Już dawno złapałem się na tym, że biorąc do ręki czyjś nowy tom wierszy, zawsze staram się jak najszybciej wyłuskać z nich myśl przewodnią, która ukierunkowałby moją dalszą lekturę – jakieś wierszowe centrum, ośrodek, wokół którego zorganizuje się moje własne myślenie i rozumienie tego, co czytam. Wiadomo, od czegoś trzeba zacząć. Interpretacja musi się na czym oprzeć, aby móc w ogóle ruszyć z miejsca. Musi mieć swoje bloki startowe. Owo niekoniecznie autorskie – bo może być wyłącznie czytelniczo wykoncypowane – centrum nie musi być nim do końca. Lektura kolejnych wierszy może je potwierdzać, korygować lub wykazywać jego nieadekwatność. Wtedy konieczne staje się przemeblowanie wstępnych, prowizorycznych założeń i konstruowanie nowych. Ale ziarno już zostało zasiane, proces interpretacji ruszył i może bardziej lub mniej swobodnie toczyć się dalej.
W Wodzie na Marsie Jerzego Jarniewicza taką myśl przewodnią znajduję już w pierwszych zdaniach: „Tu był próg, a za progiem / grupa rekonstrukcyjna / coś rekonstruuje. Ci, którzy / wiedzieliby co i dlaczego, nie żyją / z nami. Z nami będzie, bo być musi, live, / czyli na żywo” („Który miesiąc”). Typowy dla tego autora fragment: zdania niby najzwyczajniejsze w świecie – wyzbyte tropów i wszelkich poetyckich ozdobników – ale myśl nimi wyrażona nie jest bynajmniej oczywista. To zderzenie zwyczajności i nieoczywistości przynosi skutek, o jaki – o ile się nie mylę – poecie właśnie chodziło: czytelnik usiłuje zajrzeć słowom pod podszewkę, poszukuje metafor, sensów i znaczeń ukrytych pod powierzchnią, niewidocznych gołym okiem. Można by rzec: jak w życiu. Metafory, sensy i znaczenia nie leżą plackiem na ulicy dostępne każdemu, kto zechce się po nie schylić. Trzeba je tworzyć samemu, za materiał mając to, co przynosi doświadczenie czy tzw. rzeczywistość (przypomina się prowokacyjny tytuł jednego z poprzednich tomów tegoż autora: Rzeczy oczywistość).
Nie mogę się oprzeć, by nie rozumieć powyższego fragmentu jako poetyckiego głosu w sprawie jednego z najgorętszych sporów filozofii współczesnej – o status i sens ludzkiej podmiotowości i tożsamości. Czy moje Ja rzeczywiście – obiektywnie – istnieje, czy jest tylko – jak to ujął Hume – „wiązką wrażeń”, których nie spaja żadna nadrzędna jedność? Czy owo Ja nie jest tylko – jak wielu dziś podejrzewa – złudzeniem, nawykiem myślowym, wynikiem procesu socjalizacji czy pochodną relacji strukturalnych (w szczególności gramatyki języka)? I co, w takim razie, łączyłoby moje obecne Ja z moim Ja przeszłym, dawnym, niebyłym?
„Tu był próg, a za progiem / grupa rekonstrukcyjna / coś rekonstruuje”. Lubię Myśleć o wierszach z tego tomu jako „grupie rekonstrukcyjnej”, która coś – głównie rzeczone Ja – rekonstruuje. „Tu był próg” – powiedzmy: tu była umowna granica, oddzielająca to, co było, od tego, co jest, przeszłość od teraźniejszości. „Był”, bo próg ten nieustannie odchodzi w przeszłość, podobnie jak sama teraźniejszość. Co podlega rekonstrukcji? Powiedzmy: tożsamość podmiotu lirycznego, a pośrednio – chociaż w najważniejszym, egzystencjalnym sensie nadrzędnie – tożsamość empirycznego autora. Dlaczego „Ci, którzy / wiedzieliby co i dlaczego, nie żyją / z nami.”? Bo odeszli już do przeszłości. Tacy, jakimi byli, istnieją wyłącznie w pamięci podmiotu. Więcej, sam podmiot – taki, jakim był kiedyś – też żyje tylko w pamięci, w przeszłości. Literalnie więc, wszyscy oni „nie żyją” (istotna druga przerzutnia). Nie żyją „z nami”, w teraźniejszości, „live, / czyli na żywo”. Są wytworami pamięci, konstruktami teraźniejszości, rekonstruowanymi nieustannie wraz z postępami życiowego doświadczenia.
Dlatego podmiotowi tych wierszy brak „pierwotnego poczucia bezpieczeństwa ontologicznego”, jak to określił szkocki psychiatra Ronald David Laing. Ponieważ nikt, łącznie z nim samym, nie może potwierdzić jego istnienia – wszyscy oni „nie żyją / z nami”, nie żyją w teraźniejszości – nie może on mieć żadnej pewności co do najważniejszej egzystencjalnie, podstawowej kwestii: mianowicie, czy sam w ogóle istnieje.
Nie może go w tym utwierdzić nawet ta, która go urodziła – matka: „Wiedziałbym, na ogień, / wstyd i na kamienie, że / jestem, gdyby nie umarła / dawno, dawno temu” („I syn”). „Wiedziałbym”, ale ponieważ „umarła / dawno, dawno temu”, nie wiem nawet, „że jestem”. Nie wiem, kim jestem i czy w ogóle jestem. Pozostaje rekonstrukcja przeszłości, rekonstrukcja siebie z przeszłości i próba scalania go z Ja dzisiejszym. Że odbywa się to za pomocą mechanizmów językowych i wzorów kultury? Tym lepiej i zarazem gorzej:
„Półchłopcy za półdarmo, sztuczne raje /na wynos. Miłość mogła mieć początek / w Tangerze. Tanger mógł być dla nas / pod Kutnem, albo jeszcze bliżej, ale / kto miałby zatroszczyć się o mapy / z przedwczoraj? Śmierć? Ta, / kiedy już przyjdzie, nie znajdzie wyrazu, wpatrzona w nieporadne / obrazy z baroku.” („Pod osłoną nieba”). „Prawdziwe” oblicze śmierci przesłoniły jej barokowe przedstawienia („nieporadne obrazy”) i takie też są – przedstawieniowe, skonwencjonalizowane – nie tylko „mapy z przedwczoraj”, ale i mapy z wczoraj i dziś. Żyjemy w świecie doszczętnie zsymbolizowanym, przedstawionym i wyobrażeniowym – a więc arcyludzkim – w „sztucznych rajach na wynos”, coraz bardziej oddalając się od tego, co nieprzedstawione, bezpośrednio uchwytne, realne.
Pozostają bezowocne próby ożywiania pierwszych, autentycznych wrażeń i przekuwania ich w teraźniejsze doświadczanie swojego bycia-w-świecie: „W maju paliła się na Piotrkowskiej katedra. / Był to mój pierwszy pożar, jeśli nie liczyć / ognia z filmów i telewizji. Ty się dopiero / urodzisz, ja byłem pod katedrą, katedra / stoi w ogniu. / Potem próbowaliśmy oboje / w ogniu zamieszkać, jak te żółte jaszczurki, których, / wiadomo, tak naprawdę nie ma, ale i nasz ogień / był przecież z innego porządku” („Neogotyk z żółtej cegły”). Skoro „nasz ogień” – to, co nas ożywia, rozpala – był/jest „z innego porządku”, to według jakiego, w jakim porządku byliśmy/jesteśmy? Czy żyjemy w świecie, który ustanowiliśmy wyłącznie „my oboje”, na własny użytek, w oderwaniu od wszystkiego, co inne? Tak się, rzecz jasna, nie da. To jak „w ogniu zamieszkać, jak te żółte jaszczurki, których, / wiadomo, tak naprawdę nie ma”. Nas tak naprawdę nie ma. Mnie nie ma.
Pozostają próby skomunikowania się z sobą samym sprzed lat. Potwierdzenia swojego obecnego istnienia w swoim istnieniu przeszłym. Jeżeli ustanowię ciągłość pomiędzy Ja byłym a teraźniejszym, odzyskam poczucie jego istnienia.
Pozostaje zatem poezja: „Ten chłopak z poprzedniej książki wciąż jeszcze / tu siedzi. I bez słowa ze stopy wyciąga – co / takiego? Pinezkę? Szkło, być może? Pestki, / które wypluł stopek na ryczałcie? Ale to było / nie było inna książka. A ty masz swoje lata i nie jesteś / chłopcem, choć lubisz na bosaka. Stopa / dźwiga twój ciężar, zbiera, co pogubione / na pasach i na chodniku. Sam tych okruchów / nie wyjmę, jeśli się do mnie słowem nie odwrócisz, / tego, co było, na głos nie wypowiesz, i / pod niebo, żebym czytał, / nie obnażysz stopy” („Spinario (trzy lata później)”).
To ostatni w tej książce wiersz. W następnej „chłopakiem z poprzedniej książki” będzie „chłopak”, który napisał tę, którą właśnie przeczytałem. Może już ją pisze, odchodząc tym samym z jednej strony w przeszłość, z drugiej w zaś przyszłość, którą się będzie potem rekonstruować. Albowiem – jak powiada Heidegger – przeszłość człowieka nie postępuje za nim, lecz zawsze już ją poprzedza.