
Konceptualizm podwójnie fizyczny
recenzje / ESEJE Joanna OrskaRecenzja Joanny Orskiej, towarzysząca premierze książki Bagaż Jerzego Jarniewicza, wydanej w Biurze Literackim 6 marca 2023 roku.
WięcejRecenzja Joanny Orskiej z książki Tlen Julii Fiedroczuk.
Powiedzieć, że wiersze Fiedorczuk są wprost filozoficzne, to powiedzieć kilka różnych rzeczy naraz. Zacznijmy od tego, że wiele tekstów poetki w tomie Tlen – przynajmniej tych skupionych w pierwszej jego części – stanowi jak gdyby ciąg nadpisywanych jedna nad drugą definicji quasi-ontologicznych, czy raczej kosmologicznych. Dobry przykład stanowi tu wiersz „Dziwadełko”:
i cała ziemia na łyżeczce:
To see a World in a Grain of Sand
tak blisko jedni drugich
Początek i Koniec
jak ciasno zwinięty kłębek kolorowej włóczki
młody liść paproci
skompresowane sny
Lew obok jagnięcia a obok Buddowie
nic do powiedzenia
nic
nic nic
nic mężczyzny i nic kobiety
nic dziecka nic drzewa nic tlenu
kropla plazmy
w gęstym sercu gwiazdy
Taki „omowny”, definicyjny tok wiersza, dla którego punktem wyjścia jest zdanie pozbawione stylistycznych rozwichrzeń, o precyzyjnie wyważonej metaforyce, jakby w serii korekcji sprowadza się często do coraz to krótszych linijek. Poniekąd w zgodzie z zasadą fenomenologicznej redukcji podmiot „obiera” byt z kolejnych, znaczeniowych warstw, niejako próbując dotrzeć do jego najgłębszej krwi. Nie oznacza to jednak (byłoby to sprzeczne z ową zasadą) – że w procesie destylacji sensu dążymy tutaj, czy w ogóle w tekstach autorki Bio, do zrozumienia jakiejś bliżej nieokreślonej „istoty rzeczy”. Konsekwencja narastania wierszowych do-określeń może być podporządkowana bowiem – na przykład – hamowanej emocji. Na jakimś etapie definiowania fascynujących nas zjawisk z czułości zamiera nam głos; w kodzie wiersza „Bum!” czytamy: „Neutrino samotny żeglarz/ mały Odyseusz co podbija pustkę, która jest we wszystkim/ i co to znaczy wrócić/ i co to znaczy dom/ i co to znaczy do?”.
Chwile, w których podmiot zdradza się z emocją, są zresztą w Tlenie raczej rzadkie, chciałoby się powiedzieć – wytrzymywane. To przede wszystkim one jednak nasuwają przypuszczenie, że reguły, w zgodzie z jakimi wiersz Fiedorczuk się rozwija, nie odpowiadają koniecznie porządkom poznawczym. Jeżeli spojrzeć na jej najnowszy tom z perspektywy całej jej twórczości, okaże się, że rozmaitymi domysłami na temat czasu, a chętniej nawet przestrzeni, rządzi zasada replikacji pewnych poetyckich ujęć domyślnej ich esencji raczej niż przekonanie co do esencjonalności samych owych dociekań. Ustanawiają one swego rodzaju powtarzaną i dlatego prawdziwą, choć pisaną na użytek prywatny mitologię; są ciągle na nowo utrwalanym obrazem, a może raczej nawet aktem jakby filozoficznego rozumienia-widzenia świata. Owe repetycje formułowane są przy tym najczęściej na zasadzie nagłego i bezpośredniego kontrastu: zestawienia chłodnej, rozległej przestrzeni i nieruchomego – a jednak dryfującego, ukrytego – ale jednak jakoś dostrzegalnego „punkciku ciepła”. Chciałoby się wręcz mówić o dychotomiczności przedstawień, gdy czytamy na przykład o pustce kosmosu i domu-planecie z „kroplą plazmy w gęstym sercu gwiazdy”; o „garści nagrzanych gwiazd”: „ok. 200 miliardów w naszej mlecznej okolicy” i „neutrinie, samotnym żeglarzu” w wierszu „Bum!”; czy o tym, jak osiada: „Pył międzygwiazdowy na listkach pierwszych drzew./ Rozmodlony zając strząsa słoną rosę,/ lgnie do ciepłej ziemi wsłuchany w jej musujące tętno” („Ramię Oriona”).
