Łukasz Jarosz to poeta znany z pracowitości. Jeszcze na dobre nie opadł kurz po przyznanej mu za tom Pełna krew Nagrody im. Wisławy Szymborskiej w 2013 roku (ex aequo z Krystyną Dąbrowską), a autor już raczył swoich czytelników zbiorem wierszy z lat 1999–2012 zatytułowanym Spoza, a chwilę potem samodzielną książką poetycką – Świat fizyczny (2014). Kardonia i Faber ukazuje się w rok od poprzedniej publikacji. Tempo przyrastania kolejnych utworów Jarosza jest konsekwencją uprawianej przezeń filozofii artystycznej, która nie pozwala oddzielać życia od pisania, zamiast tego wskazuje na naturalną komplementarność ich współwystępowania. Jedno pasożytuje na drugim: doświadczanie egzystencji nieprzerwanie rozwija, wzbogaca tożsamość, jednak bez naddatku słowa, a więc bez wysiłku hermeneutycznego pozostaje puste, niezrozumiałe, immanentne:
Nadal uważam,
że trzeba przeżyć to, co się napisze,
że nie da się z tego wytłumaczyć,
nadal uważam życie za kamień.
(„Gaszelnik”)
1.
Przede wszystkim poezja Łukasza Jarosza na pierwszym planie eksponuje swój podmiotowy, konfesyjny charakter – daleka od awangardowości, eksperymentu, nicowania tradycji skupia się głównie na problemie scalania egzystencji pewnego „ja”. Sporo się o bohaterze dowiadujemy: jest spełnionym mężem i ojcem, człowiekiem rodzinnym (ważne są dla niego więzy krwi), prowincjuszem przywiązanym do własnego kawałka ziemi – enklawy natury. Pisanie – nie wolne również i od chwil zwątpienia – rymuje się dlań z procesualnością samej egzystencji, jest egalitarną (jak usiłuje dowodzić) siłą dostrzegania ukrytych powiązań, zrębów finezyjnych kompozycji, sekretnych przejść między obrazami. Poeta przecina więc rzeczywistość, a następnie przygląda się z zaciekawieniem uzyskanemu w ten sposób przekrojowi.
To w następstwie procesu pisania bohater rozpoznaje siebie. Poruszając się w słowach, wypracowuje niezbędny dystans względem tego, co zobaczone, przeżyte, doświadczone. Jest jak alchemik poszukujący idealnej równowagi pomiędzy nagim, intensywnym, nierzadko w końcu ekstatycznym istnieniem a jego wyrazem, przedmiotowością. Doskonałość artysty polegałaby na umiejętności „rozpuszczenia się” w obiektywności, w słowie, które nigdy jeszcze nie było tak blisko rzeczy:
W końcu słowa, które tak długo na siebie czekały,
spotkały się. Przestałem już liczyć w nich siebie;
(„Juwenilia”)
Słowa – materialnie niemal obecne – noszą na sobie piętno boskiego logosu umieszczonego wewnątrz świata na użytek sensu, „puenty, jednej metafory” („Europa”). Zdarza się, że zdziwione trafiają na siebie, powołując do istnienia kruchą tkankę rzeczywistości. Projekt języka, któremu poeta wyznaje wierność składa się z oczyszczonych słów, tworzących oswojony i oszczędny zarazem repertuar (liście, most, śnieg, sen, dzieci oraz cztery żywioły: ogień, woda, ziemia, powietrze – oto podstawowe jego składniki). Ten budulec wzbogacony zostaje o idiomatyczną siłę uczuć, emocji, wzruszenia.
2.
Najważniejszym jednak tematem w Kardonii i Faberze jest śmierć, sygnalizowana już na wstępie ciekawie dobranym mottem z „Małej syreny” Hansa Christiana Andersena (wskazanie na baśniowy rodowód liryki Jarosza?). Jego bohaterka, na wieść o tym, że nie posiada podobnej ludziom nieśmiertelnej duszy, popada w zrozumiałą melancholię. „Oddałabym te setki lat, które mam jeszcze do przeżycia, aby być przez jeden, jedyny dzień człowiekiem i potem dostać się do niebiańskich krain” – wyznaje. W wielu miejscach tomiku poeta będzie wzmacniał wymowę tych słów, przekonując – czy ironicznie? – o istnieniu jakiegoś nadrzędnego porządku, który usprawiedliwia nawet taki skandal jak konieczność umierania:
Czucie i zaufanie, przytomność: dzień potrwa
11 godzin i 29 minut, patronem dzisiejszego dnia
jest papież Symplicjusz. Golę twarz, przyjmuję
wyroki: ludzie umarli, ponieważ jest niebo.
Ciotka umarła, ponieważ jest Bóg.
(„Miary i wagi”)
Śmierć – ze względu na jej elementarną nieuchwytność w znaczeniu przedmiotu doświadczenia – trudno obarczyć zmysłową jakością, dlatego pozostaje tropić jej obecność pośrednio. Przedsmakiem jest już choćby dramat „nieistnienia w istnieniu”, wynikający po prostu z niedowładu pamięci, z utraty wspomnień, które odchodzą w niebyt wraz z ich posiadaczami. Równie ważnym sposobem zbliżania się do Tanatosa będzie działanie na przekór siłom destrukcyjnym – bo czym innym jest odpominanie bliskich zmarłych, którzy przekroczyli już próg tajemnicy: krewnych, przyjaciół?
Świadomość odchodzenia czy ubywania, przybierająca w Kardonii i Faberze nierzadko barokowy kształt myśli o „krótkości żywota” (proszę tylko odczytać konceptualną metaforę zapisaną w wierszu „Ostrzalnia”), jest wartością niezbywalnie ludzką, stanowi zaczątek wspólnoty, jak w „Górnym świetle II”, gdzie w okolicznościach pogrzebu podmiot wypowiada znamienne zdania: „Dziś wszystkim nam przyśni się / ta sama zmarła. Nasz śpiew w jej śmierci, / jej śmierć w naszej śmierci”. To stanięcie w jednym szeregu nie osłabia jednak siły woli, ale wręcz przeciwnie, prowokuje życie do paroksyzmów. W tym też upatrywałbym genezy wrażliwości (nawet powietrze jest tu łamliwe! – odsyłam do wiersza „Krach”) oraz estetycznego wyczulenia percepcji Jarosza na drobiazgi, układające się w fotograficzne kadry, będące zaczątkami większych, choć nieskończonych, a jedynie sugerowanych, opowieści. Tak jakby bliskość śmierci w paradoksalny sposób wzmagała apetyt na samo prze-żywanie.
3.
Wreszcie ostatnia sprawa, która w nowej książce Łukasza Jarosza przykuła moją szczególną uwagę – natarczywie powracające wizje Tanatosa, ale i równoważąca złogi ciemności apologia miłości, intensyfikują jednostkowość bycia, wzywają do przebudzenia. Graniczność tych stanów pomaga jednocześnie uzmysłowić sobie, o co tak naprawdę chodzi i – o ile mogę pozwolić sobie na taką generalizację – chyba zawsze chodziło w wierszach olkuskiego poety. Jego liryczne ekskursje nad wyraz często zmierzają wszakże ku epifaniom doświadczenia bycia sobą i prawdy własnego „ja”, ku ukłuciom realności istnienia, które przecież tak łatwo może stracić na ostrości w niepowstrzymanym, codziennym biegu. Poeta potrafi zdobyć się na chwile zatrzymania – wówczas zazwyczaj jest przytłoczony światem, otumaniony jego nadmiarem oraz bogactwem bodźców. Stąd poczyna się literatura i – przewidując już kolejne książki autora – powiem tylko, że nic nie wskazuje na szybkie wyczerpanie tematów.
Jeszcze się z tym nie uporałem – z nocą, niebem,
które odkryte rozrosło się, by trwać wieczność.
Z jego ciężkimi gwiazdami, niemówiącymi nic
o cudach, śmierci, zaufaniu i zdradzie. Łzach człowieka
płynących z Bożego oka. O duszy jak zawiniątko życia
w ptasim jajku, duszy jak cukier na faworkach,
turlające się po ziemi okruchy styropianu.
(„Permutacje”)