recenzje / ESEJE

Radości Grzegorza Kwiatkowskiego. Współczujący grabarz padłych saren.

Jarosław Zalesiński

Recenzja Jarosława Zalesińskiego z książki Radości Grzegorza Kwiatkowskiego, która ukazała się 21 stycznia 2013 roku w Dzienniku Bałtyckim.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

„Nie jest łatwo domy­śleć się, jak brzmi tytuł kolej­nej książ­ki gdań­skie­go poety Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go, bo sło­wo »Rado­ści« ukry­te jest w podob­nych do pik­to­gra­mów lite­rach. Co praw­da, kie­dy otwo­rzy­my książ­kę, już na pierw­szej stro­nie napo­ty­ka­my wiersz zaty­tu­ło­wa­ny »Rado­ści«, ale wie­le nam to nie poma­ga.

Co jest bowiem rado­sne­go w opi­sy­wa­nym w tym wier­szu zaję­ciu, pole­ga­ją­cym na zako­py­wa­niu na wio­snę znaj­do­wa­nych w lesie padłych saren? »Uczu­cie rado­ści po dobrze wyko­na­nej robo­cie« – wyja­śnia Kwiat­kow­ski. Ale co jest tą »robo­tą«? Maka­brycz­na chło­pię­ca zaba­wa? Poży­tecz­ne dla innych oczysz­cza­nie lasu z padli­ny? Czy może to, że owe pochów­ki są for­mą ostat­niej posłu­gi, odda­nej sar­nom, któ­re zgi­nę­ły głu­pio albo pod­le, a na ich śmierć nikt nie zwró­cił uwa­gi?

Po prze­czy­ta­niu całej (nie­wiel­kiej zresz­tą, rap­tem 22 wier­sze) ksią­żecz­ki skła­niał­bym się do tej ostat­niej odpo­wie­dzi. Każ­dy z wier­szy jest osob­ną histo­rią śmier­ci. Tak, bo śmierć jest tu zawsze jakąś histo­rią, czy będzie to śmierć Żydów palo­nych w jedwa­bień­skiej sto­do­le, czy śmierć mło­de­go nie­miec­kie­go skocz­ka nar­ciar­skie­go, któ­ry w 1940 roku zabił się na skocz­ni w gdań­skiej Doli­nie Rado­ści, czy będzie to pozba­wio­na dra­ma­ty­zmu śmierć Wil­lia­ma Blake’a. Wszyst­kie te histo­rie mają ten wspól­ny mia­now­nik – koń­czą się śmier­cią. Tyle że jest ona raz mniej, a raz bar­dziej nie­god­na. Ale i sar­ny z wier­sza »Rado­ści« umie­ra­ją albo z gło­du, albo dla­te­go że »wpa­dły w sidła i wykrwa­wi­ły się«. Jed­ne z powo­dów natu­ral­nych, inne dla­te­go że ktoś bru­tal­nie, bez­względ­nie ode­brał im życie.

Ze wszyst­kich dotąd wyda­nych ksią­żek Kwiat­kow­skie­go ta jest naj­bar­dziej bez­oso­bi­sta i bez­na­mięt­na. To oczy­wi­ście pozór, bo pod spodem tego niby bez­na­mięt­ne­go reje­stru róż­nych śmier­ci wyczu­wa się bar­dzo inten­syw­ną emo­cję. Jaką wła­ści­wie? To pew­na zagad­ka tej książ­ki.

Kwiat­kow­ski z wie­lo­ma swo­imi poetyc­ki­mi rówie­śni­ka­mi wyda­je się dzie­lić podob­ne odczu­cie, że nasza »postre­li­gij­na« rze­czy­wi­stość jest jak­by pozba­wio­na sed­na, sub­stan­cji. Inni obwi­ja­ją to odczu­cie pust­ki ser­pen­ty­na­mi zdań, Kwiat­kow­ski nato­miast w coraz prost­szych zda­niach wyda­je się nam komu­ni­ko­wać, że świat ma jed­nak swo­ją »sub­stan­cję«, a jest nią – zło. Natu­ral­ne i powszech­ne. »psy zja­da­ją­ce tru­py / dziew­czy­ny któ­re gni­ły z kijem mię­dzy noga­mi / byli czę­ścią pej­za­żu / jak drze­wa i cała resz­ta« – mówi w wier­szu »Sylvie Umu­by­eyi, ur. 1974«. Czy to maka­brycz­na, chło­pię­ca zaba­wa? Skłon­ny jestem wie­rzyć, że to jed­nak woła­nie o współ­czu­cie.”


Arty­kuł uka­zał się w Dzien­ni­ku Bał­tyc­kim. Dzię­ku­je­my Auto­ro­wi za wyra­że­nie zgo­dy na prze­druk.

Powiązania