Nie pamiętam już, kto siedział w łodzi i odwracał twarz do kamery tak, jak o to prosiła Jolanta Kowalska. Wspominam nagranie telewizyjne sprzed wielu lat. Rolę wzburzonego morza współczesnej poezji odgrywał staw w parku, bodaj w Kudowie-Zdroju. Wydaje mi się, że po kolei mówili, wsiadając do wątłego czółna, Krzysztof Siwczyk, Tomasz Majeran i przede wszystkim Marcin Sendecki. Wydaje mi się, że była tam także, jako „wyłowiona”, Marta Podgórnik. W końcu poproszono i mnie o kilka słów na rozchybotanej łódce, wciskając w dłoń wędkę. Miałem mieć skupioną twarz i z namaszczeniem wykonywać archetypiczne gesty rybaka. Potem powiedziano mi, że niepotrzebnie bawiłem się kołowrotkiem, źle to wyszło na zdjęciach. Takie obrazy towarzyszą mi, gdy myślę o początkach niezwykle pożytecznej akcji wyławiania nowych talentów poetyckich. A tych z biegiem lat garnęło się do Biura Literackiego coraz więcej.
Przed „Połowem” rolę przeszukiwania zasobów tego, co wśród debiutów najlepsze, pełniła akcja o nazwie „Odsiecz”. To właśnie w ramach tej akcji organizatorzy Fortu Legnica ’99 (4. Europejskich Spotkań Pisarzy) zaprosili Romana Honeta, Bartłomieja Majzla, Krzysztofa Siwczyka, Dariusza Suskę, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Filipa Zawadę i Martę Podgórnik. Zaproszony Śliwka nie dojechał. Artur Burszta widząc powodzenie projektu, dalej konsekwentnie inwestował w tę szansę na inność i świeżość. Tak więc w następnych latach jury (w nim obok Burszty: Sommer, Zadura, Sosnowski, Pióro i Sendecki) zasugerowało wysłanie zaproszenia do Cezarego Domarusa, Jarosława Jakubowskiego, Bogusława Kierca, Bartosza Muszyńskiego, Klary Nowakowskiej, Marka K.E. Baczewskiego, Kacpra Bartczaka, Jacka Dehnela, Macieja Roberta. Swoistą kontynuacją „Odsieczy” był projekt „Poeci na nowy wiek”, zapoczątkowany w 2010 roku, w którym zaprezentowano najciekawszych debiutantów pierwszej dekady XXI wieku, m.in. Justynę Bargielską, Konrada Górę, Joannę Mueller, Edwarda Pasewicza, Tomasza Pułkę. W roku 2013 wrócono po wielu latach do tradycji „Odsieczy”, zwracając uwagę na takich młodych twórców, jak Barbara Klicka, Izabela Kawczyńska, Tomasz Bąk, Waldemar Jocher, Dawid Majer, Jakobe Mansztajn i Przemysław Owczarek.
„Połów” zaistniał po raz pierwszy podczas 10. Portu Wrocław, lecz almanach z wierszami wyłowionych w kolejnej edycji pojawił się dopiero pięć lat później. Mówię o antologii pod redakcją Romana Honeta (prezentującej „dziesiątkę najlepiej rokujących polskich poetów, będących przed debiutem książkowym”) z roku 2010. Przypomnijmy te nazwiska: Marcin Bies, Martyna Buliżańska, Krzysztof Dąbrowski, Rafał Gawin, Urszula Kulbacka, Mariusz Partyka, Bartosz Sadulski, Krzysztof Szeremeta, Filip Wyszyński, Dominik Żyburtowicz. Mocny początek! Oczywiście tych nazwisk znaczących (Sławomir Elsner, Katarzyna Fetlińska, Łukasz Jarosz, Szczepan Kopyt, Szymon Słomczyński, Julia Szychowiak, Kamil Brewiński, Maciej Taranek itd.) było więcej. Oprócz wspomnianego Honeta drugą osobą ofiarnie pracującą z debiutantami stała się Marta Podgórnik, współredaktorka kolejnych antologii. Do tego zespołu dołączyła Joanna Mueller, a następnie wcześniej „wyłowiony” Dawid Mateusz. To im zawdzięczamy zwrócenie uwagi w ostatnich edycjach m.in. na: Jakuba Pszoniaka, Paulę Gotszlich, Jana Rojewskiego, Krzysztofa Schodowskiego, Ninę Manel, Patryka Kosendę, Paulinę Pidzik, Przemysława Suchaneckiego, Aleksandra Trojanowskiego, Katarzynę Szaulińską czy Marcina Podlaskiego.
Mam w ręce najnowsze dzieło z tej serii przygód rozwijającego się czy meandrującego wiersza. Przelatują przez głowę myśli związane z teraźniejszością i przyszłością polskiej poezji. Co zostanie i właściwie po co? Dla kogo? Dla tej garstki koneserów? Tak, właśnie dla nich. I nic mnie w tej chwili nie obchodzą gadki o „niszy nisz”. Czytam, określam się i zdaję z tego sprawę.
Przyszłość zatem według Natalii Kubicius powinna być wściekła, zainteresowana światem i ostra. Mówię o jej wizji poezji, o jej prognozach co do sensu i „zapału serc”. Protest i jednocześnie kpina z protestu (ironiczny nawias?), to chyba jej znak firmowy. Język, co przeżuwa wszystkie śmieci z telewizora i internetu, z tzw. społeczno-medialnego dyskursu, by przyrządzić naprawdę dobre i pikantne „jedzenie śmieciowe”. Podoba mi się jej zaciekłość, która nie jest zaciekła, a raczej rozgrywana, fingowana. Tak, jakby dorosło drugie pokolenie szczególnie zaangażowanych (zainteresowanych?) poetek, prezentujących „szyderę” bardziej strawną, z mniej zaciśniętymi ustami. Te raczej są rozwarte w kpiącym uśmiechu. – Takie zaangażowanie to ja rozumiem – powiedział podbierający mi tomiki znajomek. Wywnioskowałem z tej wypowiedzi, że są jakieś „zaangażowania” mniej zrozumiałe. I że one, jego zdaniem, trafiają kulą w płot, bo – przeznaczone dla kilkunastu członków sekty – nie otwierają się na przeciętnego czytelnika. Kubicius jest całkowicie po drugiej stronie: ostre, bystre, inteligentne komunikaty mieszczą się w konwencji, postulowanej niegdyś przez Jacka Podsiadłę, „poezji zrozumiałej”. A znajomkowi jakoś nie zdążyłem wyjaśnić, że to nie zaangażowanie, a raczej „zainteresowanie” w odmianie dość silnej i witalnej. Zdaje się, że on na te dystynkcje pozostałby obojętny.
Nie będę go zatem więcej przywoływał, bo przypuszczam, że pozostałby również głuchy na uroki poezji Marleny Niemiec, Klaudii Pieszczoch i Agaty Puwalskiej. Niewiele by zrozumiał. I podobnie jest ze mną, ale ja swoją bezradność przy kontakcie z każdą mało realistyczną poezją potrafię w coś tam przekuć. Nie w oręż czy narzędzie. W coś raczej kruchego, lecz jakoś rezonującego, potrafiącego rozumienie zastąpić intuicją i czuciem. I tak właśnie radziłem sobie z wierszami Marleny Niemiec. Jeżeli czytam w jednym wierszu, że usiłuje się coś widzieć, wcisnąwszy pierwej „gałki oczne w głąb czaszki’, to ja już wiem, o co chodzi. O cały szereg widzeń wewnętrznych, o jazgot konfabulowanych obrazów, o „wgląd w pamięć gatunku”, a chwilami – odnoszę wrażenie – w pamięć o wiele szerszą, ziemską i kosmiczną. O „wizyjną” ruchliwość na przecięciu wielu sfer, tych całkiem przy ziemi i głęboko w ziemi oraz tych wznoszących się coraz wyżej. O gotowość języka towarzyszącego tej ruchliwości i stwarzającego ją. Języka, który jest jak błona, klisza, substancja wrażliwości gotowej na kolejne odciśnięcie się tzw. świata, a także zaświata. Wiersze Niemiec (również Pieszczoch) wyzwalają tak zawrotne czy surrealne nastroje, że przy nich Kubicius to tylko błyskotliwa publicystka poruszająca się na powierzchni zdarzeń i wrażeń. Jednak delikatnie przypominam, że mój znajomek wybrał Kubicius, taką poetykę ocenił najwyżej. A to coś znaczy. I jest dla mnie miarą oczekiwań pewnego typu współczesnego czytelnika.
Skoro padło nazwisko Klaudii Pieszczoch, to chciałbym kilka słów o tej autorce i jej twórczości. Utwór zatytułowany „ciągle jeszcze nie mówimy amazoniami” mógł wyjść spod pióra Niemiec: „bierzcie i jedzcie ze mnie wszystkie gatunki i warstwy/ porzucone przedmioty połamane skrzydła niech się zrastają/ zdania na obdartych źrebiętach scala w jedną połać język/ jak bela jedwabiu niech się rozwija/ podczas upadku lśni”; ale na tym podobieństwa się kończą. Bohaterka Pieszczoch o wiele częściej wystawia głowę z fotograficzno-nadrealnej ciemni. U Niemiec obrazy w niej umieszczone dopiero schną, jakoś dochodząc do siebie, natomiast wizje Pieszczoch są już sformatowane, poddane osądowi i innym operacjom (nazwijmy je tak roboczo) literackim. Mówiąc najprościej: Niemiec lubi pozostawać w lawie obrazów, ich gorączce, Pieszczoch wyławia, co się da, nie patrząc na możliwość poparzenia. I tu się chyba zaczyna literatura, przy okazji takiego wyboru, przy poddaniu się napięciu, jakie zazwyczaj wyborowi towarzyszy. Dlatego te obrazy wydają się bardziej czyste, skończone. Nieraz kosztem surowej, wstępnej energii, która je wyszarpała z jaźni. „Najwyraźniej chodzi o to by wykluła się jakaś forma”. Tak, tak, jeszcze raz tak.
Poezja Agaty Puwalskiej wydaje się w zupełnie innym miejscu, chociaż obrazowo i „pokoleniowo” współgra z utworami rówieśniczek. Nawet w tych swoich obrazowych mikrostrukturach sięga po te same drobiny materii i elementy rzeczywistości – od ziemi i jej ingrediencji po „liście drewniane budki kobalt spraną zieleń”. U Puwalskiej jednak więcej tęsknot za skalą makro, za jakąś mniejszą czy większą ojczyzną, za „wisłą i powiślem”, za plemieniem, jego mitami i symbolami. Oczywiście, wszystko to pozostaje w sferze aluzji i niedomówień, lecz w jakiś tajemniczy sposób spaja kolejną małą narrację o czymś. O wiele częściej niż przy wierszach Niemiec i Pieszczoch mamy wrażenie, że nawet wiemy o czym. O wiele nam bliżej do w miarę trafnej intuicji, do wspólnego znaczenia. Krąży się tu między prostotą mającą pewne ambicje, a wysublimowaną komplikacją, której marzy się prostota. Te napięcia formalne wydają się wiarygodne, ufa się tej energii.
Natomiast mam problem z energią Pawła Harlendera rozsadzającą niektóre jego wiersze na drobne kawałki. Kawałki, które muszę zbierać, by uciułać jakiekolwiek wrażenie, myśl, ocenę. Oczywiście, że rozumiem jego zapał rewolucyjny wymierzony we współczesnych nowobogackich, w estetykę obsługiwaną przez rozmaite formy dzisiejszego „jelenia na rykowisku”, jednak większe wrażenie robiłoby to na mnie w bardziej powściąganej formie. Szkoda energii na triki wyczerpane już przez wcześniejsze awangardy. Ale cóż, mogę sobie gadać… Paradoks polega na tym, że ta energia musi się wyszumieć, wystrzelać, porwać i rozwalić co się da. W dziejach poezji okresowo występuje tego typu mus i bywa on ozdrowieńczy, gdy spojrzy się po czasie na to, co się właściwie wydarzyło. Jeśli w krótkiej perspektywie widzimy w roli podobnych budzicieli Konrada Górę i Tomasza Pułkę, to jesteśmy blisko takiej wizji poetyckiego gestu, jaka charakteryzuje wystąpienie Harlendera. Dorzuciłbym jeszcze Roberta Rybickiego i Tomasza Bąka. Być może to tylko skojarzenia ratunkowe, bo Harlender wyrastając z nich, jednocześnie z brawurą przekracza horyzont przez nich wyznaczany.
„Dzięki mięso raz jeszcze” Pawła Kusiaka przywołuje Krynickiego „język to dzikie mięso” i niegdysiejszy bitewny zapał Nowej Fali. Taki też zapał bucha z wierszy samego Kusiaka, zapał łączenia nieprzystających, gwałtownie podanych, obserwacji o charakterze językowym i jednocześnie społecznym. Kusiak „trafia w temat”, celnie przytacza coś z pleniącej się nowomowy i natychmiast otacza bystrym, oryginalnym poetyckim komentarzem. Przy Harlenderze wydawało mi się, że autor nie do końca panuje nad żywiołem, który wyzwala, natomiast przy wierszach Kusiaka odczuwa się coś przeciwnego – za każdym razem udaje się stadko oszalałych słów i półobłąkanych zwrotów zagonić do jakiejś zagrody. Jest coś, co dodatkowo spaja jego gesty: biblijno-modlitewny zaśpiew, język gęsty od aluzji religijnych czy quasi-religijnych. W ich użyciu przypomina innego „biurowego” debiutanta sprzed lat, Szymona Domagałę-Jakucia. Kusiak jest już jednak krok dalej, nieufnie przyglądając się fuzji języków z różnych parafii. Dawid Mateusz w swoim komentarzu nazywa to „hipotezą połączenia się języków religii i kapitalizmu”.
Nie wiem, jakie języki łączą się bądź nie, dogadują i wadzą w utworach Michała Mytnika. Przed laty miałem to samo z wierszami Kamila Brewińskiego. Wyraźnie czułem, że mnie jako czytelnika nie chcą, sycząc „spieprzaj, dziadu”. Tak dzisiaj mam z Mytnikiem, też mi coś zgrzyta i syczy. Dobrze słyszę to modne teraz „ok, boomer”. To głos wydobywający się z zamknięcia w młodzieżowej grypsernii. Taki Dawid Mateusz ma co rozkodowywać i z czego się cieszyć. Mnie zostają już tylko resztki, podobne tym świerkom patrzącym spode łba na nasze ludzkie obyczaje i tradycje. Podoba mi się to „spode łba”. Tego patrzenia (niby to aroganckiego) jest więcej w tych wierszach. Więcej fajnych miksów i sampli. I jeszcze świetna jest palma, bo się przewraca i potem coś produkuje, a nawet zaczepia to, co rdzenne, polskie. Pozaludzkie, przyjmując ludzkie nawyki, wskazuje na naszą nicość. Antropocen spływa w podskokach. Zdaje się, że wraz z rozpuszczającymi się lodowcami.
Więcej, mimo wszystko, zapraszających znaków znalazłem w tekstach Jakuba Sęczyka. Może mi bliżej do wrocławskich „grepsów”, krakowskie są za trudne? Może po prostu jeszcze dość szczerze cenię całą tę post-Górową stylistykę i na razie mi się nie znudziła? Ej, to nie tak. Zawsze chodzi o coś innego. Tutaj może o litanie niesione rytmem pantum, może o szczegóły wrocławskiego bycia, które znam z innej młodości sprzed wielu dekad. Najbardziej jednak przyciągają mnie dobrze poetycko zrobione echa zatrudnień, licznych „stosunków pracy”, w których pozostaje bohater, poeta, chwilowo zamiatający, sprzątający, dźwigający, pilnujący swojego miejsca w brygadzie i na trzeciej – powiedzmy – zmianie. Pozostali bohaterowie, pozostałe bohaterki tej książki przy tym, zalatanym i spracowanym, wydali mi się dziwnie lekcy, wolni, dość swobodnie „uprawiający sztukę”. Tylko on pisze o „kończących zmianę”, tylko on opiewa ich syzyfowy trud, zestawiając go z codziennym „artyzmem” kapitalizmu. No może jeszcze Kubicius.
Przyszłość poezji widzę ogromną. I dla nielicznych. Cała w tym pociecha. Dziękuję za (perwersyjną) przyjemność lektury.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych