recenzje / ESEJE

Puste łóżko

Marcin Orliński

Recenzja Marcina Orlińskiego z książki Po sobie Julii Szychowiak, która ukazała się w "Tygodniku Powszechnym".

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Po sobie to debiut god­ny uwa­gi z kil­ku powo­dów. Przede wszyst­kim odczy­tu­ję te wier­sze jako lin­gwi­stycz­ną pró­bę psy­cho­lo­gicz­nej auto­ana­li­zy. Lin­gwi­stycz­ną, bo akty­wu­ją­cą się w języ­ku i poprzez język, któ­ry Julia Szy­cho­wiak spe­cjal­nie znie­kształ­ca, o czym świad­czą na przy­kład urwa­ne zda­nia czy seman­tycz­ne prze­sta­wie­nia. Pró­bę, ponie­waż wszyst­kie wier­sze doty­czą w jakiś spo­sób tego same­go. I wresz­cie – psy­cho­lo­gicz­nej auto­ana­li­zy – okre­śle­nie pew­nie nie do koń­ca for­tun­ne, ale jak ina­czej nazwać to nie­ustan­ne pod­cho­dze­nie do sie­bie i nie­sie­bie, a tak­że od sie­bie i nie­sie­bie cią­głe ucie­ka­nie?

Naj­cie­kaw­sze wyda­ją mi się wła­śnie pró­by roz­war­stwia­nia wła­sne­go „ja”, poka­zy­wa­nie sie­bie jako kogoś inne­go, uka­zy­wa­nie nie­toż­sa­mo­ści z samą sobą, jed­no­cze­sne widze­nie sie­bie w sobie i naprze­ciw sie­bie, ze szcze­gól­nym naci­skiem na owo „naprze­ciw”. Szy­cho­wiak nie znaj­du­je sie­bie, ponie­waż nie ist­nie­je coś takie­go, jak cała, zamknię­ta i okre­ślo­na jaźń. A naj­le­piej widać to w języ­ku, któ­ry przy­ła­pa­ny na swo­ich meta­fi­zycz­nych pre­ten­sjach sta­je się cie­ka­wym punk­tem wyj­ścia dla dal­szych roz­wa­żań: „Chodź­my, nic tu nie ma. Nic ma nas, zobacz” („Nic”).

Boha­ter­ka tych wier­szy roz­war­stwia się tak­że w sen­sie fabu­lar­nym – na prze­mian jest przed­mio­tem i pod­mio­tem tych wier­szy. Owszem, cza­sa­mi całość potra­fi zami­go­tać, na przy­kład pod­czas snu, w kału­ży pla­sti­ku, w śnie­gu, w ster­cie ubrań, szma­cie cza­su, desce, „w któ­rej moż­na usły­szeć puka­nie tęt­na”, po to, by za chwi­lę się zwich­nąć, znie­kształ­cić, zmilk­nąć. Pozo­sta­ją miej­sca, miej­sca, któ­re wpa­tru­ją się w sie­bie i w sie­bie się zapa­da­ją: nie­za­miesz­ka­ne podwór­ko, pusty kościół, puste łóż­ko, cudze miesz­ka­nie.

Ja lirycz­ne odczu­wa swo­je cia­ło jako obce, odda­lo­ne. Temu cia­łu bli­żej do snu niż do jakiej­kol­wiek real­no­ści. Cia­ło jest czę­ścią świa­ta przed­sta­wio­ne­go – nie­wy­god­ny mane­kin, nie­uda­na sztucz­ka, któ­rą trze­ba prze­żu­wać w samot­no­ści: „Roz­huś­ta­ne gło­wy o drew­nia­nych oczach / i splą­ta­nych brwiach” („Kon­cen­tro­wać”), „pod szy­ciem skó­ry jest miąższ słod­ki / i krew, krew cała ze szkła” („Rano”). Ta nie­fo­rem­ność oka­zu­je się zresz­tą dome­ną całe­go świa­ta przed­sta­wio­ne­go: „Ma jesz­cze czas, by wypeł­nić cia­łem wodę, / by zdra­pać z nie­ba skó­rę i wybić okno słoń­cu” („Do zoba­cze­nia”). Zmia­nom na pozio­mie języ­ka, a tak­że prze­mia­nom toż­sa­mo­ści, czę­sto towa­rzy­szy „szkło”, figu­ra cie­ka­wa, bo repre­zen­tu­ją­ca prze­cież zara­zem nie­zmien­ność, prze­zro­czy­stość, nie­po­li­czal­ność, a tak­że bez­i­mien­ność sub­stra­tu.

