recenzje / ESEJE

Przyległość (uwagi o tomie cierpkie Marleny Niemiec)

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa, towarzysząca premierze książki cierpkie Marleny Niemiec, która ukaże się w Biurze Literackim 28 listopada 2022 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1. Mar­le­na Nie­miec raczej nie jest (i nie powin­na być) poet­ką zupeł­nie nie­zna­ną, zwa­żyw­szy choć­by na jej rolę w ramach płyn­ne­go cia­ła wspól­no­ty Kra­kow­skiej Szko­ły Poezji. Publi­ko­wa­ła w mło­do­li­te­rac­kich pismach, jest lau­re­at­ką Poło­wu, jej wier­sze były więc i komen­to­wa­ne (Ali­cja Dusza w „Kon­ten­cie”), i opa­try­wa­ne lau­da­cja­mi (tekst Dawi­da Mate­usza w alma­na­chu „Poło­wu”), i na róż­ne spo­so­by odczy­ty­wa­ne na dłu­go, nim uka­zał się debiu­tanc­ki tom cierp­kie (bar­dziej „te cierp­kie”, niż „to cierp­kie”, raczej wier­sze, niż doświad­cze­nie – choć podob­no mamy tu wol­ną rękę). Ale ta wcze­sna widocz­ność to też dobry pre­tekst, żeby przyj­rzeć się, jak bar­dzo zmie­ni­ła się poezja autor­ki przez kil­ka ostat­nich lat. Gdy z tek­sta­mi z książ­ki zesta­wi­my nie­któ­re z publi­ka­cji z „Wizji” i „Heli­kop­te­ra” (2019) czy nawet komen­to­wa­ne­go przez Duszę zesta­wu z „Kon­ten­tu” (2020), a tak­że wier­sze wcho­dzą­ce w skład arku­szu Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2019, zoba­czy­my powol­ne wysub­tel­nia­nie trzech topo­sów, będą­ce czę­ścią wypra­co­wy­wa­nia wła­sne­go gło­su. Po pierw­sze, odcho­dzi­my od bil­dun­go­wej opo­wie­ści o wycho­dze­niu z dziew­czę­co­ści (pewien rodzaj wraż­li­wo­ści, roz­wi­ja­ją­cej się mię­dzy tajem­ni­czym stry­chem, zacza­ro­wa­nym ogro­dem i stru­ną roz­grza­ne­go kra­węż­ni­ka z wier­sza „roz­krok”; został po niej głów­nie otwie­ra­ją­cy tom wiersz „bez”, któ­ry trak­tu­je o uciecz­ce poza for­mę). Po dru­gie, żegna­my hone­tow­skie inspi­ra­cje ośmie­lo­ną wyobraź­nią (choć­by podwój­ne tytu­ły z krop­ką w środ­ku, abs­trak­cyj­ną jesien­ność lub roz­my­ty schy­łek lata i gotyc­ko-depre­syj­ną obra­zo­wość; z całej jesien­no­ści zosta­je nała­do­wa­ny ener­gią prze­rzut­ni „krzepki/ szpet­ny paź­dzier­nik” ze „szwów”). Po trze­cie: ogra­ni­cza­my orna­men­ta­cyj­ność fra­zy. Rezy­gna­cja z tej ostat­niej pro­wa­dzi cza­sem autor­kę do wzmo­żo­nej elip­tycz­no­ści, do skra­ca­nia wier­szy lub kon­ta­mi­no­wa­nia ich, co tyl­ko poka­zu­je, że wca­le nie zale­ży poet­ce na nad­dat­ku, na wit­ka­cow­skiej puchli­nie, pod któ­rą skry­wa się takie czy inne cele­bro­wa­nie pust­ki (choć wciąż „w drew­nie puch­nie wil­goć”, a w „sierp­niu” „noc się roz­ra­sta i puch­nie pal­ce tłusz­czą papier”). Prze­ciw­nie: orga­nicz­ność poezji Nie­miec coraz bar­dziej zdą­ża w prze­ciw­ną stro­nę – odsła­nia raczej fun­da­men­tal­ną mate­rial­ność egzy­sten­cji, niż jej wybra­ko­wa­nie:

bie­li­znę trzy­ma­ją drew­nia­ne spi­na­cze w powie­trzu lot­ne czą­stecz­ki
pną się
strze­li­ste pię­tra roślin prze­siąk­nię­te desz­czem któ­ry nik­nie z cza­sem
któ­ry milk­nie pod powierzch­nią grun­tu w dusz­ne poran­ki
sta­rze­je się skó­ra
i zaczy­na odkształ­cać jak płyn­ny wosk gdzie trzy­ma się zapach
i linie papi­lar­ne z twar­dej wody wytrą­ca się kamień
przy­wie­ra do ścia­nek zara­sta spód
(„spi­na­cze”)

Ogól­ne koor­dy­na­ty pozo­sta­ją więc nadal te same: jest gęsto, obra­zo­wo, war­stwo­wo, orga­nicz­nie i flo­ry­stycz­nie, tro­chę intym­nie, ale coraz mniej w tym kon­fe­sji i auto­bio­gra­fii. Te wier­sze nie powsta­ją po to, żeby „ja” mogło opo­wie­dzieć w nich o sobie lub – ewen­tu­al­nie – odna­leźć i dopo­wie­dzieć sie­bie. W cierp­kich Nie­miec bar­dziej inte­re­su­je labo­ra­to­ryj­ne bada­nie pew­nych sta­nów sku­pie­nia: mate­rii, uwa­gi, świa­ta, języ­ka. Moż­na powie­dzieć, że „gęstość”, któ­ra od począt­ku była istot­ną wła­ści­wo­ścią jej idio­mu, zysku­je filo­zo­ficz­ną pod­bu­dów­kę – jako pró­ba uchwy­ce­nia bycia w sta­nie pew­nej inten­syw­no­ści, cza­sem zin­ten­sy­fi­ko­wa­nej, a cza­sem wytra­ca­ją­cej się, roz­rze­dza­ją­cej i tym samym wymy­ka­ją­cej się naszej per­cep­cji. Para­dok­sal­nie, bli­żej było­by tej książ­ce do Wido­ków wyma­zów Kac­pra Bart­cza­ka, niż do mrocz­nych liry­ków Hone­ta czy mod­nej dziś eko­po­ezji. A sko­ro tak, to może war­to – na zasa­dzie eks­pe­ry­men­tu – zapro­po­no­wać lek­tu­rę trans­wer­sal­ną, prze­bie­ga­ją­cą w poprzek wier­szy.

2. Mot­to. Nie wiem, któ­ra część mot­ta, otwie­ra­ją­ce­go cierp­kie, jest cie­kaw­sza – czy ta lako­nicz­na, sto­ją­ca na pierw­szej stro­nie i mówią­ca, że „język nie potwier­dza zna­czeń, któ­re już są” (a więc wpraw­ka z onto­lo­gii zna­cze­nia), czy ta roz­bu­do­wa­na, znaj­du­ją­ca się na stro­nie ostat­niej i infor­mu­ją­ca nas, że cytat pocho­dzi z przed­mo­wy Alek­san­dry Dery do Pod­mio­tów noma­dycz­nych Rosi Bra­idot­ti. W peł­nym brzmie­niu bowiem zda­nie to ma ciąg dal­szy: język nie potwier­dza, „ale rodzi zna­cze­nia w zatło­czo­nej i poplą­ta­nej rela­cji mię­dzy swo­imi wła­sny­mi pozio­ma­mi i uży­cia­mi, nami, inny­mi, świa­tem, kul­tu­rą, nie­do­pi­tą kawą, zapo­mnia­nym tele­fo­nem do mat­ki”. To bar­dzo istot­ne dopo­wie­dze­nie, któ­re poet­ka zosta­wia jak­by na filo­zo­ficz­ne domknię­cie swo­jej pro­po­zy­cji, być może po to, żeby jej wła­sne wier­sze nie ugrzę­zły w wyzna­cza­nej przez cytat ramie rodze­nia, mat­czy­no­ści, splą­ta­nia i węzłów oraz w kon­tek­ście codzien­no­ści, w prze­strze­ni nie­ustan­nie umy­ka­ją­cej nam z oczu. A może cho­dzi­ło wła­śnie o to, by wydo­być pierw­szą, onto­lo­gicz­ną część tego zda­nia, eks­po­nu­ją­cą nie tyle kre­acyj­ną moc języ­ka, jego poten­cję (wszak nic o owym „rodze­niu nowe­go” jesz­cze nie wie­my), ile wła­śnie siłę nega­cji. „Nie potwier­dzać zna­czeń” to bowiem roz­mi­jać się z tym, co jest, pogłę­biać szcze­li­nę, róż­ni­co­wać i prze­czyć temu, co toż­sa­me. A wie­le wier­szy w cierp­kich jest wła­śnie o tym roz­war­stwia­niu, złusz­cza­niu się i pogłę­bia­niu pęk­nię­cia, raczej o mecha­ni­zmach roz­kle­ja­nia się słów i świa­ta, niż o ich sta­bil­nych połą­cze­niach.

3. Nic się też nie mówi na pierw­szej stro­nie o mate­rial­no­ści ani imma­nen­cji, w któ­rej odby­wa się wytwa­rza­nie sen­su w zgo­dzie z dopo­wie­dze­niem z cyta­tu, a więc rów­nież w zgo­dzie z kon­cep­cja­mi samej Bra­idot­ti. Cho­ciaż pro­po­no­wa­ne przez badacz­kę poję­cia, a nawet sam spo­sób pra­cy za pomo­cą meta­fo­ry (zwią­za­ny głów­nie z wia­rą w jej obra­zo­wość i onto­lo­gicz­ną wykład­nię), zda­ją się dobrze paso­wać do poety­ki Nie­miec, autor­ce wca­le nie cho­dzi osta­tecz­nie ani o filo­zo­fię, ani o – mod­ne swe­go cza­su – Pod­mio­ty noma­dycz­ne, a więc noma­dycz­ność jako taką, wypra­wia­ją­cą w świat boha­te­rów i boha­ter­ki wcze­snej pro­zy Olgi Tokar­czuk czy Manu­eli Gret­kow­skiej (nawet mimo roz­po­czę­cia cało­ści takim wła­śnie wier­szem „bez”, swo­istym ruchem into the wild). Choć trud­no pomy­śleć tę liry­kę poza kate­go­ria­mi sta­wa­nia się, prze­cho­dze­nia jed­ne­go w dru­gie (prze­po­czwa­rza­nia się, ale też trans­mi­sji sub­stan­cji i danych), wytwa­rza­nia czy też wyklu­wa­nia się pew­nych form życia, być może wca­le nie trze­ba się­gać po filo­zo­ficz­ne matro­na­ty (lepiej zresz­tą zagra­ły­by kon­cep­cje Luce Iri­ga­ray niż samej Bra­idot­ti). Owszem, dyna­mi­kę wier­sza Nie­miec wyzna­cza oscy­la­cja mię­dzy inten­syw­no­ścią lub zgęst­nie­niem a roz­rze­dza­niem i wytra­ca­niem; mię­dzy złusz­cza­niem i nara­sta­niem, roz­dzie­ra­niem i zszy­wa­niem, ale meta­fo­ry te mają po pro­stu swo­je poeto­lo­gicz­ne zasto­so­wa­nia. W kon­tek­ście metrum jest to wymien­na skłon­ność do enu­me­ra­cji, nabu­do­wa­nych meta­for wyli­cze­nio­wych, pomi­ja­nia zna­ków prze­stan­ko­wych, zacie­ra­nia gra­nic skła­dnio­wych lub do frag­men­tów nar­ra­cyj­nych i medy­ta­cyj­nych, do dłu­gie­go, ska­pu­ją­ce­go zda­nia, roz­wi­ja­ją­ce­go się zgod­nie z regu­ła­mi snu­tej opo­wie­ści lub przy­wo­ły­wa­ne­go wspo­mnie­nia. W kon­tek­ście obra­zo­wa­nia, na któ­re kła­dzie szcze­gól­ny nacisk autor­ka, będą to naprze­mien­nie kon­kret­ne kon­fi­gu­ra­cje obiek­tów oraz powi­do­ki zda­rzeń, abs­trak­cyj­ne ruchy języ­ka, meta­fo­ry­zu­ją­ce orga­nicz­ność jako aurę (to jest zresz­tą naj­nie­bez­piecz­niej­sze w poezji i naj­szyb­ciej się ście­ra zna­cze­nio­wo; a z dru­giej stro­ny – dobrze widać wów­czas, jak dale­ko jest Nie­miec i od poety­ki Hone­ta, i od biblij­nych tonów z pierw­szych tomów Mał­go­rza­ty Leb­dy, o któ­re bywa­ła podej­rze­wa­na).

4. Tytu­ło­wa meta­fo­ra „cierp­ko­ści” – a więc cze­goś o sma­ku kwa­sko­wa­tym i gorz­ka­wym, ale też ostrym i draż­nią­cym zapa­chu – łączy w sobie ety­mo­lo­gicz­nie dwa inne tro­py: cier­pie­nia (ból zwią­za­ny z nie­przy­jem­nym doświad­cze­niem) i cier­pli­wo­ści (cze­ka­nia, zno­sze­nia tego bólu, pro­ce­su przy­zwy­cza­ja­nia się do nie­go). Nie bez powo­du jed­nym z bar­dziej roz­po­wszech­nio­nych cza­sow­ni­ków z tej rodzi­ny jest „ścierp­nąć” (zdrę­twieć): o ręce czy innej czę­ści cia­ła, któ­ra zasta­ła się i odma­wia teraz posłu­szeń­stwa. Choć jed­no­cze­śnie „cierp­kie sło­wa” to takie, któ­re wyrzą­dza­ją krzyw­dę, a to ona towa­rzy­szy pod­miot­ce raczej w ście­ra­niu się ze świa­tem, niż w kom­pak­to­wym zamiesz­ki­wa­niu go. Mię­dzy owo­cem i jego kwa­śnym sma­kiem (cierp­ki, a więc jesz­cze nie­doj­rza­ły – to rów­nież echa ini­cja­cyj­ne, ale na szczę­ście już tyl­ko echa), a tym wła­śnie wycze­ki­wa­niem, spo­wal­nia­niem i odwle­ka­niem, zda­je się Nie­miec sytu­ować swo­je roz­kwi­ta­ją­ce wier­sze. Sama idea zda­nia roz­kwi­ta­ją­ce­go, dobrze osa­dzo­na w kon­struk­ty­wi­stycz­nej histo­rii naszej awan­gar­dy, wyda­je się jed­nak nie­spe­cjal­nie ją inte­re­so­wać. Raczej mówi­li­by­śmy tu o pasa­żach i nastę­pu­ją­cych w nich mikro­ek­splo­zjach dźwię­ko­wych. Spójrz­my na łań­cu­chy seman­tycz­ne, roz­pię­te po całym tomie, bo wła­śnie w takich przej­ściach mię­dzy tek­sta­mi, w prze­smy­kach, sta­ję się ta poezja jako całość, jako orga­nizm, a nie po pro­stu kon­cept: „sucha tar­ka łok­cia” – ście­rać się – (zama­szy­ste) pocie­ra­nie (desz­czu) – pocie­ra­nie (powiek) – „jak papier ścier­ny”, a potem „ścier­pły” (gra­wer soli) i (świat prze­tra­wi) „wszyst­ko co sierp­nio­we zwar­te cierp­kie”. „Sierp­nio­wość” zosta­je w tym ostat­nim ogni­wie kon­so­nan­so­wo włą­czo­na w cały łań­cuch tytu­ło­we­go i zara­zem meta­fo­rycz­ne­go „cierp­nię­cia”.

A teraz dźwię­ki: sKWaR na KRa­Wę­dzi, sieR­Pień – DRę­two – cieR­Pieć, CHWyt­ne SZKli­wo, albo cały sze­lesz­czą­cy prze­bieg z puen­ty „skó­ry”: „star­ty sztyft szmin­ki stro­me schod­ki w dół”. Mamy też pomy­sły kon­struk­cyj­ne, wier­sze-złącz­ki: „Przę­sło” i „Pasmo”, „Pogłos” i „Posmak”, „Skraw­ki” i „Skro­nie”. Utwo­ry są spa­so­wa­ne wzglę­dem sie­bie brzmie­nia­mi i cały­mi fone­ma­mi, w samych tytu­łach zresz­tą wie­lo­krot­nie pierw­sze skrzyp­ce gra wła­śnie prze­chod­niość jakie­goś sta­nu. Odbi­ja­ją się one, ale nie jak w Odwró­co­nym świe­tle Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, zgod­nie z logi­ką i geo­me­trią, tyl­ko z prze­su­nię­ciach fal dźwię­ko­wych, w pogło­sach wła­śnie. Cho­ciaż w jed­nej z roz­mów Nie­miec mówi­ła Paw­ło­wi Kusia­ko­wi, że inte­re­su­je ją głów­nie obraz, że bar­dziej widzi wier­sze, niż je sły­szy, domi­nu­ją­cym zmy­słem w cierp­kich nie wyda­je się być wca­le widze­nie. Mimo kil­ku oku­lo­cen­trycz­nych tro­pów, przo­du­ją słuch, dotyk i smak.

5. Jest to poezja wręcz cze­ka­ją­ca na swo­je soma­tycz­ne odczy­ta­nia w duchu pro­jek­tu kry­ty­ki Ada­ma Dziad­ka, wca­le nie po to, żeby odsło­nić cia­ło czy cie­le­sność wier­sza, ale żeby poka­zać, w jaki spo­sób doko­nu­je się tu pra­ca spój­ni­ka: spa­ja­nia orga­ni­zmów, słów i prze­strze­ni. Tkan­ka, ścię­gno, włók­no – te soma­te­my nie mają kon­stru­ować u Nie­miec zary­su kor­pu­su ludz­kie­go, tyl­ko wypro­wa­dzić poszcze­gól­ne ele­men­ty w świat, uwol­nić je od już ist­nie­ją­cych wią­zań i pod­piąć pod coś inne­go. Może to nad­uży­cie, dziś szcze­gól­nie nie­bez­piecz­nie ze wzglę­du na modę, ale trud­no unik­nąć sko­ja­rzeń ze schi­zo­ana­li­tycz­ną meto­dą myśle­nia o tek­stach, pre­zen­to­wa­ną choć­by w Kaf­ce. Ku lite­ra­tu­rze mniej­szej. Jest w wier­szach poet­ki pię­tro­we, tek­to­nicz­ne wręcz uję­cie war­stwo­wo­ści, suge­ru­ją­ce wer­ty­kal­ny ruch w głąb, któ­ry nie jest zagłę­bia­niem się w sens ani zgłę­bia­niem go, tyl­ko rodza­jem eks­plo­ra­cji i pene­tra­cji mate­rii, cza­sem opa­da­nia, a cza­sem wko­py­wa­nia, dig­ging – zma­ga­nia się z opo­rem (na zasa­dzie alter­na­tyw­ny mamy też sub­stan­cjal­ne wej­ście w głąb jako roz­pusz­cze­nie, dyfu­zję). Na osi wer­ty­kal­nej są te wszyst­kie „strze­li­ste pię­tra roślin prze­siąk­nię­te desz­czem któ­ry nik­nie z czasem/ któ­ry milk­nie pod powierzch­nią grun­tu w dusz­ne poran­ki”. Ale jest też hory­zon­tal­ne myśle­nie o prze­strze­ni jako pozio­mych ukła­dach pra­cu­ją­cych orga­nów, ogniw łań­cu­cha, spię­tych ze sobą zupeł­nie inny­mi rela­cja­mi niż powin­ny być w zgo­dzie z ewo­lu­cyj­nym porząd­kiem. W ten spo­sób Nie­miec zary­so­wu­je płasz­czy­zno­wy cha­rak­ter wier­sza – poro­wa­ta skó­ra, pod­szer­stek, powło­ka. Wypeł­nie­nie cze­goś nie jest zale­pia­niem onto­lo­gicz­nej dziu­ry, wyrwy, łata­niem łań­cu­cha bytów, tyl­ko wpa­so­wa­niem cze­goś pomię­dzy coś, co już ist­nie­je. Jest w tym świa­do­mość roz­py­cha­nia się – słów w wier­szu i na stro­nie, komó­rek w orga­ni­zmie, orga­ni­zmów w prze­strze­ni. Jak w „nur­cie”, swo­istej instruk­cji obsłu­gi całe­go tomu:

wybierz spo­sób przej­ścia, poszu­kaj naczy­nia
wejdź w nurt roz­pa­du, zaj­rzyj pod pod­szew­kę
wpleć się w żół­te pną­cza, zasklep puste

(miej­sce)

Noma­dycz­ność, któ­rej mogli­by­śmy szu­kać w kon­tek­ście mot­ta, ozna­cza przede wszyst­kim nakaz ruchu, i to ruchu na pozio­mie komór­ko­wym – zda­wa­nia sobie spra­wy z nie­ustan­nie prze­bie­ga­ją­cych w mikro­ska­li pro­ce­dur ana­li­zy i wtór­ne­go wią­za­nia, roz­kła­du i ponow­ne­go sca­la­nia. Tak napraw­dę nie ma bowiem puste­go (miej­sca), jak by go nie wyróż­ni­ła wizu­al­nie poet­ka. Wszyst­ko nie­ustan­nie zara­sta, zra­sta się, zaskle­pia, a potem ponow­nie odsła­nia raczej eko­lo­gicz­ne nisze, wnę­ki cze­ka­ją­ce na zaję­cie niż jakąś ontycz­ną pust­kę. Dobrze poka­zu­je ten mecha­nizm wyli­cze­nio­wy łań­cuch meta­for z „kra­wę­dzi”: „napię­te ścię­gno lata/ roz­pi­sa­ne na szkło pot i włók­na wia­tru”. W pierw­szym obra­zie jeste­śmy rze­czy­wi­ście na gra­ni­cy, jak­by coś mia­ło zaraz pęk­nąć, ale natych­miast zosta­je on „roz­pi­sa­ny” (dosłow­nie i w prze­no­śni), roz­po­czy­na się ana­li­za, w ruch idą pre­pa­ra­ty i roz­po­czy­na się pro­ces pre­pa­ro­wa­nia życia.

6. Cała ta orga­nicz­ność jest nie­by­wa­le syn­te­tycz­na – jest ukła­dem, hybry­dą komór­ki i two­rzy­wa, sto­pem pej­za­żu widzia­ne­go i dozna­wa­ne­go. Może i Nie­miec nie two­rzy jakichś zaawan­so­wa­nych hybryd onto­lo­gicz­nych, nie eks­pe­ry­men­tu­je z pod­mio­ta­mi, któ­re są wytwa­rza­ne na sku­tek labo­ra­to­ryj­nych pro­ce­dur, jak choć­by te Bart­cza­ka, ale na pew­no wpro­wa­dza nas w świat, któ­ry dale­ki jest od rusty­kal­nej, naiw­nej wia­ry w to, co orga­nicz­ne. Sca­la­niu towa­rzy­szą sygna­ły, wiąz­ki danych, świad­czą­ce o uszko­dzo­nej trans­mi­sji. Sło­wa są jak „pęk­nię­te przewody/ łączą­ce przy­czy­ny i skut­ki zda­rzeń”, „dro­ga wie­dzie przez kłą­cza i zwo­je w ukła­dzie odde­cho­wym”, a „pomię­dzy świa­ta­mi bie­gną zardze­wia­łe wia­duk­ty”. Na sku­tek błę­dów w sie­ci prze­sy­ło­wej lub jej powol­nej koro­zji mamy do czy­nie­nia z poetyc­kim wysił­kiem, zmie­rza­ją­cym do napra­wie­nia ukła­du, z pró­bą wzno­wie­nia trans­mi­sji, któ­ra nie zawsze ma kom­for­to­wy (dla pod­miot­ki i dla czy­tel­nicz­ki) cha­rak­ter. Pozwo­lę sobie na dłuż­sze wyli­cze­nie: „wart­ki prze­pływ głosu/ a w nim wstę­gi pętle węzły na kar­ku”, „two­rzyć wią­za­nia pozby­wać się mie­się­cy”, „łącze­nie drob­nych ruchów w jeden więk­szy”, „był dzień któ­ry sca­lił falo­wa­nie wody i suchą tar­kę łok­cia”, „syn­te­tycz­ne skraw­ki świa­ta i smu­gi żaró­wek”, „blasz­ki skó­ry na wie­trze”, „sekwen­cja prąż­ków i spi­ra­lek”, „cera­ta przy­kle­ja się do skó­ry”, „sucha zapra­wa powietrze/ ści­śle przy­le­ga do ścia­nek”.

Powyż­szy sze­reg wyli­cze­nio­wy posłu­ży mi do odpo­wie­dzi na pyta­nie, dla­cze­go liry­ka Nie­miec w osta­tecz­no­ści nie jest poezją trans­gre­syj­ną. W trans­gre­sji inte­re­su­je nas ruch poza, wyrwa, za któ­rą nastę­pu­je nie­zna­ne, a co za tym idzie – napię­cie (ener­ge­tycz­ne, psy­chicz­ne, sek­su­al­ne), któ­re wią­że się z prze­kra­cza­niem gra­ni­cy (mogły­by to suge­ro­wać wier­sze wej­ścia i wyj­ścia, uło­żo­ne w klam­ro­wej kon­struk­cji: „bez” i „kra­wędź”). Ale u Nie­miec po pro­stu nie da się wychy­lić poza sie­bie, a wła­ści­wie sze­rzej: poza układ, bo „ja” jest tyl­ko jego frag­men­tem, sta­nem sku­pie­nia. Nie ma bowiem nic poza ukła­dem, jest tyl­ko ana­li­tycz­ne zawę­ża­nie per­spek­ty­wy lub onto­lo­gicz­ne obwa­ro­wy­wa­nie „ja”, są poszcze­gól­ne for­my ist­nie­nia, któ­re wal­czą o zacho­wa­nie wła­snych gra­nic, ale i tak pod­le­ga­ją nie­ustan­nym pro­ce­som prze­są­cza­nia się, roz­sz­czel­nia­nia, zacie­ra­nia lub ście­ra­nia. Sama „kra­wędź” zda­je się być w tym świe­cie bio­po­li­tycz­nym wymy­słem – nie ma kra­wę­dzi ist­nie­nia, nie moż­na się więc poza nią trans­gre­syj­nie wychy­lić, cho­ciaż poet­ka wła­śnie po tę „kra­wędź” kil­ku­krot­nie się­ga, choć­by wier­szem o tym tytu­le zamy­ka­jąc tom. Ale jest to kra­wę­dzi­stość upo­zo­ro­wa­na, wprzę­gnię­ta w szu­ka­nie „punk­tów stycz­nych”, w sca­la­nie cało­ści. Przej­ście nastę­pu­je z jed­nej for­my w dru­gą i ma raczej zna­mio­na prze­miesz­cze­nia, prze­su­nię­cia, po-gło­su, po-wido­ku, po-wle­ka­nia, po-rusze­nia, niż real­nej meta­mor­fo­zy (będą to też wszyst­kie for­my „prze­su­nię­te” w cza­sie lub prze­strze­ni, two­rzo­ne przed­rost­kiem „po”: powło­ka, powie­ki, poszy­cie, pokarm, powie­trze – Nie­miec bar­dzo lubi tę kla­sę rze­czow­ni­ków na róż­nych eta­pach odda­le­nia od źró­dło­wej, ety­mo­lo­gicz­nej posta­ci). Sko­ro nie ma miejsc pustych, sko­ro nawet „powie­trze skła­da się z drob­nych włó­kien”, to wła­ści­wie oddy­cha­my mate­rią. Ist­nie­nie jest nie­szczel­ne, a byt nie­ustan­nie prze­cie­ka. Aż chcia­ło­by się wró­cić do książ­ki Krzysz­to­fa Pace­wi­cza Fluks… i para­fra­zo­wać z niej kolej­ne aka­pi­ty.

7. Kolej­nym narzę­dziem z cierp­kich jest roz­kaz, rzecz nie­czę­sto dziś sto­so­wa­na w poezji, nio­są­ca bowiem za sobą rodzaj etycz­nej pre­ro­ga­ty­wy z cza­sów, gdy wiersz chciał mieć swój moral­ny cię­żar (współ­cze­sna liry­ka zastę­pu­je go albo instruk­cją obsłu­gi, albo suge­stią współ­dzia­ła­nia w wyko­ny­wa­niu jakiejś czyn­no­ści: pomyśl-pomyśl­my, wyobraź sobie-wyobraź­my sobie itd.). Poet­ka w cierp­kich wie­lo­krot­nie wyda­je pole­ce­nia („zrób tak żeby” – z „posma­ku”), cho­ciaż nie do koń­ca wia­do­mo, komu – czy są one skie­ro­wa­ne do czy­tel­ni­ka („zrób to i to”, ale wów­czas był­by one prak­tycz­nie nie­wy­ko­nal­ne), czy peł­nią raczej rolę zaklę­cia, per­for­ma­ty­wu, któ­ry ma ustalić/skonsolidować jej wła­sną, dość płyn­ną kon­dy­cję:

wpleć się w żół­te pną­cza zasklep puste
roz­trwoń je w sobie po kry­jo­mu strać wchłoń zro­śnij

(„nurt”)

roz­war­stwij się w sobie, ubądź
tężej w odde­chu, zespól się z drga­niem

(„koły­san­ka”)

daj wybrzmieć do koń­ca zbi­tej szyb­ce sło­wa
zmię­tej łunie myśli daj przy­lgnąć

(„powło­ka”)

Tego typu „roz­ka­zów”, zdań do wyko­na­nia, mamy w tym tomie spo­ro. Moż­na powie­dzieć, że to jed­na z jego naj­waż­niej­szych linii. Obok obiek­ty­wi­zu­ją­cych obser­wa­cji sta­nów onto­lo­gicz­nych jako sta­nów sku­pie­nia, mamy wła­śnie per­for­ma­tyw­ne zakli­na­nie sie­bie i świa­ta, język pra­cu­ją­cy tro­chę jak w baśni, pod­ży­ro­wa­ny magicz­ną mocą łata­nia rze­czy­wi­sto­ści (nawet wów­czas, gdy – zapi­sa­ny kur­syw­ną – jest on gło­sem wewnętrz­nym). Jego celem osta­tecz­nie nie wyda­je się jed­nak kle­je­nie roz­szar­pa­ne­go, ono bowiem jest po pro­stu regu­łą świa­ta, zasa­dą orga­ni­za­cji mate­rii, a wła­śnie roz­sz­czel­nie­nie. W rze­czy­wi­sto­ści może jed­nak cho­dzić o coś jesz­cze inne­go. Jak zauwa­żał w krót­kim, acz nie­zwy­kle tre­ści­wym ese­ju „Roz­kaz” Gior­gio Agam­ben, nie ma sprzecz­no­ści w tym, że grec­ki archont (naj­wyż­szy urzęd­nik, ten, któ­ry roz­ka­zu­je) i arche (pier­wot­na zasa­da, począ­tek) brzmią podob­nie. Pró­bu­jąc zgłę­bić „arche­olo­gię roz­ka­zu”, wło­ski filo­zof przy­po­mi­na nam, że mamy tu wła­ści­wie do czy­nie­nia z tau­to­lo­gią: roz­kaz i począ­tek są bowiem w euro­pej­skiej filo­zo­fii tym samym: pierw­szy roz­kaz jest zasa­dą, a pierw­sza zasa­da przy­bie­ra postać roz­ka­zu, choć­by w biblij­nym „Besze­rit”, grec­kiej „Gene­sis”: Bóg rzekł, ale wła­ści­wie wydał roz­kaz, na mocy któ­re­go sta­ło się. Poet­ka nie zaj­mu­je boskie­go miej­sca, nie bawi się w alter­na­tyw­ną wer­sję stwo­rzy­ciel­ki, a jed­nak trud­no unik­nąć wra­że­nia, że staw­ką takich „roz­ka­zu­ją­cych” wier­szy jak „koły­san­ka” czy „nurt” jest wła­śnie wytwo­rze­nie jakie­goś pod­mio­tu, któ­ry wyło­ni się na sku­tek speł­nie­nia źró­dło­wych (arche) warun­ków.

8. Ali­cja Dusza w swo­im komen­ta­rzu do wier­szy zasta­na­wia­ła się, czy poezja Nie­miec jest bar­dziej brzo­skwi­nią, a więc prze­dzie­ra­niem się przez miąższ ku pest­ce, czy też piwo­nią, a więc pro­ce­sem obdzie­ra­nia z płat­ków i odsła­nia­nia nagiej łody­gi. Skła­nia­ła się ku temu dru­gie­mu – bo z żad­ną pest­ką, esen­cją, twar­dym rdze­niem, nie mamy tu do czy­nie­nia. Uwa­żam jed­nak, że obie te meta­fo­ry roz­mi­ja­ją się z tym, co pró­bu­je zro­bić autor­ka cierp­kich na pozio­mie orga­ni­za­cji sen­su. Ani to bowiem her­me­neu­tycz­na obiet­ni­ca krą­że­nia, któ­re dopro­wa­dzi nas do roz­po­zna­nia, ani feno­me­no­lo­gia, wyłu­sku­ją­ca pest­kę, ani też ana­li­tycz­na zapo­wiedź wytra­ca­nia i dzie­le­nia, aż do odsło­nię­cia fun­da­men­tal­nej struk­tu­ry. Naj­bar­dziej owoc­ną meta­fo­rą wyda­je mi się nie­uży­ta ani razu przez poet­kę w tomie „ziar­ni­na” (jest za to „wyso­ka ziar­ni­stość obra­zu”). Pro­ces ziar­ni­no­wa­nia to oczy­wi­ście pro­ces goje­nia się, zaskle­pia­nia rany tkan­ką łącz­ną, ale dość spe­cy­ficz­ną – nie­este­tycz­ną, wyso­ko ukrwio­ną, nie­sta­bil­ną, poten­cjal­nie skłon­ną do muto­wa­nia. Moż­na chy­ba powie­dzieć, że Nie­miec inte­re­su­je pro­ces ziar­ni­no­wa­nia świa­ta. Szy­cie i pru­cie, sca­la­nie i roz­kle­ja­nie, złusz­cza­nie i zara­sta­nie są u niej dale­kie od home­ryc­kich (och, wier­na Pene­lo­po), a potem post­struk­tu­ral­nych meta­for szy­cia i pru­cia „tek­sto­we­go świa­ta”. Mamy tu do czy­nie­nia nie z tech­nicz­nym „dzia­ła­niem”, lecz z orga­nicz­nym „dzia­niem się” – inne jest spraw­stwo, inna zdol­ność pod­miot­ki do włą­cza­nia się w te pro­ce­sy, inna jej rola w ich wymówieniu/ubraniu w sło­wa. „[Z]asklepia się mnie” – w tej ana­ko­lu­tycz­nej for­mu­le z wier­sza „skraw­ki” zawie­ra się labo­ra­to­ryj­na orga­nicz­ność tej poezji. Jest w niej i istot­na dla tych wier­szy „kra­wę­dzi­stość” (skra­je i skraw­ki, kra­węż­ni­ki i brze­gi) i sty­ko­wość, a więc rów­nież prze­skok, uskok, pęk­nie­cie („na sty­ku pór spie­ko­ta”), a tak­że akcen­to­wa­na nie­ustan­nie prze­ni­kal­ność ciał i płasz­czyzn. „Wchło­nąć” i „przy­lgnąć” (każ­de wystę­pu­je w trzech róż­nych wier­szach) to dwa cza­sow­ni­ki, któ­re u Nie­miec spa­ja­ją soma­tycz­ny i che­micz­ny aspekt ist­nie­nia. Wchła­nia­ją się sło­wa i sub­stan­cje, ale też te same ele­men­ty pró­bu­ją przy­lgnąć: do cia­ła i do świa­ta.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania