierci” i „pyle”, by następnie oszołomić czytelnika „skokiem”, raz jeszcze rozrzedzić podmiotowość we „śnie” i skończyć ludycznymi nieco „grami”. Powtórzę raz jeszcze: strategia tego rodzaju nie podda się prostej konwersji na „treść” czy „znaczenie”, ale wskaże nam modus operandi wiersza. Dopiero gdy ujmiemy impuls poetycki jako coś przedpodmiotowego i w podmiocie znajdującego tylko swoją artykulację, będziemy mogli dostrzec w śmierci współrzędną, w której otwiera się „wielkie O”. W innym wypadku – nieuchronnie poddamy się działaniu melancholii, braku, lęku etc.
Dużo można by jeszcze napisać o technice Suchaneckiego – o tym, jak poprzez poezję Ashbery’ego i Šalamuna uczy się wyciągać to, co najlepsze, z francuskiego modernizmu:
Aligatory napadły mnie
po drodze do sklepu,
chciałem kupić koszulę, która
całkiem się rozpuści,
a zyskałem przyjaciół
zupełnie za darmo.
(„Sytuacja”)
O tym, jak tworzy kompozycje zawieszone w próżni, złożone z wrażeń podpierających się wzajemnie, a jednocześnie pozbawionych wsporników metafizycznych:
czekam na opony, na których odjadę
(„Ślepe berło”)
Mam pod ramieniem pociąg, który
wisi jałowo, ale się nie spóźnia.
(„Młynówka”)
O tym, że odrzuca skodyfikowane już zasady poetyckiej gry wcale nie po to, by napawać się zamętem i afirmować dezorganizację, ale by w ramach eksperymentu ustanowić własne, ściśle określone reguły (zob. „Międzynarodówka 71”).
Na wszystko to, mam głęboką nadzieję, przyjdzie jeszcze czas. Utwory Suchaneckiego podtrzymują przy życiu linię poetycką, która opiera się na poszukiwaniu kolektywności w indywidualnej psyche, na nurkowaniu w jaźni, która ostatecznie zawsze okazuje się ponadjednostkowa i uniwersalna. Nie wiem, czy podziemny nurt, w który świadomie wpisał się autor O, kiedykolwiek zostanie usystematyzowany w refleksji krytycznej – gdy decydujemy się na tak radykalny krok, musimy liczyć się z konsekwencjami. Ale przecież w stawaniu się niedostrzegalnym nigdy nie chodzi o uznanie: chodzi o to, by istnieć „poniżej”, napierać na główny nurt i zmieniać bieg historii, nigdy nie pokazując twarzy. Suchanecki zrezygnował z silnego Ja, by roztopić się w strumieniu drążącym skałę. „Pozdrawiam mokrych ludzi przyszłości” – pisze w wierszu „Młynówka” – ze swej strony mogę tylko dołączyć się do pozdrowień i zapewnić, że na mokrych ludzi przyszłości czekam równie niecierpliwie.
Przypisy:
[1] Wcale nie staram się przemocą wpisać wierszy Suchaneckiego w określony, bliski mi model teoretycznoliteracki – wręcz przeciwnie, mam poczucie, że poezja tego autora sama niejako wymyka się zasadzie reprezentacji. Jej polityczny wymiar nie opiera się na roszczeniu uznania określonej grupy interesu, ale właśnie na przemyślanych próbach wymknięcia się aparatom pochwycenia.
[2] Obok Agaty [Puwalskiej], Piotra [Mierzwy], wspomnianego Ryby, Dawida [Mateusza], Marleny [Niemiec], Niny [Manel], Filipa [Matwiejczuka], Zuzi [Strehl], Michała [Mytnika] – a więc innych przedstawicieli Krakowskiej Szkoły Poezji.