W kolejnych tomach Jerzego Jarniewicza dzieje się tak wiele, że prawdę mówiąc mam wrażenie obcowania nie z kilkoma, lecz kilkudziesięcioma książkami. Jak on to robi? Jak udaje mu się opowiadać równocześnie kilka historii, i to za pomocą kilku języków, które w dodatku mają odmienną intonację, rytm, frazowanie? Zadziwiające jest przy tym to, że ani przez chwilę nie są to wiersze zmanierowane. Wiązać różne rejestry i mowy, a jednocześnie proponować poezję bardzo osobistą, naznaczoną tym, a nie innym sposobem odczuwania świata – oto sztuka, którą Jarniewicz opanował w stopniu najwyższym.
Makijaż, najnowszy zbiór poety, potwierdza jego klasę; jest też kontynuacją dobrej passy zapoczątkowanej w 2000 roku tomem Niepoznaki. Tamta książka, choć w gruncie rzeczy rozwijała pomysły i strategie obecne w książkach wcześniejszych (do których też trzeba by powrócić), miała przy tym wszelkie cechy poetyckiej kulminacji, w której zawiera się to, co najlepsze u poety. Takich kulminacji było później więcej. Zarówno Dowód z tożsamości (2003), jak Oranżada (2005), są wspaniałymi poetyckimi świadectwami; są też poruszającymi egzystencjalnymi remanentami, dokonywanymi przez Jarniewicza w imię języka – ale i czytelników. Bo to poezja bardzo czytelnicza: odnosząca się do czytelnika z szacunkiem (żadnych nachalnych przekazów), a jednocześnie stawiająca mu duże wymagania; poetycko spławna i żeglowna (te wiersze czyta się, jakby się płynęło pod pełnymi żaglami i przy silnym wietrze), zarazem jednak przybierająca formę zagadek i śladów, dzięki czemu kolejne lektury są równie ciekawe, co pierwsza.
Osią całego zbioru są cztery wiersze tytułowe, rozmieszczone w taki sposób, że tworzą jego ramę – zarazem obrys i schemat działania. Miałbym ochotę napisać, że zawiera się w nich przesłanie książki, gdyby nie to, że Jarniewicz przywiązuje ogromną wagę do autonomiczności każdego tekstu (mnóstwo odniesień, to prawda, ale bodaj żadnej powtórki), jak i to, że jest nader podejrzliwy w stosunku do instytucji przesłania. To ostatnie „przesłania” bowiem bezpośrednie doświadczenie siebie, świata, innych – i najczęściej wchodzi w paradę intencji wiersza. Wydaje mi się, że tak jak przy okazji poprzednich książek, tytuł proponuje grę z konwencjami i prostymi odczytaniami. Nie należy go redukować do statusu łącza znaczeń, a więc czegoś, co ma pomóc w wyjaśnieniu istoty poszczególnych wierszy i całego zbioru. Odniesienie tytułu (tytułów) do konkretnych tekstów, tudzież całej książki, przybiera formę bardziej skomplikowaną i przebiega na wielu planach, również tych związanych z retoryką własnych wypowiedzi. Pamiętajmy, że retoryka nigdy nie jest wyłącznie retoryką – jest ona splotem, który wiąże i ogarnia egzystencję.
Właściwie wszystkie dotychczasowe tomy Jarniewicza mają postać makijażu – czegoś sztucznego, nienaturalnego, od-twarzającego świat i wprowadzającego doń momenty niejednoznaczności, nieobliczalności, wreszcie niepewności. O ile jednak w książkach poprzednich doświadczenie różnorodności i wielorakości ludzkich sytuacji, języków i światów znajdowało wyraz w takich figurach jak „daktyloskopia” czy „palimpsest”, o tyle teraz wiąże się ono z problematyzacją doświadczenia miłości. Warto zajrzeć do umieszczonej na końcu „Noty”, która da nam pojęcie, jak bardzo nowy tom przesycony jest cytatami i odniesieniami wziętymi z już to kanonicznych, już to heretyckich tekstów traktujących o miłości – od Pieśni nad Pieśniami po erotyki Apollinairea, Lolitę i Beatlesów.
W pewnym momencie pojawia się nawiązanie do Trudnej miłości Charlotty Lamb. Istotnie, miłość opisywana w Makijażu jest czymś trudnym, niedającym się przyporządkować do żadnego ze znanych języków. Pojawia się w najmniej oczekiwanych momentach i miejscach: w językowych kliszach, w zupełnie, wydawałoby się, skompromitowanych, osłuchanych konwencjach, na stykach języków, w retoryce kojarzonej z kulturą masową. Ba, nawet w kiksach i błędach językowych. Nowy tom Jarniewicza to właściwie książka o miłości – ale miłości „zrobionej na cudo”, to znaczy ukrytej pod kolejnymi warstwami słów i kodów, miłości w dużym stopniu skonwencjonalizowanej, może nawet (czasami) symulowanej, a przecież – tak myślę – potencjalnie autentycznej, a w najbardziej poruszających momentach wybijającej się na milczący autentyzm.
Nie będę przytaczał cytatów z tej książki, choć już teraz, po zaledwie kilku lekturach, chodzi za mną wiele fraz i fragmentów. To wiersze do czytania i, by tak rzec, rozsznurowywania, w całości. Każdy wyjątek byłby złamaniem ich niepisanej reguły, która mówi, że nie ma w wierszu rzeczy zbędnej. Począwszy od tytułów, a skończywszy na interpunkcji i rzekomych błędach składniowych. Aby rozłożyć i ponownie złożyć wiersze, nie wolno ominąć żadnego punktu instrukcji. Trzeba zwracać uwagę na najdrobniejsze detale, bo właśnie w nich może kryć się tajemnica całości. Zresztą w odniesieniu do książek Jarniewicza to już nieomal frazes. Są to bez wyjątku tomy dyskretne i dokładne, wymagające uważnej lektury, a jednocześnie niesztampowe, to znaczy zrywające z logiką poetyckiego argumentu (czy istnieje coś takiego?). Tomy, do których można wracać, bo nie zamykają przed nami drzwi.