recenzje / KOMENTARZE

Przodownica Nimfa, przodownik Tryton

Jacek Dehnel

Komentarz Jacka Dehnela do wiersza Na wydobycie pancernika "Gneisenau" Jarosława Iwaszkiewicza, towarzyszący premierze książki Wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę, wydanej w Biurze Literackim 14 lutego 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W dniach 6–12 wrze­śnia 1951 roku bry­ga­dy Przed­się­bior­stwa Ratow­nic­twa Okrę­to­we­go wydo­by­ły i pocię­ły kadłub nie­miec­kie­go pan­cer­ni­ka „Gne­ise­nau”, zato­pio­ne­go pod koniec woj­ny przez wyco­fu­ją­ce się oddzia­ły Krieg­sma­ri­ne u wej­ścia do gdyń­skie­go por­tu. Z wra­ku uzy­ska­no 30 tys. ton sta­li, 400 ton meta­li kolo­ro­wych, kil­ka­set kilo­me­trów zdat­nych do użyt­ku kabli, dwie tur­bi­ny, licz­ne sil­ni­ki – dziś wyda­je się to może nie­istot­ne, w tam­tych cza­sach takie dane tra­fia­ły na pierw­sze stro­ny gazet. Ale nie tyl­ko dane. Już 7 paź­dzier­ni­ka na pierw­szej stro­nie tygo­dni­ka „Nowa Kul­tu­ra” uka­za­ła się oda Jaro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza „Na wydo­by­cie pan­cer­ni­ka ‘Gne­ise­nau’ ”, prze­dru­ko­wa­na potem jesz­cze w dwu­ty­go­dni­ku „Ster” oraz, z cza­sem, w kolej­nych książ­kach poetyc­kich.

Na wydo­by­cie pan­cer­ni­ka „Gne­ise­nau”

A cóż byście wy powie­dzie­li,
toka­rze, spa­wa­cze, nur­ki,
gdy­bym aby was opie­wać,
wzy­wał Zeu­so­we cór­ki?

To daw­nym poetom trą­bi­ły try­to­ny
i trój­zę­bem roz­dzie­la­ły prze­pa­ście wód -
dzi­siaj morze gniew­ne sma­ga
wasz upar­ty codzien­ny trud.

Trzy­sta pięć­dzie­siąt dni i nocy
wypeł­nio­nych pra­cą po zrę­by,
wal­czy­ły dło­nie pol­skie­go robot­ni­ka,
zbroj­ne nie w kon­chy i trój­zę­by
ale w nowo­cze­sne pal­ni­ki -

nie nim­fy prze­pło­szo­ne ucie­ka­ły morzem
chlasz­cząc po falach pła­ski­mi chwo­sta­mi,
ale pomię­dzy ścia­na­mi upar­te­go wol­fra­mu
prze­my­ka­ły się prze­lęk­nio­ne węgo­rze.

Set­ki dło­ni, ludzie bez stra­chu,
pod pokrow­cem dusz­nych ska­fan­drów,
przy pom­pach, pal­ni­kach, dźwi­gach,
wyko­py­wa­ły zary­tą w pia­chu
znisz­cze­nio­no­śną sala­man­drę.

I oto z sza­rej wody, niby rdza­wa róża,
olbrzy­mi krzew wyho­do­wa­ny w ogro­dach faszy­zmu,
szkie­let pan­cer­ni­ka się wynu­rza,
pod­da­ny nowej ojczyź­nie.

Histo­ria o boha­ter­skich ludziach
wal­czą­cych z ośmior­ni­cą śmier­ci
roz­cho­dzi się po całej naszej zie­mi,
odbi­ja się w każ­dym ser­cu.

Sta­nie się mate­rią życia,
to, co mia­ło być śmier­ci pastwą:
moral­ność nowe­go świa­ta
zardze­wia­łe odro­dzi żela­stwo.

Takie­go nam zna­ku trze­ba
na świę­to nasze­go zno­ju:
powie­wa­ją morze i nie­bo,
dwie błę­kit­ne fla­gi poko­ju.

Iwasz­kie­wicz całym swo­im jeste­stwem – a wła­ści­wie bar­dziej pozą, któ­rą przy­brał przed woj­ną – sym­bo­li­zo­wał to, cze­go nowa Ludo­wa Ojczy­zna się brzy­dzi­ła i cze­go nie potrze­bo­wa­ła. Pocho­dził z kre­so­wej szlach­ty, przy czym szla­chec­two to wyra­ża­ło się nie w zamoż­no­ści, bo rodzi­na bie­do­wa­ła, ale raczej w koli­ga­cjach i tra­dy­cji. Gdy­by nie kom­plek­sy zubo­ża­łe­go pro­win­cju­sza, Iwasz­kie­wicz pozo­stał­by może przy wize­run­ku pań­stwow­ca, inte­li­gen­ta pra­cu­ją­ce­go, któ­ry przy­pad­ko­wo się wzbo­ga­cił na ślu­bie z dzie­dzicz­ką for­tu­ny; nie prze­wi­dział jed­nak powo­jen­nych zmian i zro­bił wszyst­ko, by wypaść jak naj­go­rzej w oczach nowych wład­ców Pol­ski. Był człon­kiem przed­wo­jen­nej eli­ty war­szaw­skiej, sana­cyj­nym dyplo­ma­tą, wże­nio­nym w rodzi­nę fabry­kan­tów „panem na Sta­wi­sku” (na kil­ku­na­stu hek­ta­rach, ale po woj­nie i mniej­sze mająt­ki odbie­ra­no „obszar­ni­kom”), arty­stow­skim poetą, któ­ry nie dbał o „sza­re­go czło­wie­ka pra­cy”, wresz­cie „pede­ra­stą”, co kłu­ło w oczy nie­jed­ne­go zwo­len­ni­ka moral­no­ści socja­li­stycz­nej.

Cóż mógł zro­bić? Z rezy­gna­cją oddać Sta­wi­sko, poże­gnać daw­ny tryb życia i, jak wie­lu inte­li­gen­tów, udać się na emi­gra­cję, cho­ciaż­by wewnętrz­ną. Było­by to może łatwiej­sze, gdy­by mają­tek został za wschod­nią gra­ni­cą albo prze­padł w trak­cie ofen­sy­wy, doszczęt­nie zbu­rzo­ny; tak się jed­nak nie sta­ło, trwał pod samą War­sza­wą tak, jak drze­wiej bywa­ło, pod­czas gdy nie­mal cały krąg zna­jo­mych Iwasz­kie­wi­czów stra­cił w dzia­ła­niach wojen­nych swo­je księ­go­zbio­ry, kolek­cje, pie­nią­dze, kamie­ni­ce i fabry­ki, nie mówiąc o życiu wła­snym i bli­skich. Mógł też – i tak zro­bił – na prze­kór wszyst­kie­mu, „uciec do przo­du” i zgło­sić akces do „nowej Pol­ski”, wybie­ra­jąc dwu­znacz­ną i nader kło­po­tli­wą rolę. Zacho­wać Sta­wi­sko i pisać socre­ali­stycz­ną poezję.

Łatwiej powie­dzieć, trud­niej zro­bić. Poka­zo­wym tek­stem, któ­rym Iwasz­kie­wicz „zapła­cił” za zacho­wa­nie Sta­wi­ska i daw­ne­go try­bu życia w PRLu, był „List do Pre­zy­den­ta Bie­ru­ta”, dato­wa­ny 18 kwiet­nia 1952 (data nie­przy­pad­ko­wa: laur­ka na sześć­dzie­sią­te uro­dzi­ny panu­ją­ce­go) i pozo­sta­ją­cy w sty­li­sty­ce komu­ni­stycz­nej odmia­ny poezji dwor­skiej: przy­wód­ca jest wizjo­ne­rem, poeta skła­da samo­kry­ty­kę, że zaufał prze­brzmia­łej mądro­ści i nie zauwa­żał ugię­te­go pod jarz­mem pro­ste­go czło­wie­ka; i choć nadal żal mu „zacho­dów pro­mie­ni­stych” i „róż” i „mar­mu­rów” to, choć sta­ry, przyj­mu­je nowe; chwa­li Bie­ru­ta nie dla­te­go, że ten jest wład­cą, ale dla­te­go, że Bie­rut kocha Pol­skę, itp., itd. Lite­rac­ko „List…” jest prze­cięt­ny, prze­wi­dy­wal­ny do gra­nic moż­li­wo­ści; znacz­nie od nie­go cie­kaw­sza jest wła­śnie oda „Na wydo­by­cie pan­cer­ni­ka ‘Gne­ise­nau’ ”.

Mamy tu tegoż wła­śnie same­go Iwasz­kie­wi­cza, co w „Liście…”, kocha­ją­ce­go prze­brzmia­łe mądro­ści i zmę­czo­ne oczy pasą­ce­go pięk­no­ści wido­kiem; wycho­dzi na sce­nę z tym, co ma pod ręką: całym szta­fa­żem kla­sycz­nej poezji, i usi­łu­je napi­sać wiersz socre­ali­stycz­ny. Przyj­rzyj­my się, jak to robi.

Wie, że w odzie dobrze wyglą­da apo­stro­fa – we wcze­śniej­szych „Odzie na Gdańsk” i „Odzie do Cza­su” zwra­cał się do Gdań­ska i Cza­su, tu prze­cież nie prze­mó­wi się ani do tytu­ło­we­go nie­miec­kie­go pan­cer­ni­ka, ani do bóstw antycz­nych (nie­istot­ne), ani do Boga (nie­zgod­ny z komu­ni­stycz­nym ate­izmem), zwra­ca się więc do robot­ni­ków: toka­rze, spa­wa­cze, nur­ki. A z czym się zwra­ca? Z pro­po­zy­cją. Cóż byście wy powie­dzie­li, gdy­bym wzy­wał Zeu­so­we cór­ki żeby was opie­wać. Czy­li nie gniew Achil­la opie­waj a trud robot­ni­ków opie­waj. Ale mamy tu wła­śnie to istot­ne prze­su­nię­cie: poeta nie zwra­ca się do Muzy, ale do robot­ni­ków, któ­rych pro­si o radę czy pozwo­le­nie, pro­po­nu­je. Nie­śmia­ło, bo spo­dzie­wa się odmo­wy. „Na wydo­by­cie pan­cer­ni­ka…” jest, podob­nie jak „List do Pre­zy­den­ta Bie­ru­ta”, wier­szem-samo­kry­ty­ką; Iwasz­kie­wicz poka­zu­je nie­ade­kwat­ność swo­je­go daw­ne­go języ­ka poetyc­kie­go i zain­te­re­so­wań, i pró­bu­je doszlu­so­wać. Z jed­nej stro­ny więc roz­kła­da z nie­ja­ką wzgar­dą swój poetyc­ki kra­mik (tam róże i mar­mu­ry, tu Zeu­so­we cór­ki i try­to­ny), z dru­giej łapie się za nowe słow­nic­two: pro­pa­gan­do­we i tech­nicz­ne. Cza­sy się zmie­ni­ły. Kie­dyś daw­nym poetom trą­bi­ły try­to­ny, nato­miast dzi­siaj morze gniew­ne sma­ga / wasz upar­ty codzien­ny trud. Ów upar­ty codzien­ny trud, któ­ry koń­czy pierw­szą cząst­kę wier­sza, jest socre­ali­stycz­nym licz­ma­nem, któ­ry nie­wie­le tak napraw­dę zna­czy, jest fra­zą obie­go­wą – robot­nik pra­cu­je upar­cie i cięż­ko, dzień w dzień. Iwasz­kie­wicz zaczerp­nął ją z pro­pa­gan­dy, z nowe­go języ­ka poetyc­kie­go, wtła­cza­ne­go przez spe­ców od reali­zmu socja­li­stycz­ne­go – tyle, że, jak się zda­je, nie­zbyt uda­nie ją umie­ścił. Pod­nie­sie­nie pan­cer­ni­ka nie jest tru­dem codzien­nym, jest wyda­rze­niem wyjąt­ko­wym; to, co paso­wa­ło­by pew­nie do tek­stu o cią­głym tru­dzie rol­ni­ka czy hut­ni­ka, w wier­szu o wysił­ku wyjąt­ko­wym, o spe­cjal­nym „czy­nie”, nie pasu­je do kon­cep­tu cało­ści. Podob­nie, jak część ter­mi­nów tech­nicz­nych. Nur­ko­wie z pew­no­ścią bra­li udział w pod­no­sze­niu wra­ku (jeden nawet zgi­nął), ale czy w pod­no­sze­niu i cię­ciu blach bra­li udział toka­rze? Wąt­pię. Zresz­tą dalej czy­ta­my o ścia­nach upar­te­go wol­fra­mu, choć jako żywo ścia­ny z wol­fra­mu nie były, a ze sta­li wzmac­nia­nej wol­fra­mem w ilo­ściach zni­ko­mych. Ale wol­fram brzmi ład­nie i do rymu z chwo­sta­mi, a Iwasz­kie­wicz nie ency­klo­pe­dia tech­nicz­na.

Następ­na cząst­ka wier­sza jest cią­gną­cym się przez trzy stro­fy opi­sem pra­cy. I znów Iwasz­kie­wicz poka­zu­je pęk­nię­cie mię­dzy daw­nym a nowym, jak w parach rysun­ków „kie­dyś” i „dziś”, popu­lar­nych zresz­tą i w latach mię­dzy­wo­jen­nych (na jed­nym rysun­ku fur­man­ka, na dru­gim samo­chód, na jed­nym cha­ta, na dru­gim dra­pacz chmur), i w okre­sie sta­li­now­skim (na jed­nym roz­par­ty w powo­zie bogacz, a w rynsz­to­ku bie­dak, na dru­gim – ludzie pra­cy jadą rado­śnie tram­wa­jem, a do rynsz­to­ka co naj­wy­żej tra­fia zde­ma­sko­wa­ny spe­ku­lant). Tyle, że ten kon­cept wyma­ga ści­słych odpo­wied­ni­ków po obu stro­nach. A u Iwasz­kie­wi­cza to się nie spraw­dza. Po lewej są Zeu­so­we cór­ki, mają­ce wspo­ma­gać poetę w opie­wa­niu boha­te­rów (tu – robot­ni­ków) po dru­giej – nic zgo­ła. Po lewej w ramach szta­fa­żu mor­skie­go są try­to­ny, po pra­wej nie ma szta­fa­żu mor­skie­go (robot­ni­cy prze­cież są boha­te­ra­mi!), jest samo morze. W dru­giej czą­st­ce jest jesz­cze głu­piej: wycho­dzi, że kon­chy i trój­zę­by są odpo­wied­ni­ka­mi nowo­cze­snych pal­ni­ków, czy­li Iwasz­kie­wicz wła­ści­wie przy­zna­je się, że w głę­bi jego wyobraź­ni lite­rac­kiej robot­ni­cy nie są żad­ny­mi boha­te­ra­mi, a szta­fa­żem wła­śnie. Wię­cej, nim­fy prze­pło­szo­ne sta­ją się prze­lęk­nio­ny­mi węgo­rza­mi. Nic się z niczym nie zga­dza, boha­te­ro­wie-robot­ni­cy tra­fia­ją do jed­ne­go wor­ka z mor­ską fau­ną.

W tym momen­cie wiersz jest już tak pogu­bio­ny, że Iwasz­kie­wicz porzu­ca myśle­nie o anty­ku i tra­dy­cyj­nym języ­ku poetyc­kim, pró­bu­je pocią­gnąć resz­tę ina­czej. Nie na opo­zy­cji „daw­niej-dziś” a na pomy­sło­wym opi­sa­niu pro­ce­su wydo­by­cia wra­ku. Mamy zatem koniecz­ne dane: trzy­sta pięć­dzie­siąt dni i nocy, bo to szcze­gół gaze­to­wy, nowo­cze­sne pal­ni­ki, bo to opie­wa­nie zna­ko­mi­tej tech­no­lo­gii, upar­ty wol­fram, bo to – chy­bio­ny, jak się zda­je – ter­min tech­nicz­ny, podob­nie jak ska­fan­dry, pom­py, pal­ni­ki, dźwi­gi. Pomię­dzy tym zosta­ły roz­sia­ne obo­wiąz­ko­we fra­zy pro­pa­gan­do­we: wypeł­nio­ne pra­cą po zrę­by, dło­nie pol­skie­go robot­ni­ka, set­ki dło­ni, ludzie bez stra­chu. I jed­no tyl­ko nie pasu­je: koń­czą­ca fra­zę znisz­cze­nio­no­śna sala­man­dra. To wła­śnie świa­dec­two dru­gie­go pomy­słu na wiersz, gdzie Iwasz­kie­wicz pró­bu­je znów ucie­kać do przo­du: sko­ro nie wyszła mu opo­zy­cja daw­ne-nowe, sko­ro nie wycho­dzą mu ter­mi­ny tech­nicz­ne, w któ­rych czu­je się obco i nie­wy­god­nie (w żad­nym innym tek­ście nie będzie tego pró­bo­wał), rzu­ca się w pomy­sło­wość. Fak­tycz­nym boha­te­rem lite­rac­kim „Na wydo­by­cie…” zosta­je osta­tecz­nie nie robot­nik pol­ski, a tytu­ło­wy nie­miec­ki pan­cer­nik; isto­tą wier­sza sta­je się wynaj­do­wa­nie nie­ocze­ki­wa­nych meta­for na jego okre­śle­nie. Znisz­cze­nio­no­śna sala­man­dra jest pierw­szą z nich – ostat­nia cząst­ka, któ­ra ma być mora­łem tek­stu, mie­ści ich jesz­cze kil­ka.

Szkie­let pan­cer­ni­ka sta­je się oto rdza­wą różą, olbrzy­mim krze­wem wyho­do­wa­nym w ogro­dach faszy­zmu (!), któ­ry zosta­je pod­da­ny nowej ojczyź­nie. Oczy­wi­ście znów nic się nie skła­da – rdza­wa róża koja­rzy się raczej z poje­dyn­czym, wiel­kim kwia­tem, ale oka­zu­je się że to cały krzew, w dodat­ku z ogro­dów faszy­zmu. Pomi­jam już kwe­stię ter­mi­nu poli­tycz­ne­go (faszyzm zamiast hitle­ry­zmu czy nazi­zmu), ale co było­by tym ogro­dem, przed­wo­jen­na nie­miec­ka stocz­nia? I w jaki spo­sób krzew miał­by być pod­da­ny? Znisz­cze­nio­no­śna sala­man­dra, i owszem, mogła­by zostać tak opi­sa­na (jak smok w legen­dach o świę­tych dzie­wi­cach, poskra­mia­ją­cych potwo­ra), ale krzew róż? Idź­my dalej. Pan­cer­nik to ośmior­ni­ca śmier­ci (ter­min pra­wie jak z Bon­da), z któ­rą wal­czy­li boha­ter­scy ludzie. To, że histo­ria o nich roz­cho­dzi się po całej naszej zie­mi, odbi­ja się w każ­dym ser­cu to znów pusta socre­ali­stycz­na kli­sza, pomiń­my ją zatem, ale spójrz­my dalej: sta­nie się mate­rią życia, to, co mia­ło być śmier­ci pastwą. To, co przed chwi­lą było groź­ną ośmior­ni­cą śmier­ci, oka­zu­je się pastwą śmier­ci, czy­li jej ofia­rą, zardze­wia­łym żela­stwem, leżą­cym bez życia. Któ­re się odro­dzi dzię­ki moral­no­ści nowe­go świa­ta. Poję­cia życia i śmier­ci zupeł­nie są tu prze­mie­sza­ne przez to, że Iwasz­kie­wicz pisze tekst nie o okrę­cie, a o jego wra­ku. Śmier­cio­no­śny i groź­ny (a zatem: żywy) był zatem i okręt, i wrak, ale wrak rów­no­cze­śnie był bez­u­ży­tecz­ny, mar­twy. Poziom zagma­twa­nia jest strasz­li­wy i zmie­rza ku zupeł­ne­mu bez­sen­so­wi. Czy zosta­je roz­wi­kła­ny? Skąd­że. Iwasz­kie­wicz znów ucie­ka, tym razem w czy­stą pro­pa­gan­dę. Nowe, komu­ni­stycz­ne spo­łe­czeń­stwo prze­ku­je… no, nie mie­cze na lemie­sze, bo to fra­za biblij­na, ale sala­man­drę na loko­mo­ty­wy i kom­baj­ny. Zabój­cza stal będzie słu­ży­ła ludziom pra­cy. To morał oczy­wi­sty i wte­dy dosko­na­le roz­po­zna­wal­ny przez „świa­do­me­go poli­tycz­nie” czy­tel­ni­ka. Pej­zaż mor­ski, pra­ca, świę­to, pokój. I znów kiks: kalen­darz świąt był w komu­ni­stycz­nym spo­łe­czeń­stwie nie­sły­cha­nie waż­ny (z uwa­gi na wypar­cie kalen­da­rza kościel­ne­go), świę­ta były obser­wo­wa­ne ści­śle, wyzna­cza­ły rytm roku i wyra­bia­nia kolej­nych norm. Jakim spo­so­bem wydo­by­cie pan­cer­ni­ka jesie­nią łączy się ze „świę­tem zno­ju”, czy­li 1 maja? Nijak. Ale dla pana na Sta­wi­sku nie mia­ło to prze­cież więk­sze­go zna­cze­nia. Ba, jeśli będzie­my czy­tać tekst Iwasz­kie­wi­cza mię­dzy wer­sa­mi, zro­bi się jesz­cze cie­ka­wiej: dzię­ki nur­kom ta strasz­li­wa śmier­cio­no­śna sala­man­dra, ośmior­ni­ca czy krzew zło­wro­gich faszy­stow­skich róż teraz się odro­dzi.

Moż­na więc odczy­ty­wać odę na kil­ka róż­nych spo­so­bów. Po pierw­sze cał­ko­wi­cie wprost, jako wiersz pro­pa­gan­do­wy, w któ­rym nic nie musi się zga­dzać, liczy się bowiem wyłącz­nie wymo­wa poli­tycz­na. Po dru­gie jako świa­dec­two mozo­łu poety, któ­ry z powo­dów poza­li­te­ac­kich pró­bu­je sił w poety­ce, któ­rej reguł nie zna, i mio­ta się, usi­łu­jąc spro­stać jej wymo­gom. Wresz­cie – tu jed­nak chy­ba prze­ce­ni­li­by­śmy Iwasz­kie­wi­cza – cał­ko­wi­cie sub­wer­syw­nie: poeta pod płasz­czy­kiem oby­wa­tel­skie­go posłu­szeń­stwa poka­zu­je kom­plet­ny fałsz pro­pa­gan­dy pań­stwo­wej. Wszyst­ko w niej jest bzdu­rą, two­rzy ona zafał­szo­wa­ny obraz świa­ta (pamię­taj­my, że czy­tel­nik ówcze­sny cały czas sły­szy, że bia­łe jest czar­ne, a czar­ne jest bia­łe, a doświad­cze­nie nie­spój­no­ści, pęk­nię­cia pomię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a opi­su­ją­cą ją nar­ra­cją, jest powszech­ne); a słu­ży to nicze­mu inne­mu, jak tyl­ko zebra­niu resz­tek po jed­nym tota­li­ta­ry­zmie i odda­niu ich w służ­bie dru­gie­mu tota­li­ta­ry­zmo­wi.

Naj­bar­dziej, być może, kuszą­ce by tu było roz­wią­za­nie pośred­nie. Że Iwasz­kie­wicz, przez całe życie piszą­cy iro­nicz­nie, nie­pew­nie, toczą­cy wewnętrz­ną wal­kę, świa­do­mie stwo­rzył „Na wydo­by­cie pan­cer­ni­ka ‘Gne­ise­nau’ ” jako taki wła­śnie zapis nie­pew­no­ści, wewnętrz­ne­go pęk­nię­cia. I chciał­by iść „z nowym”, i zda­je sobie spra­wę z jego fał­szu. I ma w nosie robot­ni­ka, i chciał­by zara­zem, żeby robot­nik go czy­tał i zachwy­cał się jego nim­fa­mi i try­to­na­mi. Ale czy tak było w isto­cie, nie dowie­my się nigdy.

O autorze

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Powiązania