recenzje / ESEJE

Przyszłość poezji

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego, towarzysząca premierze almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2019, który ukazał się w Biurze Literackim 17 sierpnia 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Nie pamię­tam już, kto sie­dział w łodzi i odwra­cał twarz do kame­ry tak, jak o to pro­si­ła Jolan­ta Kowal­ska. Wspo­mi­nam nagra­nie tele­wi­zyj­ne sprzed wie­lu lat. Rolę wzbu­rzo­ne­go morza współ­cze­snej poezji odgry­wał staw w par­ku, bodaj w Kudo­wie-Zdro­ju. Wyda­je mi się, że po kolei mówi­li, wsia­da­jąc do wątłe­go czół­na, Krzysz­tof Siw­czyk, Tomasz Maje­ran i przede wszyst­kim Mar­cin Sen­dec­ki. Wyda­je mi się, że była tam tak­że, jako „wyło­wio­na”, Mar­ta Pod­gór­nik. W koń­cu popro­szo­no i mnie o kil­ka słów na roz­chy­bo­ta­nej łód­ce, wci­ska­jąc w dłoń węd­kę. Mia­łem mieć sku­pio­ną twarz i z namasz­cze­niem wyko­ny­wać arche­ty­picz­ne gesty ryba­ka. Potem powie­dzia­no mi, że nie­po­trzeb­nie bawi­łem się koło­wrot­kiem, źle to wyszło na zdję­ciach. Takie obra­zy towa­rzy­szą mi, gdy myślę o począt­kach nie­zwy­kle poży­tecz­nej akcji wyła­wia­nia nowych talen­tów poetyc­kich. A tych z bie­giem lat gar­nę­ło się do Biu­ra Lite­rac­kie­go coraz wię­cej.

Przed „Poło­wem” rolę prze­szu­ki­wa­nia zaso­bów tego, co wśród debiu­tów naj­lep­sze, peł­ni­ła akcja o nazwie „Odsiecz”. To wła­śnie w ramach tej akcji orga­ni­za­to­rzy For­tu Legni­ca ’99 (4. Euro­pej­skich Spo­tkań Pisa­rzy) zapro­si­li Roma­na Hone­ta, Bar­tło­mie­ja Maj­zla, Krzysz­to­fa Siw­czy­ka, Dariu­sza Suskę, Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, Fili­pa Zawa­dę i Mar­tę Pod­gór­nik. Zapro­szo­ny Śliw­ka nie doje­chał. Artur Bursz­ta widząc powo­dze­nie pro­jek­tu, dalej kon­se­kwent­nie inwe­sto­wał w tę szan­sę na inność i świe­żość. Tak więc w następ­nych latach jury (w nim obok Bursz­ty: Som­mer, Zadu­ra, Sosnow­ski, Pió­ro i Sen­dec­ki) zasu­ge­ro­wa­ło wysła­nie zapro­sze­nia do Ceza­re­go Doma­ru­sa, Jaro­sła­wa Jaku­bow­skie­go, Bogu­sła­wa Kier­ca, Bar­to­sza Muszyń­skie­go, Kla­ry Nowa­kow­skiej, Mar­ka K.E. Baczew­skie­go, Kac­pra Bart­cza­ka, Jac­ka Deh­ne­la, Macie­ja Rober­ta. Swo­istą kon­ty­nu­acją „Odsie­czy” był pro­jekt „Poeci na nowy wiek”, zapo­cząt­ko­wa­ny w 2010 roku, w któ­rym zapre­zen­to­wa­no naj­cie­kaw­szych debiu­tan­tów pierw­szej deka­dy XXI wie­ku, m.in. Justy­nę Bar­giel­ską, Kon­ra­da Górę, Joan­nę Muel­ler, Edwar­da Pase­wi­cza, Toma­sza Puł­kę. W roku 2013 wró­co­no po wie­lu latach do tra­dy­cji „Odsie­czy”, zwra­ca­jąc uwa­gę na takich mło­dych twór­ców, jak Bar­ba­ra Klic­ka, Iza­be­la Kaw­czyń­ska, Tomasz Bąk, Wal­de­mar Jocher, Dawid Majer, Jako­be Mansz­tajn i Prze­my­sław Owcza­rek.

„Połów” zaist­niał po raz pierw­szy pod­czas 10. Por­tu Wro­cław, lecz alma­nach z wier­sza­mi wyło­wio­nych w kolej­nej edy­cji poja­wił się dopie­ro pięć lat póź­niej. Mówię o anto­lo­gii pod redak­cją Roma­na Hone­ta (pre­zen­tu­ją­cej „dzie­siąt­kę naj­le­piej roku­ją­cych pol­skich poetów, będą­cych przed debiu­tem książ­ko­wym”) z roku 2010. Przy­po­mnij­my te nazwi­ska: Mar­cin Bies, Mar­ty­na Buli­żań­ska, Krzysz­tof Dąbrow­ski, Rafał Gawin, Urszu­la Kul­bac­ka, Mariusz Par­ty­ka, Bar­tosz Sadul­ski, Krzysz­tof Sze­re­me­ta, Filip Wyszyń­ski, Domi­nik Żybur­to­wicz. Moc­ny począ­tek! Oczy­wi­ście tych nazwisk zna­czą­cych (Sła­wo­mir Elsner, Kata­rzy­na Fetliń­ska, Łukasz Jarosz, Szcze­pan Kopyt, Szy­mon Słom­czyń­ski, Julia Szy­cho­wiak, Kamil Bre­wiń­ski, Maciej Tara­nek itd.) było wię­cej. Oprócz wspo­mnia­ne­go Hone­ta dru­gą oso­bą ofiar­nie pra­cu­ją­cą z debiu­tan­ta­mi sta­ła się Mar­ta Pod­gór­nik, współ­re­dak­tor­ka kolej­nych anto­lo­gii. Do tego zespo­łu dołą­czy­ła Joan­na Muel­ler, a następ­nie wcze­śniej „wyło­wio­ny” Dawid Mate­usz. To im zawdzię­cza­my zwró­ce­nie uwa­gi w ostat­nich edy­cjach m.in. na: Jaku­ba Pszo­nia­ka, Pau­lę Gotsz­lich, Jana Rojew­skie­go, Krzysz­to­fa Scho­dow­skie­go, Ninę Manel, Patry­ka Kosen­dę, Pau­li­nę Pidzik, Prze­my­sła­wa Sucha­nec­kie­go, Alek­san­dra Tro­ja­now­skie­go, Kata­rzy­nę Szau­liń­ską czy Mar­ci­na Pod­la­skie­go.

Mam w ręce naj­now­sze dzie­ło z tej serii przy­gód roz­wi­ja­ją­ce­go się czy mean­dru­ją­ce­go wier­sza. Prze­la­tu­ją przez gło­wę myśli zwią­za­ne z teraź­niej­szo­ścią i przy­szło­ścią pol­skiej poezji. Co zosta­nie i wła­ści­wie po co? Dla kogo? Dla tej garst­ki kone­se­rów? Tak, wła­śnie dla nich. I nic mnie w tej chwi­li nie obcho­dzą gad­ki o „niszy nisz”. Czy­tam, okre­ślam się i zda­ję z tego spra­wę.

