Słońce bez trudu forsuje wysokie okna.
Dziwne. świat może wiele tygodni
trwać w pomniejszeniu,
w skali, która pozwala rzeczom dziać się o tyle,
o ile są blisko nas samych
lub bezpośrednio nas dotyczą,
a wszystko inne to szarość, głęboka i gęsta. Jest zima.
A światło przychodzi i w jednej chwili
zostawia nas bez cienia
wątpliwości, że nic nie jest po to,
by było w oddzieleniu. Stajemy nadzy
w swoim skupieniu. Słońce, jak okiem sięgnąć, słońce.
To musiał być trzysta któryś dzień zimy. Zimy w sensie krótkich, szarych dni, wyjącego wiatru i chlapy na chodnikach. Stałam w sali krakowskiej uczelni, naprzeciwko siedzących w ławkach studentów, których uczyłam angielskiego. To była od dawna nieremontowana sala, ze starym parkietem na podłodze, z boazerią na ścianach i z obiadowymi zapachami dochodzącymi ze stołówki piętro niżej. Za plecami studentów były okna, a za nimi – stary stadion (obecnie, o ile się nie mylę, remontowany, albo już po remoncie – nie wszystko na krakowskich uczelniach jest takie znowu stare). Kiedy nad tym wszystkim zaświeciło słońce, wcale nie myślałam o wierszach, ale za chwilę ukazał mi się w tym słońcu Larkin (choć wcale nie nagi) i już nie miałam wyboru.
O autorze
Olga Masoń-Kędzierska
Urodzona w 1978 roku poetka i tłumaczka. Wiersze publikowała m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Studium”, „Odrze”, „Toposie”, „Czasie Kultury”. Przełożyła Utalentowaną Nikity Lalwani, Sprawę eksplodujących mango Mohammeda Hanifa oraz wybrane opowiadania ze zbioru Księga innych ludzi pod redakcją Zadie Smith.
Czasem trafiały się zestawy oryginalne, świadczące o gotowości, ale także o zdolności do podjęcia ryzyka przez autora, zdarzało się to sporadycznie, zresztą nie spodziewałem się odwrotnych proporcji, i to właśnie owe zestawy stanowiły dla mnie punkt odniesienia…