recenzje / ESEJE

Przyszłość jest chmurą, przyszłość jest chwytem

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa, towarzysząca wydaniu książki Radosława Jurczaka Zakłady holenderskie, która ukazała się w Biurze Literackim 18 listopada 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

We hold this myth to be poten­tial
Not self-evi­dent but equ­atio­nal
Ano­ther Dimen­sion
Of ano­ther kind of Living Life
Sun Ra

„byliśmy pierwszym na świecie live streamem z każdego atomu”

Na począ­tek pole­cam Pań­stwu lek­tu­rę arty­ku­łu pro­fe­so­ra Lesz­ka Wroń­skie­go. Wypro­wa­dzi­my z nie­go takie poję­cia jak: sto­pień prze­ko­na­nia, prze­strzeń pro­ba­bi­li­stycz­na, funk­cja prze­strze­ni pro­ba­bi­li­stycz­nej b – czy­li (kla­sycz­ne) praw­do­po­do­bień­stwo oraz zakład holen­der­ski (w epi­ste­mo­lo­gii i filo­zo­fii ana­li­tycz­nej). Następ­nie doczy­ta­my razem to, cze­go­śmy jesz­cze nie prze­czy­ta­li z roz­praw Mar­ka Fishe­ra (tłu­ma­czo­nych na pol­ski raczej poło­wicz­nie i dość nie­zgrab­nie) i uzu­peł­ni­my kil­ko­ma gło­sa­mi fizy­ków teo­re­tycz­nych z epo­ki ato­mu, któ­ry­mi inspi­ro­wa­li się już twór­cy pierw­szej awan­gar­dy, piszą­cy choć­by o geo­me­trii nie­eu­kli­de­so­wej, entro­pii wszech­świa­ta i rela­ty­wi­zmie kwan­to­wym. Czu­wać nad nami będzie demon Laplace’a, a więc nasza ostat­nia fan­ta­zja o mecha­ni­stycz­nej i dają­cej się w peł­ni opi­sać natu­rze wszech­świa­ta.

Na koniec wszy­scy uda­my się na fra­pu­ją­cą wypra­wę w histo­rię 4chana – ser­wi­su z oddol­nie two­rzo­nym kon­ten­tem obraz­ko­wym, któ­ry ma nie­by­wa­łą moc popu­la­ry­zo­wa­nia nowych tren­dów w dzie­dzi­nie memów, ale też podob­ną podat­ność na rady­ka­li­za­cję i wszyst­ko, co prze­kra­cza gra­ni­ce neo­li­be­ral­ne­go kon­sen­su (z ten­den­cją zde­cy­do­wa­nie na pra­wo). Bez tego praw­do­po­dob­nie nic nie powie­dzą nam nie tyl­ko kolej­ne wier­sze z cyklów Por­n­hub Ele­gies i Dzie­wię­ciu hym­nów dla smut­nych żab Rado­sła­wa Jur­cza­ka, ale przede wszyst­kim fina­li­zu­ją­cy jego dru­gą książ­kę tekst /b/, o tytu­le zaczerp­nię­tym ze słyn­ne­go dzia­łu ran­dom, w któ­rym dowol­ne tre­ści na dowol­ne tema­ty rzu­ca­ją świa­tło na prze­past­ne obli­cze pono­wo­cze­sne­go spo­łe­czeń­stwa info­ta­in­ment i jego kolek­tyw­nej świa­do­mo­ści.

Tak może­my zacząć, a gdy już te wszyst­kie poję­cia i histo­rie naj­now­szych feno­me­nów spo­łecz­nych uło­żą nam się w gło­wie, z łatwo­ścią przyj­dzie roz­po­znać koor­dy­na­ty wypra­wy, na jaką zabie­ra nas Jur­czak w Zakła­dach holen­der­skich: a com­mon­pla­ce book. Jest to z pew­no­ścią wypra­wa w nie­zna­ne, w przy­szłość, cho­ciaż przy­szłość ta nie wyda­je się ani tak odle­gła, ani tak nie­praw­do­po­dob­na, żeby tom wniósł w nasze życie choć odro­bi­nę eska­pi­stycz­nej przy­jem­no­ści fan­ta­zjo­wa­nia. Prze­ciw­nie: fan­ta­zju­jąc o tym, co wybie­ga poza doraź­ną futu­ro­lo­gię, jeste­śmy tak napraw­dę tyl­ko o krok dalej: nadal w świe­cie zaawan­so­wa­ne­go, tech­no­kra­tycz­ne­go kapi­ta­li­zmu, sztucz­nej inte­li­gen­cji, ucze­nia maszy­no­we­go i sub­sump­cji pod kapi­tał wszel­kich form życia. Tym samym poszu­ki­wa­nia Jur­cza­ka, któ­ry porzu­ca ziem­skie kwe­stie woj­ny reli­gij­nej i kolo­nia­li­zmu, zaj­mu­ją­ce go w debiu­cie, na rzecz kosmicz­nych pod­bo­jów, wpi­su­ją się w pla­ne­tar­ny kata­stro­fizm i poetyc­ką modę na futu­ro­lo­gię. Zapo­wia­dał ją już ostat­ni tom Szcze­pa­na Kopy­ta na gieł­dach nad­pro­duk­cji piku­ją akcje prze­trwa­nia, wraz z Robo­dra­ma­mi w zie­le­nia­kach Patry­ka Kosen­dy oraz Ani­ma­lia­mi Anny Ada­mo­wicz, dopo­wie nato­miast kolej­na książ­ka poet­ki, a z wro­cław­skie­go podwór­ka rów­nież świet­nie roku­ją­ce tek­sty Jaku­ba Sęczy­ka czy Soni Nowac­kiej.

„patrzyliśmy w niebo liczyliśmy drony jak gwiazdy”

Zda­je się, że liczy­li­śmy z Jur­cza­kiem te same dro­ny, oglą­da­li­śmy te same fil­my i czy­ta­li­śmy podob­ne książ­ki. Ja np. oglą­da­łem ostat­nio Jaw­li­ne (2019) oraz iHu­man (2019), zasmu­ca­ją­cy doku­ment o cyber­ne­ty­ce i „ety­ce” sztucz­nej inte­li­gen­cji. Prze­ra­ża­ją­ce w nim było nie to, że gru­pa spe­cja­li­stów z Krze­mo­wej Doli­ny wypo­wia­da­ła się o kry­zy­sie, w jaki kwan­to­wa kom­pu­te­ry­za­cja wpro­wa­dzi ludz­kość, ale to, że o szan­sach tej ludz­ko­ści mówi­ła, jak­by sama nale­ża­ła do niej tyl­ko poło­wicz­nie, na pra­wach jakie­goś nostal­gicz­ne­go wspo­mnie­nia. Uświa­do­mi­łem sobie wów­czas rzecz, któ­ra wró­ci­ła pod­czas lek­tu­ry Zakła­dów holen­der­skich: że idea huma­ni­zmu jest mar­twa od daw­na, nasze poję­cie życia nie­zwy­kle ubo­gie, a postan­tro­po­cen­tryzm nie musi wca­le ozna­czać eman­cy­pa­cyj­ne­go ruchu ku wie­lo­ga­tun­ko­wej, lep­szej i bar­dziej otwar­tej wspól­no­cie. Przy­naj­mniej na dziś nic na to nie wska­zu­je.

Na szczę­ście jed­nak czy­ta­li­śmy z Jur­cza­kem rów­nież tych samych poetów: Ada­mo­wicz (to od niej zapew­ne Elon Musk jako boha­ter lite­rac­ki), Rojew­skie­go, Puł­kę, Kocha­now­skie­go i Bart­cza­ka, a tłem byli dla nich słyn­ni i świet­ni ame­ry­ka­nie, nie tyl­ko ci z „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”, ale też ci z prze­kła­dów Barań­cza­ka, a więc wiel­cy moder­ni­ści. Mało tego – gra­li­śmy jak mnie­mam w te same gry i słu­cha­li­śmy podob­nej muzy­ki, więc nawet Bedo­esa, cho­ciaż to już nie moje reje­stry, skądś tam znam, a w połą­czo­nym, podwój­nym sone­cie z Mar­tą Pod­gór­nik wypa­da on przed­nio (wiersz [1] Optio­nal sam­pling; sonet podwój­ny [jest 2094, RJ kasu­je ze sta­re­go bac­ku­pu wspo­mnie­nia sprzed]). A gdy­bym nawet nie znał, mam algo­rytm Google’a, szyb­ko wska­zu­ją­cy, któ­rę­dy dro­ga. Tyle nas więc łączy: retro­fu­tu­ry­stycz­ny komu­ni­ta­ryzm w kosmo­sie, lek­tu­ry Karo­la Mark­sa i Mar­ka Fishe­ra, fascy­na­cja dziw­no­ścią i nie­sa­mo­wi­to­ścią (weird i eerie), fizy­ka teo­re­tycz­na z Wiki­pe­dii, lęk przed maszy­ną ludz­ką, któ­rą od maszy­ny nie­ludz­kiej zda­je się oddzie­lać skłon­ność do bez­sen­sow­ne­go powta­rza­nia bez zdol­no­ści korek­ty, no i jesz­cze Elon Musk jako pro­to-ostat­ni huma­no­id, po któ­rym rusza seryj­na pro­duk­cja aryj­skich jętek, a pro­ces gro­dzeń roz­le­wa się po Mar­sie jak po XVI-wiecz­nej Anglii (nie myli­li się w tej kwe­stii twór­cy South Park, cho­ciaż za cel obra­li sobie raczej Jef­fa Bez­osa).

Tak, mam z auto­rem Zakła­dów holen­der­skich nie­wąt­pli­wie coś wspól­ne­go, jakąś poko­le­nio­wą świa­do­mość, któ­ra nie udzie­li się każ­de­mu czy­tel­ni­ko­wi tej książ­ki, a mimo to czu­ję się w tym zbior­ku nie­swo­jo – zupeł­nie wyob­co­wa­ny, zosta­wio­ny same­mu sobie, jak boha­te­ro­wie sci-fi w trak­cie zbyt dłu­gich lotów kosmicz­nych. Był­bym gotów stwier­dzić, że dru­gi tom Jur­cza­ka został raczej wyge­ne­ro­wa­ny niż napi­sa­ny, że stoi za nim sztucz­na inte­li­gen­cja i jej robo­tycz­ne mac­ki, któ­re doty­ka­ją zim­nych ekra­nów (w nawią­za­niu do moty­wów z nagro­dzo­nej Sile­siu­sem Pamię­ci zewnętrz­nej). Doty­ka­ją nie dla­te­go, że muszą nas naśla­do­wać, ale dla­te­go, że mogą wszyst­ko zro­bić lepiej, a prze­cież mime­tycz­ne naśla­do­wa­nie jest naj­bar­dziej natu­ral­nym i sku­tecz­nym mode­lem ucze­nia się. Otóż nie­ko­niecz­nie. Ten dru­gi model, nie­mi­me­tycz­ny, wyna­le­zio­ny lat temu kil­ka­na­ście i wdro­żo­ny cał­kiem nie­daw­no, to wła­śnie ucze­nie maszy­no­we (machi­ne lear­ning), któ­re niko­go ani nicze­go nie naśla­du­je, jest za to dosko­na­le auto­te­licz­nym ruchem prze­twa­rza­nia danych i zwra­ca­nia ich z coraz więk­szą sku­tecz­no­ścią przy mini­ma­li­za­cji kosz­tów.

„i jest to metabolizm: co wejdzie, wychodzi odmienne”

Wra­ca­jąc do książ­ki: chciał­bym napi­sać, że to sztucz­na inte­li­gen­cja spre­pa­ro­wa­ła ten tom i że zapra­sza nas ona do podro­ży podob­nej, jak kie­dyś Jacek Dukaj Sta­ro­ścią akso­lo­tla: podró­ży świa­do­mo­ści w coraz odle­glej­szy czas, w któ­rej zatra­ca się ostat­nie cechy ludz­kie, a więc podat­ność na bio­lo­gicz­ne prze­mi­ja­nie i wytwo­rzo­ne w związ­ku z tym pra­gnie­nie inwe­sto­wa­nia ener­gii w rze­czy nas prze­kra­cza­ją­ce. Naj­prost­szą for­mą takiej inwe­sty­cji jest oczy­wi­ście roz­mno­że­nie się, nie­co bar­dziej wysu­bli­mo­wa­ną napi­sa­nie książ­ki poetyc­kiej i obda­rze­nie jej wia­rą, że po naszej śmier­ci jej ist­nie­nie będzie mia­ło jaki­kol­wiek sens. Nie bez powo­du tom „fabu­lar­nie” zaczy­na śmierć Muska na Mar­sie, napę­dza stwo­rze­nie sztucz­ne­go życia w pla­ne­tar­nych kolo­niach, koń­czy zaś zupeł­nie nie­chrze­ści­jań­ski try­umf nad śmier­cią, któ­ry wię­cej ma wspól­ne­go z pro­ba­bi­li­stycz­nym i spe­ku­la­tyw­nym nihi­li­zmem lub z pro­gra­mi­stycz­ną pętlą, niż z ideą zmar­twych­wsta­nia.

Jur­czak raz jesz­cze sta­ra się pozo­sta­wać bli­sko języ­ków fizy­ki i cyber­ne­ty­ki, ale na spo­sób odmien­ny, niż robi­li to Roman Brom­boszcz czy Łukasz Pod­gór­ni, zafa­scy­no­wa­ni wcho­dze­niem w inte­rak­cję z inter­fej­sa­mi. Inte­re­su­je go raczej filo­zo­fia ana­li­tycz­na, mate­ma­tycz­na pod­kład­ka ist­nie­nia albo życia jako powta­rza­nej pro­ce­du­ry poznaw­czo-eks­pan­syw­nej, dla któ­rej język jest tyl­ko jed­nym z kodów pro­gra­mo­wa­nia. Nie cho­dzi więc o to, żeby upstrzyć wier­sze trud­ny­mi sło­wa­mi z sze­ro­ko poję­tych branż przy­szło­ścio­wych albo spiąć dwa kable i wyma­chi­wać nimi, mówiąc: oto moje cyber­ne­tycz­ne ręce bło­go­sła­wią wasz nie­do­pie­czo­ny chleb. Jur­czak napi­sze raczej coś takie­go, wyko­rzy­stu­jąc powtó­rze­nie jako ele­ment pro­gra­mu i apo­stro­fę jako sygnał tech­no­lo­gicz­ne­go oddzie­le­nia języ­ka od pod­mio­tu (ośrod­ka wypo­wie­dzi):

Mówi się prze­ucze­nie, mówi się: over­fit­ting;
przed­staw się, języ­ku, powiedz, co widzia­łeś.

(mie­li­ście świet­ny pomysł: scho­wać się w języ­ku;
mówi się prze­ucze­nie, mówi się over­fit­ting)

albo:

Dokąd, zie­lo­na wstąż­ko, prze­lew, a dokąd samo­chód?
Na ile wyce­nisz noce i jaką je miar­ką odmie­rzasz?
Jakie i w ilu dziel­ni­cach dzi­siaj pod­świe­tlasz dro­gi?

Mimo takich zabie­gów Zakła­dy holen­der­skie są mniej lirycz­ne niż tom debiu­tanc­ki, ale to chy­ba część pla­nu, bo książ­ka kon­cen­tru­je się na pre­cy­zyj­nie zor­ga­ni­zo­wa­nych cyklach, a na pozio­mie wyż­szym: na kon­cep­tach, któ­re zbli­ża­ją ją do kura­tor­skie­go opi­su poten­cjal­nej wysta­wy w Zam­ku Ujaz­dow­skim lub BWA i otwar­cie pogry­wa­ją z poety­ką trak­ta­tu nauko­we­go (angiel­skie frag­men­ty mott, ale­ga­cje, przy­pi­sy, nume­ra­cja). Taki opis w skró­cie mógł­by brzmieć nastę­pu­ją­co: kosmos wier­sza, roz­le­gła, nie­da­ją­ca się zma­po­wać prze­strzeń, oce­an moż­li­wo­ści jak w No Man’s Sky, a zara­zem brak celów i pod­niet, nuda, bez­sens idei eks­pan­sji emi­to­wa­nej w nie­skoń­czo­ne świa­tło gwiazd i bez­sens idei toż­sa­mo­ści w nie­prze­li­cza­nym wszech­świe­cie. A zaraz za tym poja­wia­ją się pyta­nia z grun­tu uto­pij­ne: czy to, co w nas ludz­kie, jest przy­czyn­kiem czy raczej prze­szko­dą do pomy­śle­nia futu­ry­stycz­ne­go komu­ni­zmu? Kto podzie­li mię­dzy sobą prze­strzeń raz jesz­cze i na jakich zasa­dach? Jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że aku­rat my? Pasek cza­su skro­lu­je się z gra­cją maszy­ny Turin­ga, a tym­cza­sem tkwi­my w oce­anie moż­li­we­go jak archa­icz­ne jęt­ki – czy­tel­ni­cy wier­szy, figu­ry z inne­go cza­su. Ale prze­cież:

przy­szłość to też rodzaj sztucz­ki; na tym pole­ga komu­nizm;
komu­nizm to też rodzaj sztucz­ki; na tym pole­ga przy­szłość)

W tym arcy­po­etyc­kim chwy­cie (Szkłow­ski), przy­po­mi­na­ją­cym rela­cje rosyj­skie­go for­ma­li­zmu z póź­niej­szym impe­rial­nym pod­bo­jem kosmo­su, spo­ty­kam się – mam nadzie­ję – z nie­iro­nicz­ną inten­cją auto­ra. Warun­kiem uto­pij­ne­go komu­ni­zmu była­by bowiem wła­śnie fishe­row­ska nie­rze­czy­wi­stość, któ­rą zapro­wa­dza się nie za pomo­cą sier­pa i mło­ta (lub kosmicz­ne­go wier­tła), ale poprzez ima­gi­na­cyj­ny i języ­ko­wy trik: para­doks i nie­usta­ją­cą wymia­nę w obrę­bie blo­ków myślo­wych. W tym sen­sie futu­ry­stycz­ny rewo­lu­cjo­nizm Jur­cza­ka leży bli­żej Andrze­ja Sosnow­skie­go i Chi­ny Miéville’a, niż np. Maja­kow­skie­go czy Jasień­skie­go.

„niewidzialny debugger podmienia obserwatorów”

Tech­nicz­na trud­ność roz­wa­żań auto­ra Zakła­dów holen­der­skich jest pro­por­cjo­nal­na do ich zakre­su. Nie spo­sób jed­nak nie dostrzec – struk­tu­ra­li­stycz­nym języ­kiem mówiąc – że funk­cja poetyc­ka zosta­ła w tym tomie zdo­mi­no­wa­na przez funk­cję infor­ma­cyj­ną w takim samym stop­niu, jak w poezji lin­gwi­stycz­nej zdo­mi­no­wa­ła ją funk­cja meta­ję­zy­ko­wa. Kon­den­sa­cja komu­ni­ka­tu w tym tomie wła­ści­wie nie ist­nie­nie, mimo jego postę­pu­ją­cej reduk­cji. Nie ist­nie­nie jako taka pra­ca nad zli­ry­zo­wa­niem i komu­ni­ka­tyw­no­ścią, a nawet jeśli, to prze­bie­ga to wyjąt­ko­wo topor­nie, jak­by autor dopie­ro uczył swo­je­go awa­ta­ra pod­sta­wo­wych funk­cji języ­ka i spo­so­bów korzy­sta­nia z nich (wszak dopie­ro Trze­cie poko­le­nie kom­pu­te­rów IBM Wat­son uczy się mówić). Może takie było zało­że­nie, sko­ro za cało­ścią tomu stoi pod­miot nie­obec­ny, już nawet nie wyco­fa­ny, lecz po pro­stu roz­pro­szo­ny na sze­reg zobiek­ty­wi­zo­wa­nych opi­sów, spe­ku­la­cji, pro­ba­bi­li­stycz­nych roz­wa­żań i per­for­ma­tyw­nie ogry­wa­nych pro­ce­dur (np. rela­cja mię­dzy cyklem Przy­szłość i bazu­ją­cym na nim Przy­szłość, reta­ke [zakła­dy holen­der­skie]).

Domi­nu­je za to redun­dan­cja infor­ma­cyj­na, któ­rej towa­rzy­szy for­mal­na ekwi­li­bry­sty­ka kolej­nych vila­nel­li czy prze­two­rzo­nych sone­tów, tre­nów i ele­gii. Pro­wa­dzi to osta­tecz­nie w dwie stro­ny: a) do liry­ki anty­pod­mio­to­wej i ahu­ma­ni­stycz­nej (i tu aku­rat nie mam zastrze­żeń, bo nie­skoń­czo­ne pole moż­li­wo­ści otwie­ra się przed kimś, kto taką liry­kę roz­wi­nie) oraz b) do niby bez­pod­mio­to­we­go, ale jed­nak men­tor­skie­go tonu i usztyw­nio­nej fra­zy, w któ­rej przy­po­mi­na­ją się róż­no­ra­kie tęsk­no­ty neo­kla­sy­cy­zmu. Zza zasło­ny wyglą­da wów­czas dzia­dzio Miłosz, któ­ry jesz­cze w debiu­cie Jur­cza­ka był prze­twa­rza­ny i sam­plo­wa­ny (tak przy­naj­mniej twier­dził autor, ja mam nie­co inne zda­nie w tej kwe­stii), nato­miast tutaj zja­wia się już w całej aurze wie­dzy, zasa­dy i pro­roc­kie­go kata­stro­fi­zmu.

Jur­czak był od począt­ku poetą gno­styc­kim i podob­nie jak Miłosz opi­sy­wał raczej upa­dek świa­ta, niż jaką­kol­wiek pozy­tyw­ną pro­gre­sję (zakład holen­der­ski to swe­go rodza­ju poznaw­cze złu­dze­nie, któ­re prze­ko­nu­je nas, że roz­kład szans jest rów­ny, a w rze­czy­wi­sto­ści czy­ni nas zawsze prze­gra­ny­mi). Z gno­sty­cy­zmem auto­ra Trzech zim mło­dy pisarz pro­wa­dził oczy­wi­ście grę, ale gra ta ma swo­je gra­ni­ce w momen­cie, w któ­rym – para­fra­zu­jąc debiu­tanc­ki tom – prze­sta­je­my w nią grać, a ona zaczy­na grać w nas. Wię­cej nawet: to, co się usztyw­nia w tych wier­szach (być może jako kolej­na pro­ce­du­ra lub efekt nie­li­rycz­ne­go dzia­ła­nia jakie­goś spre­pa­ro­wa­ne­go ośrod­ka wypo­wie­dzi), zaczy­na tro­chę przy­po­mi­nać w war­stwie lirycz­nej Jac­ka Deh­ne­la lub Toma­sza Różyc­kie­go, a więc te momen­ty z nasze­go nowe­go kla­sy­cy­zmu, w któ­rych chciał on być mod­ny i nadą­żać za post­mo­der­ni­stycz­nym zmie­sza­niem obie­gów, a rów­no­cze­śnie robił to w sztyw­nym koł­nie­rzu orto­pe­dycz­nym i z rzeź­bio­ną lasecz­ką u boku. Nie brzmi to szcze­gól­nie prze­ko­nu­ją­co, zwłasz­cza jeśli przy­po­mni­my sobie jed­no z mott pierw­sze­go tomu – pyta­nie z wier­sza Puł­ki: „dla­cze­go kla­sy­cy muszą tak kła­mać?”. Czy Jur­czak sta­nął wła­śnie po dru­giej stro­nie i sam stał się kla­sy­kiem? Być może w przy­pad­ku Zakła­dów holen­der­skich nie idzie jed­nak o inten­cjo­nal­ne kłam­stwo (o ety­kę), ani tym bar­dziej o kłam­stwo wyni­ka­ją­ce z roz­mi­ja­nia się opi­su świa­ta z uży­ty­mi środ­ka­mi (prze­kła­ma­nie este­tycz­ne), ale o taki spo­sób usta­wie­nia pod­mio­tu, żeby meta­fi­zycz­na kate­go­ria praw­dy zastą­pio­na zosta­ła przez kate­go­rię praw­do­po­do­bień­stwa i tym samym prze­su­nię­ta w dzie­dzi­nę sta­ty­sty­ki (czy­li dokład­nie tak, jak postrze­ga­ją ją maszy­ny kwan­to­we). Wszak już w poprzed­nim tomie zacią­gał poeta dług u Cela­na i stwier­dzał cał­kiem zasad­nie: „Der Tod ist ein Sta­ti­sti­ker / aus Viet­nam (powie­trze się trzy­ma na jed­nym ato­mie tle­nu)”.

„wyobraziłem to sobie jako własne wybrzeża”

W ankie­cie dla Biu­ra Lite­rac­kie­go na temat swo­jej pierw­szej książ­ki Jur­czak pisał tak:

Z mojej per­spek­ty­wy naj­waż­niej­sze pod­czas pisa­nia były trzy kwe­stie. Po pierw­sze – wypra­co­wa­nie form dla współ­cze­sne­go, tj. już XXI-wiecz­ne­go, a nie nowo­cze­sne­go, pol­skie­go wier­sza (…) Po dru­gie – pró­ba zro­zu­mie­nia i poka­za­nia, na czym pole­ga zasad­ni­cza zmia­na struk­tur komu­ni­ka­cji i pozna­nia, któ­ra zacho­dzi w ostat­nim cza­sie pod wpły­wem bar­dzo róż­nych czyn­ni­ków (głów­nie wykształ­ce­nia się czę­ścio­wo już doj­rza­łych form kul­tu­ry cyfro­wej), ale jed­no­cze­śnie zro­bie­nia tego w inny spo­sób niż np. cyber­ne­ty­cy, któ­rych dro­gę uwa­żam za zamknię­tą. Po trze­cie – cho­dzi­ło o wymy­śle­nie takie­go wier­sza, któ­ry miał­by, mówiąc naj­ogól­niej, dość dużą inte­lek­tu­al­ną wypor­ność (w rejo­nach tzw. zaan­ga­żo­wa­nia spo­łecz­no-poli­tycz­ne­go, ale też filo­zo­ficz­ną), ale któ­ry jed­no­cze­śnie nie prze­sta­je być prze­ko­nu­ją­cy jako wiersz.

Cze­go by o auto­rze Zakła­dów holen­der­skich nie stwier­dzić, z pew­no­ścią były to zało­że­nia bar­dzo ambit­ne i pozo­sta­ją one wią­żą­ce dla nowej książ­ki. Naszą uwa­gę powin­no zwró­cić jed­nak dekla­ro­wa­ne przez Jur­cza­ka, for­ma­li­stycz­no-spo­łecz­ne podej­ście, któ­re każe mu z jed­nej stro­ny ana­li­zo­wać kwe­stie poli­tycz­ne i nie­ustan­nie grze­bać w aktu­al­nych tema­tach, z dru­giej zaś prze­kła­da się na potrze­bę wypra­co­wa­nia takich form i zapro­po­no­wa­nia takiej poety­ki, któ­re nie tyl­ko udźwi­gną te tema­ty, ale też roz­ru­sza­ją histo­rię pol­skie­go wier­sza. To pewien rodzaj odpo­wie­dzial­no­ści, ale też spe­cy­ficz­nie meta­li­te­rac­kie myśle­nie o liry­ce i swo­jej w niej roli, cha­rak­te­ry­stycz­ne dla XX-wiecz­nych twór­ców awan­gar­do­wych, a dziś bli­skie np. Kac­pro­wi Bart­cza­ko­wi jako poecie-pro­gra­mo­twór­cy (por. Mate­ria i auto­kre­acja. Docie­ka­nia w poety­ce wie­lo­ścio­wej). Owszem, ist­nie­je wiersz i ma się on obro­nić jako nie­po­wta­rzal­ne wyda­rze­nie, moż­li­wość spo­tka­nia z czymś nie­oswo­jo­nym, ale obok nie­go ist­nie­je też zdy­skur­sy­wi­zo­wa­na reflek­sja o histo­rii tego wier­sza, o jego spo­so­bach dzia­ła­nia i wcho­dze­nia w rela­cje z klu­czo­wy­mi spra­wa­mi poza­li­te­rac­ki­mi. Przy­szło­ścio­wa poli­ty­ka form lite­rac­kich to zagad­nie­nie, któ­re powin­no być Jur­cza­ko­wi szcze­gól­nie bli­skie. Rów­no­cze­śnie, w samej lek­tu­rze jego tek­stów, ta swo­ista odpo­wie­dzial­ność poety­ki, któ­ra zakre­ślać ma pole moż­li­we­go, idzie w parze z iście arty­stow­ską dezyn­wol­tu­rą histo­rycz­no­li­te­rac­ką, z – nie ukry­waj­my tego – dość pod­sta­wo­wym oczy­ta­niem w rodzi­mym kano­nie i odkry­wa­niem go dla sie­bie na gorą­co, retro­ak­tyw­nie, bez całej kano­nicz­nej wła­śnie otocz­ki – list lek­tur szkol­nych i stu­denc­kich oraz filo­lo­gicz­nych spo­rów i świę­to­ści. W tym sen­sie bli­żej oczy­wi­ście auto­ro­wi Zakła­dów holen­der­skichdo poezji angiel­skiej oraz do gestów luź­ne­go się­ga­nia po goto­we zda­nia z prze­szło­ści i ich lite­ral­nej obrób­ki w duchu Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Wła­ści­wie zesta­wia­nie Jur­cza­ka z ten­den­cja­mi neo­kla­sy­cy­zu­ją­cy­mi na pod­sta­wie eru­dy­cyj­nych wycie­czek w prze­szłość, trak­ta­to­we­go sty­lu i pod­nie­sio­ne­go tonu, jest nie na miej­scu, nawet mimo jego otwar­tej fascy­na­cji Miło­szem czy Kocha­now­skim jako zbio­rem sam­pli. Pomyśl­my zresz­tą, gdzie jest para­ni­stow­ski Deh­nel, gdzie uwi­kła­ny w ośmie­lo­ną wyobraź­nię Różyc­ki, a gdzie głów­ny orę­dow­nik neo­kla­sy­cy­zmu z lat 70. Jaro­sław Marek Rym­kie­wicz, odda­ją­cy się ciem­ne­mu roman­ty­zmo­wi. For­ma­lizm Jur­cza­ka, idą­cy w parze z pyta­nia­mi osta­tecz­ny­mi (pozba­wio­ny­mi jed­nak swo­jej meta­fi­zycz­nej aury) i osa­dzo­ny w prze­strze­ni wir­tu­al­nej lub w odle­głych przy­szło­ściach alter­na­tyw­nych świa­tów trze­ba by raczej nazwać futu­ro­ba­ro­kiem. Taki kie­ru­nek, pro­wa­dzą­cy romans mię­dzy tech­ni­ka­mi kom­pu­te­ro­wy­mi, spo­łecz­ną uto­pią, swo­istym hor­ror vacui oraz abs­trak­cyj­nym eks­pre­sjo­ni­zmem roz­wi­jał się już resz­tą w naszym malar­stwie pod wpły­wem prac Zbi­gnie­wa Dowi­gał­ły i Anny Grusz­czyń­skiej. Jur­cza­ko­wi bli­żej do Morsz­ty­na i Sępa-Sza­rzyń­skie­go, niż do cyto­wa­ne­go w tomie obfi­cie Kocha­now­skie­go. O tej deli­kat­nej róż­ni­cy w sto­sun­ku do prze­szło­ści decy­du­je manie­ra: powra­ca­ją­ce fra­zy z naj­bar­dziej nawet hora­cjań­skich topo­sów (a celo­wo się­ga poeta wła­śnie do tre­nów i ele­gii) przy­by­wa­ją do nas jako wła­sna paro­dia, wywo­łu­jąc wra­że­nie doli­ny nie­sa­mo­wi­to­ści, jakie mie­wa­my w kon­tak­tach z antro­po­mor­ficz­ną maszy­ną lub botem, pró­bu­ją­cym naśla­do­wać czło­wie­ka.

Nie zmie­ni­ło się za to kunsz­tow­ne podej­ście auto­ra do form wier­szo­wych, ele­men­ty popi­sy­wa­nia się warsz­ta­tem, któ­re zna­li­śmy z debiu­tu i za któ­re został on kil­ku­krot­nie nagro­dzo­ny. Całość roz­po­czy­na vila­nel­la Elon Musk umie­ra na Mar­sie, któ­ra przy oka­zji zaha­cza o Tren VII Kocha­now­skie­go, a sam­ple z Jana z Czar­no­la­su sta­no­wią pożyw­kę dla bar­dziej ckli­wych i lirycz­nych frag­men­tów (uplo­tecz­ki, wia­necz­ki, ochę­dó­stwa). Poszcze­gól­ne moty­wy róż­nych utwo­rów wra­ca­ją potem w lek­ko zmo­dy­fi­ko­wa­nych warian­tach (jak­by zasa­da vila­nel­li doty­czy­ła nie jed­ne­go tek­stu, lecz całe­go tomu), a tytu­ło­we zakła­dy holen­der­skie poja­wia­ją się przy­naj­mniej trzy razy, za każ­dym razem dając tytuł nie­co inne­mu wier­szo­wi. Wła­ści­wie tom ten jest poema­tem albo wień­cem vila­ne­lii i anty-sone­tów – pre­cy­zyj­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym, prze­pro­wa­dza­ją­cym nas od czę­ści nar­ra­cyj­nej, przez część ele­gij­ną i „tech­nicz­ną” (tzn. naj­bar­dziej pro­ce­du­ral­ną), aż po uto­pij­ną ele­gię o try­um­fie nad śmier­cią, któ­ra jest zara­zem naj­bar­dziej regre­syw­nym for­mal­nie (tzn. este­tycz­nie) momen­tem książ­ki. Osta­tecz­nym zada­niem, jakie sta­wia bowiem przed nami Jur­czak, nie jest wca­le bio­po­li­tycz­ne, euge­nicz­ne prze­zwy­cię­że­nie śmier­ci jako spo­so­bu zarzą­dza­nia tym, co żywe, lecz prze­cią­że­nie for­my jako spo­so­bu wła­dzy nad tym, co moż­li­we i nie­moż­li­we. Fan­ta­zja wokół fra­zy Pete­ra Giz­zie­go (w prze­kła­dzie Bart­cza­ka oczy­wi­ście) „Trwać to coś inne­go, niż sobie wyobra­ża­łeś” z wier­sza /g/ musi więc przejść w zada­nie do wyko­na­nia. To szcze­gól­nie bli­ska mi kate­go­ria wyobraź­ni języ­ko­wej jako ćwi­cze­nia onto­lo­gicz­ne­go, któ­re­go staw­ką jest przy­szłość.

„losowe są także procesy”

A to wła­śnie o przy­szłość nie­wąt­pli­wie w Zakła­dach holen­der­skich cho­dzi: tę odma­lo­wa­ną gru­bą kre­ską w futu­ry­stycz­nych fan­ta­zjach o podró­żach kosmicz­nych i robo­ty­za­cji, oraz o tę bar­dziej filo­zo­ficz­ną, powie­dział­bym nawet, że pod­par­tą filo­zo­fią ana­li­tycz­ną i typo­wą dla Jur­cza­ka sła­bo­ścią do nauk kogni­tyw­nych: czas przy­szły pro­sty i zło­żo­ny, posy­bi­lizm, języ­ko­wy tryb przy­pusz­cza­ją­cy, zda­nia warun­ko­we. Ta pod­sta­wa słu­ży następ­nie do dal­szych reflek­sji. Pierw­sza prze­bie­gać może nad isto­tą tego, co wspól­ne oraz pro­ce­sem zawłaszczania/wywłaszczania/przejmowania (a więc tro­py od pod­ty­tu­łu książ­ki – a book of com­mon­pla­ce, przez wier­sze o swo­istej gra­bie­ży kosmo­su, o przy­szło­ści pra­cy, aż po komu­nia­ryzm lub nawet kosmicz­ny komu­nizm w duchu nad­cho­dzą­ce­go nume­ru „Prak­ty­ki Teo­re­tycz­nej”). Dru­ga kon­cen­tru­je się wokół pyta­nia o gra­ni­ce możliwego/niemożliwego, z final­nym, naj­bar­dziej ele­gij­nym w całym tomie tek­stem /b/, wybrzmie­wa­ją­cym pate­tycz­nym refre­nem:  „i śmierć nie będzie rzą­dzić nami”, a zbu­do­wa­nym jako cover (a po filo­lo­gicz­ne­mu – para­fra­za) Dyla­na Tho­ma­sa And death shall have no domi­non. Dzię­ki cove­ro­wa­niu Tho­ma­sa jest to też utwór naj­bar­dziej meta­fi­zycz­ny, bo poję­cia, w obrę­bie któ­rych się poru­sza, nagle prze­ła­mu­ją reduk­cyj­ną ana­li­tycz­ność poprzed­nie­go cyklu i pozwa­la­ją na pro­fe­tycz­ny wręcz oddech (jasne, brzmi to tro­chę jak u Puł­ki, ale jed­nak ma też tę swoj­ską nutę gro­zy, któ­ra urze­kła mnie w debiu­cie):

i wszyst­kie japoń­skie czter­na­sto­lat­ki z Tum­bl­ra i wszy­scy
oglą­da­ją­cy je czter­dzie­sto­sied­mio­let­ni łotew­scy mecha­ni­cy kole­jo­wi u stóp i łok­ci
nosić będą gwiaz­dy,
i milion anon­ków z 4chana marzą­cych o sezo­nach, kasz­te­lach, zupeł­nie innych tęczach
i moc­niej­szych kar­tach gra­ficz­nych u stóp i łok­ci
nosić będzie gwiaz­dy, i śmierć nie będzie rzą­dzić nami,

zapeł­ni świa­tło, zale­je, zapcha wszyst­kie 1024 ser­we­row­nie Por­n­hu­ba, wszyst­kie
2048 ser­we­row­ni YouTube’a, każ­de nagra­nie z egze­ku­cji zamie­ni
w loso­wy fil­mik z kot­kiem w ultraHD, każ­de nagra­nie Jor­da­na Peter­so­na
w jede­na­sto­go­dzin­ny cover Fran­ka Sina­try na wydrą­żo­nych słod­kich ziem­nia­kach,
zapeł­ni, zale­je świa­tło
i śmierć nie będzie rzą­dzić nami.

„The weird is that which «does not belong»: the weird brings to the fami­liar some­thing which ordi­na­ri­ly lies bey­ond it, and which can­not be recon­ci­led with the «home­ly» even as its nega­tion” – tak pisze we wstę­pie do tej książ­ki Fisher i cho­ciaż znam jego roz­pra­wy, natych­miast przy­po­mi­na mi się inny, znacz­nie mniej swoj­ski kon­tekst. A sko­ro już jeste­śmy w rejo­nach 4chana, to aż się on pro­si o przy­to­cze­nie: Serial Expe­ri­ments Lain, ani­me (i nie­uda­na gra) z 1998 roku o dziew­czyn­ce, któ­ra, no wła­śnie, nie przy­na­le­ży i któ­rej for­my egzy­sten­cji w coraz bar­dziej wir­tu­al­nym świe­cie nie da się spro­wa­dzić do pro­stej opo­zy­cji zado­mo­wie­nie-alie­na­cja. War­stwa pierw­sza (Lay­er 1) nosi­ła tam wła­śnie tytuł Weird i cho­ciaż wszyst­ko było na pozór dosko­na­le zna­ne i dzia­ło się w typo­wo japoń­skim sąsiedz­twie, na liniach wyso­kie­go napię­cia, w dźwię­ku pły­ną­ce­go prą­du i sygna­le łącze­nia się z sie­cią wyda­rza­ła się wła­śnie nie­po­ko­ją­ca, nie­da­ją­ca się udo­mo­wić, dziw­ność (jed­ną z inspi­ra­cji twór­ców była zresz­tą napi­sa­na w 1994 roku Cybe­ria, któ­ra mogła­by się przy­dać Jur­cza­ko­wi do uzu­peł­nie­nia kwe­stii wymy­ka­ją­cej mu się z futu­ro­lo­gicz­nych spe­ku­la­cji: sie­cio­we­go neo­sza­ma­ni­zmu i żywej wie­dzy, od któ­rych nie uwol­ni nas żad­na robo­tycz­na toż­sa­mość jutra).

Róż­nie się o pisa­ło o debiu­cie Jur­cza­ka, choć na ogół były to gło­sy afir­ma­cyj­ne, co potwier­dzi­ła tyl­ko póź­niej­sza nagro­da Sile­siu­sa. Przede wszyst­kim jed­nak pisa­ło się dużo, mądrze i nauko­wo, bo swo­isty scjen­tyzm auto­ra, jego cią­że­nie w stro­nę aka­de­mi­zmu i inte­lek­tu­ali­zmu raczej niż w stro­nę lirycz­no­ści i wyzna­nia spo­ty­ka się z ten­den­cja­mi współ­cze­snej kry­ty­ki poetyc­kiej: jej poję­cio­wym apa­ra­tem, for­ma­li­stycz­ny­mi pre­fe­ren­cja­mi oraz ocze­ki­wa­niem na nośne, filo­zo­ficz­nie pojem­ne tema­ty (suk­ces trak­ta­tu Bailo­ut Tom­ka Bąka naj­lep­szym tego przy­kła­dem). Dla Jolan­ty Nawrot Pamięć zewnętrz­na była ele­gij­nym tomem utra­ty, z fun­du­ją­cą go figu­rą utra­ty Miło­sza i Puł­ki jako cen­tral­nych, sil­nych poetów, orga­ni­zu­ją­cych liry­kę zaan­ga­żo­wa­ną spo­łecz­nie w jej róż­nych momen­tach i funk­cjach. Zda­niem Krzysz­to­fa Szta­fy cho­dzi­ło raczej o odzy­ska­nie i prze­bu­do­wę świa­ta, a „współ­rzęd­ne sub­wer­sji” wyzna­cza­ła „nie sytu­acjo­ni­stycz­na reku­pe­ra­cja, a poda­ją­ca się wciąż w wąt­pli­wość pętla”.  Podob­nie widział to Michał Pran­ke, choć pozo­sta­wał nie­uf­ny: jako liry­kę krą­żą­cą wokół osi „zaan­ga­żo­wa­nia”, osu­wa­ją­cą się nie­jed­no­krot­nie w pop-aka­de­mic­kość.

Czy nowy tom jest w tym sen­sie lep­szy od Pamię­ci…? Chy­ba nie. Na pew­no jest inny i cho­ciaż Jur­czak ma roz­po­zna­wal­ny styl, nie zatrzy­mał się, wyzna­cza­jąc sobie nowe prze­strze­nie tema­tycz­ne i nowe pro­ble­my. Ale wła­śnie te pro­ble­my i zagad­nie­nia, two­rzą­ce ramę Zakła­dów holen­der­skich…, spra­wia­ją, że wier­szom gro­zi sta­tus wypeł­nia­czy, że prze­sta­ją one funk­cjo­no­wać samo­dziel­nie i oka­zu­ją się tyl­ko wyge­ne­ro­wa­ny­mi spo­so­ba­mi roz­wią­zy­wa­nia tych pro­ble­mów lub spe­ku­la­tyw­ny­mi ćwi­cze­nia­mi wokół nich. Czy moż­na jed­no­cze­śnie pleść war­kocz heli­sy, opie­wać oka­le­czo­ny świat i w labo­ra­to­ryj­nym kitlu repre­zen­to­wać osie­dlo­wą bie­dę?

Sam Jur­czak stwier­dzał, że isto­tą jego debiu­tu (tzn. środ­kiem cięż­ko­ści, żeby nie wpro­wa­dzić błęd­nej filo­zo­fii) jest „tak zwa­ny świat zewnętrz­ny, rze­czy­wi­stość przed­mio­to­wa i moż­li­wość dostę­pu do niej”. To waż­na kwe­stia, któ­ra gdzieś wymknę­ła się więk­szo­ści recen­zen­tów. Ist­nie­nie świa­ta zewnętrz­ne­go (jakie­go­kol­wiek zewnę­trza) w sytu­acji, w któ­rej więk­szość nasze­go bycia sku­pia się na sie­cio­wej mul­ti­pli­ka­cji obra­zów (a więc i spo­ry o poko­le­nio­wość, i o słyn­ne zaan­ga­żo­wa­nie), sta­je się co naj­mniej pro­ble­ma­tycz­ne. Rodzą się kolej­ne pyta­nia o per­cep­cyj­ną i tech­no­lo­gicz­ną media­cję mię­dzy „ja” i tym, co wobec „ja” zewnętrz­ne (czy taka media­cja, o jakiej fan­ta­zjo­wa­ła kon­ty­nen­tal­na filo­zo­fia, jest dziś w ogó­le potrzeb­na?). Te czy­sto epi­ste­mo­lo­gicz­ne kwe­stie – dostę­pu do świa­ta, zna­le­zie­nia hac­ker­skie­go back­do­ora, jakiejś luki w kodzie, któ­ra pozwo­li­ła­by roz­pruć sys­tem – sta­ją się klu­czo­we w dru­gim tomie, może mniej chwy­tli­wym (cat­chy) i na pew­no trud­niej­szym w odbio­rze, może też tro­chę przed­wcze­śnie domknię­tym, ale doj­rzal­szym inte­lek­tu­al­nie. Oto bowiem mamy do czy­nie­nia z wier­szem, któ­ry sta­no­wi eks­po­zy­cję na czy­stą zewnętrz­ność opi­su: świat jako kod, wyda­rza­ją­cy się poza samym ośrod­kiem widze­nia i orga­ni­zo­wa­nia tego kodu, poza jakim­kol­wiek sen­ty­men­tal­nie poję­tym „ja”. W ten spo­sób, ponad gło­wa­mi Whit­ma­na, Aude­na, Fro­sta i Dyla­na Tho­ma­sa Jur­czak prze­pro­wa­dza dwu­dzie­sto­wiecz­ny lęk przed utra­tą rze­czy­wi­sto­ści i trwa­łym odse­pa­ro­wa­niem słów od rze­czy w wiek dwu­dzie­sty pierw­szy: w chmu­rę danych i czy­stą zewnętrz­ność. I tutaj poja­wia się dru­ga część mot­ta z Fishe­ra, ta, któ­ra doty­czy nie­sa­mo­wi­te­go (eerie) jako zewnę­trza wła­śnie: empi­rycz­ne­go i poję­cio­we­go. Ale z tym czy­tel­nicz­ka musi się zmie­rzyć już na wła­sną rękę.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania