Bohaterowie Trupiego biegu Benedeka Tottha to nastoletni chłopcy trenujący pływanie. Są młodzi, lecz trudno o bardziej martwych wewnętrznie bohaterów powieści. Niczym prawdziwe zombie w poszukiwaniu ludzkiego mięsa, snują się beznadziejnie i bezmyślnie w poszukiwaniu adrenaliny. Każde doświadczenie musi być mocniejsze od poprzedniego, każde doznanie gwałtowniejsze, bo na „trupim biegu” niewiele może ich już poruszyć.
Szkoła, intensywne treningi, chłopackie wygłupy – wszechobecna szarość i nuda, która trawi przepełnione nadmiarem energii młode, silne ciała. Pod oczywistym dowództwem najbogatszego z kolegów nastolatkowie oddają się nieustannemu bodźcowaniu swoich gotujących się od emocji głów – alkohol, narkotyki, przejażdżki samochodem bez prawa jazdy, filmy pornograficzne, strzelanki, horrory. Przyciąga ich wszystko, co brutalne i wulgarne, chcą tylko wciąż więcej. Ogłuszeni tym wszystkim, coraz mocniej obojętnieją – w przepalonych wszystkim, co da się palić, i przytłoczonych brutalnymi obrazami głowach, wyłączają się neurony lustrzane, płaty czołowe odpowiedzialne za empatię przestają pracować. Odczuwanie przyjemności staje się przeszłością, nie ma czasu na analizę własnych przeżyć, inni ludzie stają się nierealni niczym postacie w grze, kto by się zatem przejmował ich uczuciami. Dziewczyny i kobiety, nawet jeśli to matki i siostry, w myślach młodych chłopców są tylko przedmiotami czy też po prostu potencjalnymi aktorkami filmu porno, bez względu na to, jak bardzo są dla nich pociągające – w gruncie rzeczy sprowadzają się do otworów, w które ze znudzeniem lub agresją można wciskać różne części ciała. Są bowiem znieczuleni na wszystko, zarówno na to, co negatywne, jak i na to, co pozytywne. Realny jest tylko gniew i potrzeba kanalizowania agresji. Gniew na co? Z jakiego powodu? Oni sami nie zadają sobie nawet tego pytania.
Prozę Tottha przenika smutek, poczucie niemożliwości zawrócenia z drogi, „trupi bieg” jest czymś, czego nie można wyłączyć. Bohaterowie zostają porównani do rekinów – nie mogą się zatrzymać, jeśli przestaną płynąć z prądem, zginą. Gdzieś w tle autor zarysowuje nam genezę tego stanu w przemocy dorosłych – ojców, nauczycieli, trenerów – i chorobliwej obojętności matek, które starają się nie dostrzegać spraw choćby najbardziej oczywistych. Totth nie mówi tego wprost, ale obrazowo wskazuje przerażający ciężar odpowiedzialności dorosłych za tych przecież przeraźliwie młodych, zniszczonych niemal na starcie, ludzi.
Co może najbardziej uderzające, koledzy nie pozostają lojalni nawet wobec siebie nawzajem, nie jednoczą ich ani wspólny szkolny los, ani te same sportowe cele, ani płytka przyjaźń polegająca na nieustannym spędzaniu wspólnie czasu. Już na samym początku powieści połączy ich też potrącenie pieszego i ucieczka z miejsca wypadku. Jeśli jednak ktoś myśli, że fabułę wypełnią wyrzuty sumienia oraz próby zapomnienia o koszmarnym zdarzeniu, to się myli. Totth dopiero bierze tutaj rozbieg. Sugeruje czytelnikowi jasno, że nie ma granic bezmyślnego okrucieństwa. Głupie żarty, rozbijanie witryn, dręczenie młodszych, przemoc wobec dziewczyn i siebie nawzajem – to za mało, głód adrenaliny coraz trudniej nasycić, a poczucie bezsensu pozostaje wszechobecne.
Narratorem Trupiego biegu jest jeden z chłopaków należących do grupy, tak samo silny i okrutny, mający jednak jeszcze przebłyski ludzkich odruchów, takich jak chęć wezwania karetki do umierającego czy lojalność wobec dobrego kolegi (choć tylko czasami). Jego monologi są świetnie skonstruowanymi obrazami przemęczonego, rozemocjonowanego, rzadko zupełnie trzeźwego umysłu, a jego sny – pełne krwi, nagich kobiet i scen zapożyczonych z filmów dokumentalnych o zwierzętach – to wołanie o pomoc, którego nikt nie usłyszy.
Na poziomie poetyki tej powieści koncepcja Tottha jest bardzo spójna – w historii wyczynowych pływaków dominują metafory akwatyczne, a jego bohaterów raz po raz symbolizują rekiny, wieloryby, bezradne rybki akwariowe wyrzucone na suchy beton. Im dalej w fabułę, tym mniej pozostaje dla nich powietrza. Siła fizyczna nikogo nie uratuje, sensu ani na lekarstwo, powietrza coraz mniej, obłęd natomiast jest już blisko.
Udanym zabiegiem, na który pozwolił sobie autor, jest również zmiana narratora na samym końcu powieści – zrozpaczony dziewczęcy głos uwydatnia, jak bardzo bohaterowie mylą się, wyobrażając sobie, że ich koleżanki są równie znieczulone jak one i mają podobne motywacje – nimi jednak rządzi wyłącznie patriarchalny przymus walki o męską uwagę i akceptację. Przerażające jest to, ile są w stanie dla niej znieść.
Strasznych rzeczy jest tutaj zresztą wiele. Utożsamienie się z głównym bohaterem będzie tu jednak największą przestrogą – nie łudźmy się, nawet jeśli to nie on dokonał zbrodni, nie znaczy jeszcze, że można czuć się przy nim bezpiecznie. Totth udowadnia na każdym kroku, że niczych granic nie można być pewnym, nawet własnych.