Ciekawe, jak Fiedorczuk zdołała w tak zwanych dzisiejszych czasach wytworzyć język o bardzo wysokim stopniu ogólności, mocno przy tym ciążący ku uniwersalizacji, a jednocześnie uniknąć wszystkich konsekwencji właściwych dla wiersza modernistycznego. Autorka – jak się wydaje – pozostaje w jakimś sensie wierna raczej bytowi niż językowi; wrażenie takie może płynąć z faktu, że w tekstach z „O2″ i „Miejsc” (pierwsza i trzecia część Tlenu) mamy zazwyczaj do czynienia ze światem „widzianym”, więc weryfikowanym na gorąco przez akt czyjegoś spojrzenia. Ustawia to jej głos dość tradycyjnie, szczególnie wobec literackich inspiracji, z jakimi ona sama chce się identyfikować, kojarzących się raczej z tekstualnym szaleństwem późnej nowoczesności. Z drugiej strony jednak zauważyć należy, że jej quasi-wyjaśniające przedstawienia tak naprawdę niczego nie wyjaśniają. Że podporządkowane są raczej konsekwencjom tautologii. Że pozostają w końcu wiązkami fantastycznych, estetycznie uładzonych przeświadczeń, które przenikają podmiot, podobnie jak wszechświat przenikają podróżujące w nim cząstki elementarne. I podobnie jak one – po prostu są – nie poddając się żadnym usensowniającym je narracjom. Pośród nich – w podwójnie, pryzmatycznie ustawionej perspektywie – podmiot, dryfując, błądzi, jak nie-powracający, bo zawsze będący w domu Odyseusz.
Nawet jednak tautologiczność prywatnej mitologii nie ratowałaby „filozoficznie” kompowanego tekstu przed mentorstwem, gdyby nie fakt, że towarzyszy mu podmiot, który sam siebie nieustannie marginalizuje. To świadek i rewelator pewnego majestatycznego dość przedstawienia natury, które samo z siebie raczej „wygląda”, niż „znaczy”. Przeczytajmy rozpoczynający całość Tlenu wiersz „Po”, żeby tym dobitniej zdać sobie sprawę z podwójności perspektywy determinującej wiele wierszy Fiedorczuk:
Gładkie morze jak kawałek szkła w tej dłoni
która rozsypuje piasek pulsujących gwiazd.
Albo nie ma dłoni: dziki oddech słońca, czułe ciało ziemi
pod stopami tych, co nie widzą gwiazd.
Czułe ciało ziemi pod stopami brzóz,
zamrożone gwiazdy na rzęsach jeziora.
Gładkie morze jak kawałek lodu na języku tego
kto umiera zimą.
Niebo szumnie spada na zimowy las.
Pomyśl: siedmiu jeźdźców jak siedem barw tęczy.
Albo nie ma jeźdźców: twoja krew pulsuje i nabiera barw.
Pomyśl: kropla twojej krwi na śniegu.
Garść zielonych szkiełek w ciepłej rączce dziecka.
Mogłoby się wydawać, że mamy do czynienia z przedstawieniem, które będzie miało ambicję obiektywności. Z tego punktu widzenia nie byłoby może czego interpretować, można by jedynie pewne zjawiska wyróżniać i opisywać, podporządkowując się paradygmatowi widzenia w wierszu. Z drugiej strony jednak, każde spojrzenie przecież jest także interpretacją: zarówno funduje obserwowany krajobraz i poetycko go kształtuje, jak i wpisuje siebie, własną optykę w owo przedstawienie – także na zasadzie tautologii. Fiedorczuk posługuje się często, powiedziałabym, swego rodzaju metonimiczną kompresją postrzeganego obrazu i samego aktu widzenia, formułując metaforykę danego przedstawienia. W wierszu „Po” rozpocząć możemy czytanie od rozwinięcia „zamrożonych gwiazd na rzęsach jeziora”, w którym to miejscu „rzęsy” przyporządkujemy zarówno obserwującym jezioro oczom – podczas gdy gwiazdy uznamy za osiadające na nich płatki śniegu – jak i trzcinom na brzegu jeziora na tle rozgwieżdżonego nieba. Cały efekt, bez względu na to, jaką przyjmiemy optykę – uwewnętrznioną czy zewnętrzną – wydaje się zbliżać do płaskiej powierzchni fotografii, w której dochodzi przecież właśnie do swego rodzaju kompresji przestrzenności tego, co obserwowane. Fotografii, która raz jest zewnętrznym przedstawieniem krajobrazu, a innym razem znajduje się wewnątrz oka. W ten sposób także – być może – jezioro okazuje się powiększonym okiem, oko pomniejszonym odpowiednikiem jeziora. Czy owe perspektywy muszą jednak mieć coś ze sobą wspólnego?
Okazuje się, że niekoniecznie; ich pokrewieństwo jest bowiem w największej mierze pokrewieństwem od-słownym. Większość elementów, które w wierszu „Po” konstytuują krajobraz, to elementy metonimicznie wyposażone w cechy odnoszące nas do znaczeń ciała, które jednak nie prowadzą do prostej personifikacji. Uprzytamniają raczej cielesność jako sposób bycia w obserwowanym świecie; bycia stanowiącego zarazem jego poznawanie, jak i posiadanie, o dość przy tym ograniczonej skuteczności. Tak więc – na podobnej, pryzmatycznie rozdwojonej zasadzie w wierszu „Po” mamy dłoń, która rozsypała po morzu „piasek pulsujących gwiazd”, której – jak dodaje obserwujący – w niecierpliwej korekcji jednak nie ma; w kodzie wiersza zaś odpowiada jej „Garść zielonych szkiełek w ciepłej rączce dziecka”. Perspektywa nazywania krajobrazu pozostaje więc znowu pryzmatycznie podwojona – zabieg ten nie daje się jednak opisać w kategoriach poetyckiej figury makro- i mikrokosmosu; nie podlega porządkom logicznego sylogizmu, który tkwi gdzieś u podstaw myślenia metaforycznego. Zaprzeczonej hiperboli „ręki” z pierwszej strofy odpowiada – nie na zasadzie porównania, ale na zasadzie dobudowywania drugiego, konkurencyjnego wymiaru zdarzeń – przedstawienie „rączki dziecka”. Potencjalny gest rozrzucania pozostaje przy tym ten sam, ale nie dochodzi tu do wytworzenia paralelizmu, bo płaszczyzna rzeczywista, potencjalnie nie-metaforyczna, nie jest tu uporządkowana jako argument dla tej pierwszej, kosmicznej, zarysowanej przy tym negatywnie i pobieżnie. Temat zostaje przecież natychmiast zmieniony, po tym, jak obraz bardzo tradycyjnie odwołujący się do kreacyjnej, awangardowej poetyki, zdążył się już ukonstytuować. Jeśli mielibyśmy przyjąć, że akt rozrzucenia gwiazd zostaje tu porównany do gestu dziecięcej zabawy, rozrzucenia szkiełek na piasku, to musielibyśmy założyć to na zasadzie interpretacyjnej hipotezy, która by jeden z ważnych wymiarów wierszy Fiedorczuk – osobisty, intymny – zlikwidowała. Musimy raczej uznać, że założenia tej konstrukcji są czysto paralogiczne. To samo słowo zostaje zastosowane dwa razy, związek na poziomie leksyki jak najbardziej pozostaje na rzeczy, ale dwie dłonie – wielka, abstrakcyjna i mała ciepła – pozostając do siebie w pewnym stosunku, niejako krzyżując się, w końcu się ze sobą nie łączą. Jest w nich niby to samo – błyszczące gwiazdy, zielone szkła – ale to samo jest inne. Konstytuujące ich gest syntaksy stanowią wzajemnie dla siebie kontrapunkt, który nie unieważnia jednej kosztem drugiej. Obie więc po prostu są – obok siebie i niezgodne; wobec siebie tautologiczne i całkowicie nowe. I o obu tych perspektywach gestu musimy pamiętać.
Na podobnej, „podwójnej” zasadzie fałszywej tylko personifikacji funkcjonuje w wierszu „Po” „czułe ciało ziemi pod stopami tych, co nie widzą gwiazd” i „czułe ciało ziemi pod stopami brzóz”. To obserwujący przedstawienie natury podmiot, poniekąd „roztopiony” w krajobrazie, mógłby być instancją nadającą niemym fenomenom cielesność; jednak to nie on „nie widzi gwiazd”, pozostaje więc znowu instancją zaprzeczoną. Wobec krajobrazu jest nietwórczy – nie lokuje się tu w perspektywie porządkującej, antropocentrycznej. Raczej usiłuje niejako sam siebie podporządkować „pryzmatycznym” konsekwencjom widzenia – wpisać się w nie – tak jak sam pozostaje wpisany w tekst – poprzez nowe, rzeczywiste zdarzenie, które odbywa się właśnie w tej chwili. Oczywiste staje się to przy lekturze ostatniej strofy wiersza, kiedy to, co w wypadku „czułych” brzóz” czy „rzęs jeziora” nie wykładało się wprost, bo pozostawało „skompresowane”, rozwija się i ustanawia parę bardziej wyraziście i osobno wobec siebie funkcjonujących paralel (czy raczej paralogii): „Niebo szumnie spada na zimowy las./ Pomyśl: siedmiu jeźdźców jak siedem barw tęczy./ Albo nie ma jeźdźców: twoja krew pulsuje i nabiera barw./ Pomyśl: kropla twojej krwi na śniegu”. Ostatecznie wpisanie się w krajobraz pozostaje niemożliwe, skoro podmiot go sobą, swoją innością, swoją biograficznością przesyca. Jak w tautologii, każde spojrzenie jest tylko powtórzeniem innego spojrzenia. Powtórzenie całkowicie nowym, więc innym wobec tego, co jest.
Fiedorczuk w swoich wcześniejszych wierszach, a także w pierwszej części tomu Tlen, zdołała wypracować niebanalne środki poetyckiego wyrazu, dzięki czemu w swoim przedstawianiu, które pozostaje w oczywisty i uświadamiany sposób tekstowe (jako takie jest jedynie retorycznym snem) – oddać swego rodzaju uprywatnioną, niezwykle dla niej ważną filozofię. Filozofia ta – skromna, niczego specjalnie nie wyjaśniająca, uwalniająca się raczej jako pełne empatii, ale i obcości obserwowanie – powołuje dla siebie gęste, głęboko metaforyczne, sprzeczne poprzez zmienność punktów widzenia krajobrazy, mające stanowić jej materiał, dociekanie i dokumentujący ją zapis. Posiadają one wielką siłę estetyczną. W jakimś sensie pragnienie ujawnione przez podmiot w autotematycznym wierszu „Relentlessy craving”, jakie stanowi także swoistą ars poetica pragnienia:
wierszu, wierszu bądź w słońcu
w oku świata
w przemianie chleba w ruch
w ustawicznym rozpadzie, który jest warunkiem
wszelkiej syntezy
we krwi
ogniu
bądź
zostaje więc – przynajmniej w mojej lekturze – spełnione. Umiejętność wyprowadzenia efektów w puentach – czy to skłaniających się ku porządkującym poznawanie abstrakcjom, pochodzącym zarówno z przestrzeni poetyckiej tradycji, jak i z dziedziny nowoczesnej fizyki, jak i ku tym, które weryfikowane są poprzez jednostkowe, często w wyraźny sposób osobiste doświadczenie – sprawia, że wiele tekstów Fiedorczuk w lekturze daje wrażenia przejmujące. Najbardziej, kiedy udaje jej się oba te porządki umieścić w swego rodzaju paradoksalnej, kosmiczno-czułej, bo naiwnej syntezie, jak w wierszu „Tlen”:
Lekko mieszkamy na wydechu świata,
jeden mrok dodany do drugiego mroku.
Usta przy policzku.
Policzek przy udzie.
Lekko mieszkamy na wydechu świata,
ciepła sierść wilczycy i jej ostre zęby,
brzytwa mrozu gładzi ciemną skórę rzeki,
jej mieszkańcy bezszelestnie opadają na dno.
Przyszłam tu, żeby oddychać.
Smutek naszych rzeczy na zimowym niebie.
śnieg szybko topnieje na policzkach dziecka,
nasze oczy śmieją się do gwiazd,
niebo spotyka gładką skórę rzeki,
oddycham, oddycham więc jestem.
Świat wierszy Fiedorczuk to świat, w którym wszystko nieustannie podlega kompresji i się równocześnie rozwija, niczym w nieustającym, wspólnym oddechu:
(…) Wdech i wydech. Wdech i wydech poza mną,
ponieważ jestem zgięciem wielkiej płachty czasu,
mieszkam w wygnaniu,
zmarszczka na powierzchni wody ciemnej jak milczenie.
Liść wpada do rzeki, a rzeka do morza.
Morze zakwita czerwienią ukwiałów.
Nad tą cudną łąką, pod sklepieniem fali
wolno pływają obojętne ryby.
(„Kompost”)
Powiedzieć, że wiersze Fiedorczuk są filozoficzne, to powiedzieć naraz kilka różnych rzeczy. Mogłabym więc postąpić naprawdę niedelikatnie i odwołać się do narzędzi, jakie autorka sama – bywa że – stosuje do analizy tekstów, z którymi pracuje na uczelni. Przeczytać wiersze Fiedorczuk Lacanem, o którym – kiedy będziemy czytać Tlen – na pewno kilka razy sobie przypomnimy. Dorzucić coś z wątków modnej ekokrytyki, którą poetka na Uniwersytecie Warszawskim wykłada. Byłoby to najprostsze, może zachęcające zadanie. W jakimś sensie sama autorka ubezpiecza się od takiej interpretacji w auto-ironicznym tekście „Psychoanaliza i mandarynki” poświęconym właśnie „lacanistom” (sądzę, że nie musi tu chodzić koniecznie o jej własną grupę ćwiczeniową), w którym poddaje czytelnikom gotową reinterpretację własnych strategii, z wykorzystaniem odpowiednich po temu narzędzi:
Poeta, który dzisiaj jest kobietą
poszedł na spacer.
Poszła, znaczy,
poetka. Ta istota z płci i kości,
pochwycona w binarne szpony opozycji
między naturą i cywilizacją (sic!) kulturalnie
wciela się w rolę obserwatora, wróć,
obserwatorki, a wiersz interpeluje,
interpeluje, powołuje tę chwilową
podmiotowość, obsadza (za przeproszeniem)
w roli. Potrzebny nam jeszcze ekran
(czy są tu jakieś ekrany?) aby dialektyka
miasto-dzika przyroda mogła się uobecnić
w fantazmacie. W ostateczności sklepowa witryna
posłuży za lustro. Ach, już się zaczyna!
W polu spojrzenia
konstytuuje się
skrzynka
małych
pomarańczowych
obiektów.
No i cóż – mnie w każdym razie zawsze najbardziej będzie interesować chwila, w której „konstytuuje się skrzynka małych pomarańczowych obiektów”; a także ta, w której Fiedorczuk rozmawia ze swoją córką raczej niż ze mną, albo kiedy razem biegną po prezent nad rozgwieżdżoną Narwią, kiedy pada śnieg, a przez przestrzeń dryfują błędne neutrina. Być może, po prostu jestem teraz sentymentalna… Oczywiście, wiem, że potrzebny jest ekran, aby wiersz mógł interpelować, aby „miasto-dzika przyroda” mogła się uobecnić. W jaki jednak sposób wzbogaci się moje doświadczenie wiersza Fiedorczuk, jeśli będę wiedziała, że chodzi o automaton i tuché? Czy faktycznie będę szczęśliwsza w mojej lekturze, jeśli uświadomię sobie, że wiersz jest mozolną próbą „uobecnienia realnego”? Doprawdy nie wiem… Wiem natomiast, że mniej podobają mi się zaangażowane wiersze z drugiej części Tlenu, z „Elegii”, w których to, co wcześniej (i później) po prostu „było” obrazem, staje się dyskursywne i kiedy zyskuje w widoczny sposób polityczne nachylenie. Kiedy autorka pisze o Biesłanie, o atakach terrorystycznych, o hałdach śmieci, o Koreańskiej Republice… I to nie dlatego, że nie doceniam zaangażowanej retoryki; raczej dlatego, że w jej trybach nie traktuje się mnie jak partnera. Staję się tu raczej biernym odbiorcą humanistycznie słusznych treści, których świadomość skądinąd poniekąd posiadam. Dlatego bardziej wierzę Fiedorczuk, kiedy w wierszu „It has been played once” pisze:
jutro spełnię wszystkie noworoczne postanowienia
teraz tu posiedzę, droga czekolado
dziękuję, że jesteś dziś przy mnie butelko Merlota,
i tobie, telewizjo, dziękuję agencie Cooper!
i
jutro spełnię wszystkie noworoczne postanowienia
dzisiaj tu posiedzę, tak się jakoś składa
że służą mi paradoksy i oksymorony
w samym środku mitycznej przyszłości
opukuję pustkę
halo halo?
czy ktoś tam jest?
Urodzona w 1973 roku. Krytyk i historyk literatury. Recenzje i artykuły publikuje w "Odrze", "Nowych Książkach", "Studium". Autorka książek: Przełom awangardowy w dwudziestowiecznym modernizmie w Polsce, Liryczne narracje. Nowe tendencje w poezji polskiej 1989-2006, Republika poetów. Poetyckość i polityczność w krytycznej praktyce, Performatywy. Składnia/retoryka, gatunki i programy poetyckiego konstruktywizmu oraz wspólnie z Andrzejem Sosnowskim antologii Awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale. Jest pracownikiem naukowym w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka we Wrocławiu.