Pro­blem toż­sa­mo­ści doty­czy wła­ści­wie nie tyl­ko lirycz­ne­go „ja”, ale tak­że całej prze­strze­ni ist­nie­nia wier­sza, a więc kon­kret­ne­go miej­sca i cza­su, w któ­rym powstał utwór. Ten język przez cały czas czu­je się „nie u sie­bie”, jak­by „wolał” być gdzieś indziej lub kie­dy indziej, jak­by był świa­do­my, że może bar­dziej paso­wał­by do innej sytu­acji. Język, a poma­ga mu Julia, na każ­dym kro­ku pod­kre­śla wła­sne odda­le­nie – od sie­bie lub od nie­okre­ślo­ne­go „wte­dy” i „tam”. „Co tu robię? Powiem, ale nie teraz”, czy­ta­my w utwo­rze „Debet lite­rac­ki”, a w wier­szu „Nie tutaj”: „Rozej­rzyj się, mnie jesz­cze tu nie ma. // Tam mnie boli”.

Szy­cho­wiak prze­pro­wa­dza więc czę­ste nega­cje, pod­kre­śla­jąc, by tak rzec, czy­stą odle­głość. Ta „czy­sta odle­głość” miesz­ka w niej i wyra­ża się w podró­ży po pustych poko­jach wła­snej jaź­ni, z któ­rych każ­dy tęsk­ni za pozo­sta­ły­mi. Czas prze­kre­śla sie­bie, a boha­ter­ka co krok wyzna­je, że nie pamię­ta sie­bie takiej a takiej i nie jest tą samą oso­bą, któ­ra jesz­cze przed chwi­lą coś mówi­ła, o czymś pisa­ła, dokądś szła. Ale prze­cież po tym muzeum mane­ki­nów opro­wa­dza ją (nas) język. To wła­śnie on zawia­du­je tymi wszyst­ki­mi „tam” i „nic”, prze­ko­nu­jąc, że „to, co z nas wypeł­za, nie wró­ci”.

Książ­kę Julii Szy­cho­wiak pochło­ną­łem, dosłow­nie, w kil­ka minut. A wła­ści­wie to ona pochło­nę­ła mnie, poćwiar­to­wa­ła i zwró­ci­ła roz­bi­te­mu oknu. Sło­wem, debiut nie­co­dzien­ny. Kolej­ny roz­dział do wiel­kie­go tema­tu, jakim jest toż­sa­mość albo – jeśli kto woli – róż­ni­ca. Mot­to z Miło­będz­kiej świad­czy o wadze, jaką ma dla Szy­cho­wiak język i jego moż­li­wo­ści, zwłasz­cza jeśli weź­mie się w nawias gra­ma­ty­kę i zaprze­czy moż­li­wo­ści pro­ste­go przed­sta­wia­nia. Jed­nak kli­mat tej poezji bar­dziej przy­po­mi­na mi wier­sze Hali­ny Poświa­tow­skiej. Zwłasz­cza w spo­so­bach obra­zo­wa­nia i nie­ustan­nym, pod­skór­nym napię­ciu, sygna­li­zo­wa­nym niby od nie­chce­nia, za pomo­cą nagłych prze­su­nięć i zaprze­czeń. Kto wie, gdy­by Poświa­tow­ska uro­dzi­ła się po Miło­będz­kiej, być może pisa­ła­by wła­śnie w taki spo­sób? W każ­dym razie na pew­no nie była­by sobą.


Tekst opu­bli­ko­wa­ny na łamach „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go” (4/2008). Dzię­ku­je­my za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Marcin Orliński

Urodzony w 1980 roku. Poeta, krytyk literacki, publicysta. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Warszawskim i studiów doktoranckich w Instytucie Badań Literackich PAN. Redagował rubrykę „Wiersz Przekroju” w tygodniku „Przekrój” i serię wydawniczą „Biblioteka Debiutów” przy „Zeszytach Poetyckich”. Mieszka w Warszawie.

Powiązania