Przy­szłość zatem według Nata­lii Kubi­cius powin­na być wście­kła, zain­te­re­so­wa­na świa­tem i ostra. Mówię o jej wizji poezji, o jej pro­gno­zach co do sen­su i „zapa­łu serc”. Pro­test i jed­no­cze­śnie kpi­na z pro­te­stu (iro­nicz­ny nawias?), to chy­ba jej znak fir­mo­wy. Język, co prze­żu­wa wszyst­kie śmie­ci z tele­wi­zo­ra i inter­ne­tu, z tzw. spo­łecz­no-medial­ne­go dys­kur­su, by przy­rzą­dzić napraw­dę dobre i pikant­ne „jedze­nie śmie­cio­we”. Podo­ba mi się jej zacie­kłość, któ­ra nie jest zacie­kła, a raczej roz­gry­wa­na, fin­go­wa­na. Tak, jak­by doro­sło dru­gie poko­le­nie szcze­gól­nie zaan­ga­żo­wa­nych (zain­te­re­so­wa­nych?) poetek, pre­zen­tu­ją­cych „szy­de­rę” bar­dziej straw­ną, z mniej zaci­śnię­ty­mi usta­mi. Te raczej są roz­war­te w kpią­cym uśmie­chu. – Takie zaan­ga­żo­wa­nie to ja rozu­miem – powie­dział pod­bie­ra­ją­cy mi tomi­ki zna­jo­mek. Wywnio­sko­wa­łem z tej wypo­wie­dzi, że są jakieś „zaan­ga­żo­wa­nia” mniej zro­zu­mia­łe. I że one, jego zda­niem, tra­fia­ją kulą w płot, bo – prze­zna­czo­ne dla kil­ku­na­stu człon­ków sek­ty – nie otwie­ra­ją się na prze­cięt­ne­go czy­tel­ni­ka. Kubi­cius jest cał­ko­wi­cie po dru­giej stro­nie: ostre, bystre, inte­li­gent­ne komu­ni­ka­ty miesz­czą się w kon­wen­cji, postu­lo­wa­nej nie­gdyś przez Jac­ka Pod­sia­dłę, „poezji zro­zu­mia­łej”. A zna­jom­ko­wi jakoś nie zdą­ży­łem wyja­śnić, że to nie zaan­ga­żo­wa­nie, a raczej „zain­te­re­so­wa­nie” w odmia­nie dość sil­nej i wital­nej. Zda­je się, że on na te dys­tynk­cje pozo­stał­by obo­jęt­ny.

Nie będę go zatem wię­cej przy­wo­ły­wał, bo przy­pusz­czam, że pozo­stał­by rów­nież głu­chy na uro­ki poezji Mar­le­ny Nie­miec, Klau­dii Piesz­czoch i Aga­ty Puwal­skiej. Nie­wie­le by zro­zu­miał. I podob­nie jest ze mną, ale ja swo­ją bez­rad­ność przy kon­tak­cie z każ­dą mało reali­stycz­ną poezją potra­fię w coś tam prze­kuć. Nie w oręż czy narzę­dzie. W coś raczej kru­che­go, lecz jakoś rezo­nu­ją­ce­go, potra­fią­ce­go rozu­mie­nie zastą­pić intu­icją i czu­ciem. I tak wła­śnie radzi­łem sobie z wier­sza­mi Mar­le­ny Nie­miec. Jeże­li czy­tam w jed­nym wier­szu, że usi­łu­je się coś widzieć, wci­snąw­szy pier­wej „gał­ki oczne w głąb czasz­ki’, to ja już wiem, o co cho­dzi. O cały sze­reg widzeń wewnętrz­nych, o jazgot kon­fa­bu­lo­wa­nych obra­zów, o „wgląd w pamięć gatun­ku”, a chwi­la­mi – odno­szę wra­że­nie – w pamięć o wie­le szer­szą, ziem­ską i kosmicz­ną. O „wizyj­ną” ruchli­wość na prze­cię­ciu wie­lu sfer, tych cał­kiem przy zie­mi i głę­bo­ko w zie­mi oraz tych wzno­szą­cych się coraz wyżej. O goto­wość języ­ka towa­rzy­szą­ce­go tej ruchli­wo­ści i stwa­rza­ją­ce­go ją. Języ­ka, któ­ry jest jak bło­na, kli­sza, sub­stan­cja wraż­li­wo­ści goto­wej na kolej­ne odci­śnię­cie się tzw. świa­ta, a tak­że zaświa­ta. Wier­sze Nie­miec (rów­nież Piesz­czoch) wyzwa­la­ją tak zawrot­ne czy sur­re­al­ne nastro­je, że przy nich Kubi­cius to tyl­ko bły­sko­tli­wa publi­cyst­ka poru­sza­ją­ca się na powierzch­ni zda­rzeń i wra­żeń. Jed­nak deli­kat­nie przy­po­mi­nam, że mój zna­jo­mek wybrał Kubi­cius, taką poety­kę oce­nił naj­wy­żej. A to coś zna­czy. I jest dla mnie mia­rą ocze­ki­wań pew­ne­go typu współ­cze­sne­go czy­tel­ni­ka.

Sko­ro padło nazwi­sko Klau­dii Piesz­czoch, to chciał­bym kil­ka słów o tej autor­ce i jej twór­czo­ści. Utwór zaty­tu­ło­wa­ny „cią­gle jesz­cze nie mówi­my ama­zo­nia­mi” mógł wyjść spod pió­ra Nie­miec: „bierz­cie i jedz­cie ze mnie wszyst­kie gatun­ki i warstwy/ porzu­co­ne przed­mio­ty poła­ma­ne skrzy­dła niech się zrastają/ zda­nia na obdar­tych źre­bię­tach sca­la w jed­ną połać język/ jak bela jedwa­biu niech się rozwija/ pod­czas upad­ku lśni”; ale na tym podo­bień­stwa się koń­czą. Boha­ter­ka Piesz­czoch o wie­le czę­ściej wysta­wia gło­wę z foto­gra­ficz­no-nad­re­al­nej ciem­ni. U Nie­miec obra­zy w niej umiesz­czo­ne dopie­ro schną, jakoś docho­dząc do sie­bie, nato­miast wizje Piesz­czoch są już sfor­ma­to­wa­ne, pod­da­ne osą­do­wi i innym ope­ra­cjom (nazwij­my je tak robo­czo) lite­rac­kim. Mówiąc naj­pro­ściej: Nie­miec lubi pozo­sta­wać w lawie obra­zów, ich gorącz­ce, Piesz­czoch wyła­wia, co się da, nie patrząc na moż­li­wość popa­rze­nia. I tu się chy­ba zaczy­na lite­ra­tu­ra, przy oka­zji takie­go wybo­ru, przy pod­da­niu się napię­ciu, jakie zazwy­czaj wybo­ro­wi towa­rzy­szy. Dla­te­go te obra­zy wyda­ją się bar­dziej czy­ste, skoń­czo­ne. Nie­raz kosz­tem suro­wej, wstęp­nej ener­gii, któ­ra je wyszar­pa­ła z jaź­ni. „Naj­wy­raź­niej cho­dzi o to by wyklu­ła się jakaś for­ma”. Tak, tak, jesz­cze raz tak.

Poezja Aga­ty Puwal­skiej wyda­je się w zupeł­nie innym miej­scu, cho­ciaż obra­zo­wo i „poko­le­nio­wo” współ­gra z utwo­ra­mi rówie­śni­czek. Nawet w tych swo­ich obra­zo­wych mikro­struk­tu­rach się­ga po te same dro­bi­ny mate­rii i ele­men­ty rze­czy­wi­sto­ści – od zie­mi i jej ingre­dien­cji po „liście drew­nia­ne bud­ki kobalt spra­ną zie­leń”. U Puwal­skiej jed­nak wię­cej tęsk­not za ska­lą makro, za jakąś mniej­szą czy więk­szą ojczy­zną, za „wisłą i powi­ślem”, za ple­mie­niem, jego mita­mi i sym­bo­la­mi. Oczy­wi­ście, wszyst­ko to pozo­sta­je w sfe­rze alu­zji i nie­do­mó­wień, lecz w jakiś tajem­ni­czy spo­sób spa­ja kolej­ną małą nar­ra­cję o czymś. O wie­le czę­ściej niż przy wier­szach Nie­miec i Piesz­czoch mamy wra­że­nie, że nawet wie­my o czym. O wie­le nam bli­żej do w mia­rę traf­nej intu­icji, do wspól­ne­go zna­cze­nia. Krą­ży się tu mię­dzy pro­sto­tą mają­cą pew­ne ambi­cje, a wysu­bli­mo­wa­ną kom­pli­ka­cją, któ­rej marzy się pro­sto­ta. Te napię­cia for­mal­ne wyda­ją się wia­ry­god­ne, ufa się tej ener­gii.

Nato­miast mam pro­blem z ener­gią Paw­ła Har­len­de­ra roz­sa­dza­ją­cą nie­któ­re jego wier­sze na drob­ne kawał­ki. Kawał­ki, któ­re muszę zbie­rać, by uciu­łać jakie­kol­wiek wra­że­nie, myśl, oce­nę. Oczy­wi­ście, że rozu­miem jego zapał rewo­lu­cyj­ny wymie­rzo­ny we współ­cze­snych nowo­bo­gac­kich, w este­ty­kę obsłu­gi­wa­ną przez roz­ma­ite for­my dzi­siej­sze­go „jele­nia na ryko­wi­sku”, jed­nak więk­sze wra­że­nie robi­ło­by to na mnie w bar­dziej powścią­ga­nej for­mie. Szko­da ener­gii na tri­ki wyczer­pa­ne już przez wcze­śniej­sze awan­gar­dy. Ale cóż, mogę sobie gadać… Para­doks pole­ga na tym, że ta ener­gia musi się wyszu­mieć, wystrze­lać, porwać i roz­wa­lić co się da. W dzie­jach poezji okre­so­wo wystę­pu­je tego typu mus i bywa on ozdro­wień­czy, gdy spoj­rzy się po cza­sie na to, co się wła­ści­wie wyda­rzy­ło. Jeśli w krót­kiej per­spek­ty­wie widzi­my w roli podob­nych budzi­cie­li Kon­ra­da Górę i Toma­sza Puł­kę, to jeste­śmy bli­sko takiej wizji poetyc­kie­go gestu, jaka cha­rak­te­ry­zu­je wystą­pie­nie Har­len­de­ra. Dorzu­cił­bym jesz­cze Rober­ta Rybic­kie­go i Toma­sza Bąka. Być może to tyl­ko sko­ja­rze­nia ratun­ko­we, bo Har­len­der wyra­sta­jąc z nich, jed­no­cze­śnie z bra­wu­rą prze­kra­cza hory­zont przez nich wyzna­cza­ny.

„Dzię­ki mię­so raz jesz­cze” Paw­ła Kusia­ka przy­wo­łu­je Kry­nic­kie­go „język to dzi­kie mię­so” i nie­gdy­siej­szy bitew­ny zapał Nowej Fali. Taki też zapał bucha z wier­szy same­go Kusia­ka, zapał łącze­nia nie­przy­sta­ją­cych, gwał­tow­nie poda­nych, obser­wa­cji o cha­rak­te­rze języ­ko­wym i jed­no­cze­śnie spo­łecz­nym. Kusiak „tra­fia w temat”, cel­nie przy­ta­cza coś z ple­nią­cej się nowo­mo­wy i natych­miast ota­cza bystrym, ory­gi­nal­nym poetyc­kim komen­ta­rzem. Przy Har­len­de­rze wyda­wa­ło mi się, że autor nie do koń­ca panu­je nad żywio­łem, któ­ry wyzwa­la, nato­miast przy wier­szach Kusia­ka odczu­wa się coś prze­ciw­ne­go – za każ­dym razem uda­je się stad­ko osza­la­łych słów i pół­obłą­ka­nych zwro­tów zago­nić do jakiejś zagro­dy. Jest coś, co dodat­ko­wo spa­ja jego gesty: biblij­no-modli­tew­ny zaśpiew, język gęsty od alu­zji reli­gij­nych czy quasi-reli­gij­nych. W ich uży­ciu przy­po­mi­na inne­go „biu­ro­we­go” debiu­tan­ta sprzed lat, Szy­mo­na Doma­ga­łę-Jaku­cia. Kusiak jest już jed­nak krok dalej, nie­uf­nie przy­glą­da­jąc się fuzji języ­ków z róż­nych para­fii. Dawid Mate­usz w swo­im komen­ta­rzu nazy­wa to „hipo­te­zą połą­cze­nia się języ­ków reli­gii i kapi­ta­li­zmu”.

Nie wiem, jakie języ­ki łączą się bądź nie, doga­du­ją i wadzą w utwo­rach Micha­ła Myt­ni­ka. Przed laty mia­łem to samo z wier­sza­mi Kami­la Bre­wiń­skie­go. Wyraź­nie czu­łem, że mnie jako czy­tel­ni­ka nie chcą, sycząc „spie­przaj, dzia­du”. Tak dzi­siaj mam z Myt­ni­kiem, też mi coś zgrzy­ta i syczy. Dobrze sły­szę to mod­ne teraz „ok, boomer”. To głos wydo­by­wa­ją­cy się z zamknię­cia w mło­dzie­żo­wej gryp­ser­nii. Taki Dawid Mate­usz ma co roz­ko­do­wy­wać i z cze­go się cie­szyć. Mnie zosta­ją już tyl­ko reszt­ki, podob­ne tym świer­kom patrzą­cym spode łba na nasze ludz­kie oby­cza­je i tra­dy­cje. Podo­ba mi się to „spode łba”. Tego patrze­nia (niby to aro­ganc­kie­go) jest wię­cej w tych wier­szach. Wię­cej faj­nych mik­sów i sam­pli. I jesz­cze świet­na jest pal­ma, bo się prze­wra­ca i potem coś pro­du­ku­je, a nawet zacze­pia to, co rdzen­ne, pol­skie. Poza­ludz­kie, przyj­mu­jąc ludz­kie nawy­ki, wska­zu­je na naszą nicość. Antro­po­cen spły­wa w pod­sko­kach. Zda­je się, że wraz z roz­pusz­cza­ją­cy­mi się lodow­ca­mi.

Wię­cej, mimo wszyst­ko, zapra­sza­ją­cych zna­ków zna­la­złem w tek­stach Jaku­ba Sęczy­ka. Może mi bli­żej do wro­cław­skich „grep­sów”, kra­kow­skie są za trud­ne? Może po pro­stu jesz­cze dość szcze­rze cenię całą tę post-Góro­wą sty­li­sty­kę i na razie mi się nie znu­dzi­ła? Ej, to nie tak. Zawsze cho­dzi o coś inne­go. Tutaj może o lita­nie nie­sio­ne ryt­mem pan­tum, może o szcze­gó­ły wro­cław­skie­go bycia, któ­re znam z innej mło­do­ści sprzed wie­lu dekad. Naj­bar­dziej jed­nak przy­cią­ga­ją mnie dobrze poetyc­ko zro­bio­ne echa zatrud­nień, licz­nych „sto­sun­ków pra­cy”, w któ­rych pozo­sta­je boha­ter, poeta, chwi­lo­wo zamia­ta­ją­cy, sprzą­ta­ją­cy, dźwi­ga­ją­cy, pil­nu­ją­cy swo­je­go miej­sca w bry­ga­dzie i na trze­ciej – powiedz­my – zmia­nie. Pozo­sta­li boha­te­ro­wie, pozo­sta­łe boha­ter­ki tej książ­ki przy tym, zala­ta­nym i spra­co­wa­nym, wyda­li mi się dziw­nie lek­cy, wol­ni, dość swo­bod­nie „upra­wia­ją­cy sztu­kę”. Tyl­ko on pisze o „koń­czą­cych zmia­nę”, tyl­ko on opie­wa ich syzy­fo­wy trud, zesta­wia­jąc go z codzien­nym „arty­zmem” kapi­ta­li­zmu. No może jesz­cze Kubi­cius.

Przy­szłość poezji widzę ogrom­ną. I dla nie­licz­nych. Cała w tym pocie­cha. Dzię­ku­ję za (per­wer­syj­ną) przy­jem­ność lek­tu­ry.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry, uzy­ska­nych z dopłat usta­no­wio­nych w grach obję­tych mono­po­lem pań­stwa, zgod­nie z art. 80 ust. 1 usta­wy z dnia 19 listo­pa­da 2009 r. o grach hazar­do­wych

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania